środa, 23 grudnia 2009

Szewc - bohater

Świąteczny wpis dla bezradnych



Przedmowa

Parę malkontenckich wpisów trochę mnie zirytowało i nawet dałem temu wyraz w komentarzach. Całe szczęście rozmowa z autorami przekonała mnie, że ta druga frondowa choroba dotyczy sympatycznych, kulturalnych i bynajmniej nie zapiekłych w swej postawie blogerów, co mnie z kolei pocieszyło.

Dlatego z okazji Świąt Bożego Narodzenia postanowiłem ogłosić ten wpis „dla bezradnych”, od których rzekomo „nic nie zależy”.



Nie będę prowadził kolejnej wojny.

Święta, to po pierwsze.











Instalacja tradycyjna. Kompozycja i kierownictwo artystyczne: Gosia
Asysta techniczna (ociosywanie i dokręcanie): Tata,
Konsultacja: Mama











Ale po drugie, ze zniechęceniem walczyć trzeba inną metodą. Pewien bloger rozbroił mnie odpowiedzią na moje gniewne uwagi, że „weekend coś poradzi”. O, to, to!

Szukać lekarstwa.

Oferuję więc takie, jakie mam. Czy zadziała? Zobaczymy…



Lis spotyka Szewca na zakupach

Lubię Święta, ale czas przedświąteczny to czas pracowity. Pewne rzeczy są trudne i ważne, jak wymiecenie duszy lub dobór prezentów dla najbliższych, inne radosne, na przykład wspólne pieczenie pierniczków czy wyprawa po choinkę, niektóre zaś nieznośne, ale niezbędne.



Do tych ostatnich należą zakupy produktów, od których staram się wykręcić, niech mi to nie będzie policzone.

Jednym ze sposobów jest urwanie się jak najszybciej żonie i rozejrzenie za jakąś kafejką. Okolicznością łagodzącą nie może być pospolitość tej metody.



Jak jest rozpowszechniona, przekonałem się pewnej mroźnej soboty, kiedy w gwarnym, zimowym ogródku pewnego francuskiego Skrzyżowania wymawianego, nie wiedzieć czemu z angielska, zmierzałem z filiżanką cappuccino w kierunku ustronnego stolika. Aby zanurzyć się w lekturze najnowszego numeru Frondy.



Ogródek nie był zaciszny, bo znajdował się w pobliżu estrady, na której wynajęty, bliżej nieznany mi aktor, zabawiał dzieci, jak na mój gust cokolwiek za głośno i cokolwiek za wesołkowato. Widocznie biedny, nie ma dzieci i nie wie, że dzieci to zupełnie normalni ludzie i można do nich gadać normalnie, też zrozumieją.

Oczywiście od strony estrady są puste stoliki, ale chyba tylko dla niepełnosprawnych. Dla przygłuchych. Ja jestem przygłuchy, ale niestety nie do tego stopnia, żebym się kwalifikował.

Kieruję się wbrew nadziei na przeciwną stronę, a tu ktoś mnie woła:

- Panie Szanowny! Zapraszam!

Proszę! Znajomy Szewc – szczęśliwiec zajmuje wspaniały stolik z kanapą – narożnikiem w zacisznym, jak na kołchozowe warunki, miejscu.

Z lektury nici, ale nawet lepsza kawa w towarzystwie uroczego gawędziarza.

- Dawno pana nie widziałem! – mówię, kiedy już dokonaliśmy rytuału przywitań i ustaliliśmy wspólny grzech zakupowego eskapizmu oraz braku małżeńskiej solidarności w tej mitrędze.

Odzyskuję dobry humor i nawet ten nieco hałaśliwy rozgardiasz staje się nagle bardziej sympatyczny, a wesołkowatość mniej rażąca.



- Roboty huk, przed Świętami ludzie zamawiają buty do końskiej jazdy na prezenty. Ale wreszcie wyciągnęła mnie Moja na zakupy. A co tam u szanownego pana?



- A wie pan, panie Kaziu, – odparłem skwapliwie – ostatnio śledziłem te blogi, o których kiedyś mi pan opowiadał i zirytowały mnie niektóre. Zamiast radosnego, czujnego, aktywnego oczekiwania, za dużo malkontenctwa, zniechęcenia, bezradności. No niech pan sam powie!

- Chyba napiszę kiedyś książkę pod parafrazowanym tytułem „W poszukiwaniu utraconego ducha czasu”.

- Albo są przemądrzali i agresywni, albo znowu zniechęceni. A wszystkiemu są podobno winni „modern-bigoci”, za głupi, żeby się przeciwstawić papieżowi i dzieci szkolne, które są za głupie, żeby je uczyć.



Szewc uśmiechnął się ze zrozumieniem.

- Cieszę się, panie szanowny, będę miał jeszcze jednego znajomka pisarza, bo na razie za dużo mam tych nowobogackich, co zaczynają konno jeździć. A z nimi znajomość będzie zaszczytem dopiero za trzysta lat, a i to nie ze wszystkimi.



Spojrzałem na niego niepewnie. Kpi, czy mówi poważnie? Z tym dziwakiem nigdy nic nie wiadomo. Sam narzekam, a czepiam się biednych zniechęconych surferów. Ale szewc z niewinną miną, zamyślony, zdawał się czekać na dalszy ciąg.



- Humor mi tylko popsuli – kontynuowałem trochę niepewnie – ale nie chciałem się kłócić, bo to ich jeszcze bardziej rozwścieczy albo zniechęci.

Podobno czasy są takie, że nic się nie da zrobić. Wszystko przegrane. Nasz Polski Mojżesz, to był modernista i szkodnik, Kościół pogrąża się w modernie, rząd z Prezydentem do kitu, Unia odebrała nam niepodległość, Niemcy z Rosjanami już się dogadali.

Koniec świata! I o co myśmy walczyli? Zostawiliśmy trochę dla dzisiejszej młodzieży, a ona tylko narzeka.

Nic od nich nie zależy? Pamięta Pan, jak w stanie wojennym nie traciliśmy nadziei? Jaki był duch? Jakie kawały opowiadało się nawet nieznajomym?



Tu zamilkłem wreszcie i postanowiłem dalej tego nie ciągnąć, bo zwalczanie malkontenctwa marudzeniem mnie samemu wydało się absurdalne.



Szewc przez chwilę milczał, jakby nie zauważył, że czekam lekko zaniepokojony na jego reakcję. Głupio by było zmienić miłą pogawędkę weekendową w rozmowę dwóch zgorzkniałych ciotek. Już chciałem zmienić temat i zagadać neutralnie, kiedy nagle podjął mój wątek.



- Nic od nich nie zależy? Ech, panie. Chyba nigdy nie zrozumieją, jak człowiek może być bezradny. I nawet wtedy może zostać bohaterem. Coś panu opowiem.



Szewc opowiada, jak zdobył władzę

W stanie wojennym dali mnie mieszkanie w nowym bloku, osiedle „Jasnowłosa” nazywało się. Duży blok, 125 mieszkań, to zaraz skojarzyłem, że to jak duża wieś, na 125 dymów.



Dobrze mi było na Starym Mieście, na Szewskiej, w oficynie, warsztat miałem od frontu. Ale w jednym pokoiku bez łazienki, tylko z jednym kranem, z dwojgiem małych dzieci, ciężko było. A Podziemie wtedy namawiało, żeby wykorzystywać różne nieprzeżarte komuną organy, a nawet dawać się wybierać i próbować z demokracji socjalistycznej robić zwyczajną. Latałem trochę z bibułą po mieście, na jakieś tajne zebrania, liczyłem głosy, żeby komuna nie podawała wyniku 99% i tak dalej, ale i tak nie mogłem wysiedzieć w warsztacie i tylko walić młotkiem w but na kopycie.

Kiedy spółdzielnia ogłosiła zebranie mieszkańców, poszedłem. Przyszło jeszcze trzech. Na 125 mieszkań. No i przedstawiciel spółdzielni, który musiał wyjść z protokółem powołania Rady Mieszkańców Bloku.

Poznałem 3 charakternych ludzi. A wtedy ludzie z biglem nie pytali, co będą z tego mieli, tylko pytali, co trzeba zrobić.

Sprawa była czysta, powstała czteroosobowa Rada, a ja zostałem sołtysem, to znaczy, jak zawsze o sobie później mówiłem, blokowym, czyli kapo.

Władza leżała na ulicy, a raczej na posadzce z brudnoszarej płytki PCV.



Ta władza miała smak używanej, drewnianej szpatułki. A tą szpatułką trzeba było pomalować klatkę schodową albo wykopać dziurę w ziemi i zasadzić drzewko.

Panie, to naprawdę nie było śmieszne, to dopiero teraz śmiesznie się wspomina.

Jak ja byłem w warsztacie, a winda się popsuła, Moja, niczego nie podejrzewając, otwierała drzwi i słyszała zdenerwowany, miarkowany dobrym wychowaniem, więc tylko trochę podniesiony głos:



- Czy jest Pan Przewodniczący? … Nie ma? …To naprawdę skandal! Jego nie ma, a winda nie chodzi!



Winda często się psuła, a blok miał 20 pięter. Całe szczęście, że mieszkaliśmy na 15-tym, więc docierali do żony ci najzawziętsi, z najwyższych pięter.

Tym z niższych nie chciało się włazić tak wysoko, woleli od razu do administracji.

Telefonu nie mieliśmy, automat na dole był często zepsuty.



Po pewnym czasie udało się zdobyć telefon do konserwatora, i sytuacja się unormowała; kto najbardziej nie lubił wchodzić po schodach, na przykład matki z dziećmi w wózkach, dzwonił od razu do niego. Konserwator miał głosowanie audiotele, więc, mimo że też uważał, iż „czy się stoi, czy się leży, 2 tysiące się należy”, nie miał wyjścia: ludzie, którzy mają do domu 12 pięter w górę, stają się dziwnie przekonujący.



Mniej więcej na tym to polegało: mała pomysłowość na poważne kłopoty. Długo by opowiadać, jak zorganizowaliśmy sadzenie drzewek na dziedzińcu podobnym do cegielni po bombardowaniu czy samowolne grodzenie społecznego parkingu.

Godziłem sąsiadów z góry, którzy mieli dużo dzieci i żadnych dywanów, z sąsiadami z dołu, którzy nasłuchiwali twardych stuknięć upadających zydli w bezsenne noce. Zyskiwałem czasem wdzięczność u ludzi, którym okazałem troskę, ale nic nie pomogłem oraz obojętność u tych, którzy coś skorzystali.



- Zanim nas żony wywołają, niech Pan opowie przynajmniej, jak Pan został tym bohaterem – przypomniałem gadule.



- Już, już – odpowiedział pojednawczo Szewc – właśnie mówię. Mała pomysłowość na poważne kłopoty!



Szewc opowiada, jak został bohaterem

W któreś Święta tak się złożyło, że mieliśmy awarię wody. Ciepło było, ale koparka rozwaliła rurę przed samą Wigilią. Akurat byłem w domu i awanturowałem się w Administracji. Wodociągi na to, że to nie ich wina, że to budowlańcy, że Święta i ludzie na urlopach. Ale administrator, którego trochę postraszyłem buntem mieszkańców, zmusił w końcu Wodociągi do wysłania ekipy.

Puścili wodę. I wtedy okazało się, że jednemu z 17-tego piętra leje się woda z sufitu. Jego gapowata sąsiadka z góry, młoda dziewczyna zajmująca kawalerkę, musiała odkręcić kran, gdy nie było wody. Teraz zaś woda zalewała podłogę. Oczywiście przyleciał do mnie, a ja niestety byłem w domu, zadowolony z udanej interwencji, miałem właśnie mordować karpia, pokazując małemu synkowi, jak się to robi.



Trzeba było zakręcić wodę w jednym pionie: mieszkańcy 30 mieszkań, którzy właśnie ucieszyli się z wody w Wigilię, będą teraz czekać, aż gapowata sąsiadka wróci z pracy.

Powiedziałem wtedy do zalewanego sąsiada, który martwił się tak, jakby to była jego wina:



- Chodźmy, mam pomysł.



Poszliśmy do mieszkania obok Gapowatej. Otworzyła nam młoda, piękna pani, znajoma z windy. Wytłumaczyłem, że sąsiadka obok zostawiła otwarty kran i szukam sposobu, żeby dostać się do jej mieszkania. Czy pozwoli rzucić okiem z loggii? Może tamta jakimś cudem zostawiła otwarte drzwi balkonowe?

Spojrzenie nieco wyniosłe, ale uprzejme, babka z wyższej sfery, jakaś aktorka, żurnalistka czy papuga.



- Ależ proszę, panowie, oczywiście. Wejdźcie!



Mieszkanie wyposażone w drogie, eleganckie, dębowe meble. W kącie wielka jodła ubrana już w cudowne, nieznane mi ze sklepów ozdoby. Z niewidocznych głośników sączy się cicha, kojąca muzyka. Gra jak w filharmonii, żadne tam kołchoźniki czy bambina, wie pan.



Podłoga z klepki dębowej, zasłana perskim dywanem, puszystym, jak angielski trawnik.

Przechodzimy, starając się stąpać na palcach i nie nanieść zbyt wiele piachu z naszego dziedzińca.

Nie do wiary! Z loggii widać wyraźnie, że drzwi balkonowe sąsiadki są otwarte! Oba balkony są oddzielone ścianką działową, ale wystarczy przesadzić poręcz balkonu, obejść ściankę, wejść na sąsiedni balkon i gotowe.

Nawet się nie zastanawiałem, że to 18-te piętro. Chwila moment, wchodzę do zalanego po kostki mieszkania, na podłodze, zamoczona na kilka centymetrów, oparta o ścianę, stoi gitara.



Kładę gitarę na niezasłanym łóżku, wchodzę do łazienki i zakręcam kran. Za chwilę wracam tą samą drogą. Teraz martwię się tylko, jak nie zamoczyć tej wytwornej podłogi i perskiego dywanu. Ale piękna sąsiadka macha tylko lekceważąco ręką i… nie odrywa ode mnie wzroku. Co to był za wzrok! Sięgający do dna duszy. Jakby patrzyła na mnie Moja, gdybym …. no, nie wiem, przyszedł do domu z kilem szynki.

- Pan chyba wspina się po górach? – pyta z podziwem. Ten podziw, to spojrzenie, panie kochany, to były, jak akord na organach, wzięty w kościele, podczas pasterki.

I wie pan? Przez dwa lata piękna sąsiadka kłaniała mi się pierwsza i zawsze mnie zagadywała. Panie Kaziu, co tam słychać? Ach, jak pan przeskoczył przez tę poręcz…



Szewc zamyślił się chwilę.

- Panie, gitary nawet nie uratowałem. Nie liczy się, bo Gitarzystka zaraz przyszła, zwolnili ją wcześniej do domu z okazji Wigilii.

Ale bohaterem dla najpiękniejszej sąsiadki z bloku zostałem. Tyle mojego.



Zadzwoniła moja komórka, żona skończyła zakupy. Pożegnałem się z zamyślonym Szewcem (Wesołych Świąt, panie Kaziu! Wesołych, wesołych, panie szanowny) i poszedłem w swoją stronę. Trzeba wreszcie wziąć się do pomocy kobiecie. Wigilia.



Bezradność. Malkontenctwo. Śmiechu warte.

poniedziałek, 30 listopada 2009

Epilog Tryptyku

Epilog

Niedługo potem wypadło 11 listopada, Święto Niepodległości.

Dwie jedynki. Jakby dwa razy Wszystkich Świętych po polsku.

Święto MŁODE obchodzone przed wojną tylko dwa razy.



Potem dzięki najodważniejszym, żyjącym Żołnierzom Niepodległości, przez ponad dwadzieścia lat nielegalnie. Przywrócone przez ostatni „sejm” komunistyczny. Jako pożegnalny prezent.



Dzisiaj obchodzone uroczyście.

Prezydent, Premier, Marszałkowie, Ministrowie, Przywódcy Partii.

Mieszkańcy zawsze tłumnie dopisują. Uroczysta odprawa wart.

Szwadron Kawalerii Wojska Polskiego. Ułani ze stowarzyszeń przyjaciół kawalerii polskiej.

Prezydent wygłasza przemówienie.



Uroczysty apel poległych.



Tych, którzy oddali życie za tę dziwną, „coraz bardziej oczywistą” wartość. Pewnie dlatego coraz bardziej nieistotną?



Tych, co wygrali.

Pod Grunwaldem, pod Chocimiem, pod Wiedniem, na Jasnej Górze.

Pod Racławicami.

Pod Moskwą wraz z najwaleczniejszym z walecznych, Michałem Neyem, marszałkiem Francji i księciem Moskwy.



Pod Berezyną, zapewniając „zwycięski odwrót” – chociaż na parę lat. Oprócz francuskich i polskich saperów Eblego – 9 tysięcy polskich żołnierzy pod dowództwem generałów Zajączka, Kniaziewicza i Dąbrowskiego obroniło przeprawę kosztem jednej trzeciej stanu.

Niechby młodzi wiedzieli, co to za ulice w Warszawie i dlaczego.















Julian Fałat: Bitwa pod Berezyną



W Powstaniu Wielkopolskim, którego system organizacyjny był tak świetnie zakonspirowany, że do dzisiaj nieznane są szczegóły.

W Powstaniach Śląskich.

A te powstania były o granice. I granice nieco powiększono. Między innymi o Księstwo Poznańskie. Które Niemcy uważali za swoje.



Pod Warszawą, kiedy zatrzymano pochód bolszewizmu na dwadzieścia lat. Za cenę Katynia. Bo Stalin nie darował.



W Bitwie o Anglię. Kiedy mowa polska w eterze budziła popłoch wśród Niemców, którzy z takimi wariatami w powietrzu woleli nie mieć do czynienia.

Pod Falaise pod najwspanialszym „ślusarzem” II Rzeczypospolitej, w nagrodę po wojnie piastującym zaszczytną funkcję barmana.

Pod Berlinem, w braterstwie broni z jednym z wrogów przeciwko drugiemu.



Tych co przegrali…

Ale oddane życie, rzucone na szaniec Ojczyzny, w przegranej sprawie liczy się tak samo, jak w wygranej. Leonidas jest we wdzięcznej pamięci Greków przez tysiące lat.



Pod Cecorą.

Pod gruzami zamku Kamienia Podolskiego.

W Okopach Świętej Trójcy nieopodal, gdzie Rosjanie wymordowali wszystkich rannych konfederatów.

Pod Maciejowicami, kiedy ranny Naczelnik wieszczył Finis Poloniae.

Na Pradze podczas rzezi urządzonej przez wielkiego Suworowa.

W Wielkim Odwrocie ze Wschodu, w ucieczce przed Generałem Zimą, gdzie polscy gwardziści, tak, jak francuscy, oddawali tornister i karabin tylko razem z życiem, a o jedną zgubioną rogatywkę szarżowali do skutku na Kozaków.

Pod Lipskiem, znów w ariergardzie, gdy w nurtach Elstery honor Polaków oddawał Bogu książę Poniatowski, jedyny cudzoziemski marszałek Francji, jeden z sześciu Polaków, których imiona wykute są pod Łukiem Tryumfalnym w Paryżu. Oprócz już wymienionych generałów – Józef Sułkowski. Szóstego nie będę wspominał.



W Powstaniu Listopadowym, kiedy wygrana była na wyciągnięcie ręki.

W Styczniowym, wielkiej improwizacji.



We Wrześniu, dając czas sojusznikom i osłabiając potęgę najeźdźcy – dla mocarstwa, które atakowane tylko z jednej strony i mające skuteczną pomoc sojuszników, broniło się niewiele dłużej.

Kapitan Raginis, którego Polakom musieli przypominać szwedzcy rockmani, zafascynowani analogią do Termopil.

Pułkownik Dąbek, broniący Gdyni, jak Pułkownik Wołodyjowski, do końca.



W Warszawskim, gdzie ginęła ludność cywilna tysiącami, nie tylko od bomb i strzałów z daleka, ale mordowana na podwórzach Woli. Czy za te rozstrzeliwania też ponosi odpowiedzialność Bór-Komorowski?

Gdzie ginęli polscy i alianccy lotnicy, bo nie mogli liczyć na pomoc „sojusznika”. Też z winy Bora zapewne.



W kazamatach i w obławach UB. Mały, cichy Katyń.

Nie tylko wyjątkowy bohater rotmistrz Pilecki, czy jeden z nielicznych ocalałych generałów – Nil-Fieldorf.

Jan Rodowicz – Anoda, bohater spod Arsenału.

Łupaszka, wspaniały, lojalny dowódca. Inka, wspaniały, lojalny jego żołnierz, która cieszyła się, że nikogo nie zdradziła.

Wielu. Najwybitniejszych z ocalałych. Zamordowanych przez „swoich”. Niektórzy o nieznanych miejscach pochówku.

Zamordowanych przez nieznanych do dziś sprawców. Jak ksiądz Popiełuszko, ksiądz Niedzielak.

………..

Kiedy czcić te Kamienie? Czy listopad nie jest najlepszym czasem?



Święto jedności Polaków wobec ich Świętej Miłości Kochanej Ojczyzny?



Francuzi i Amerykanie mają w lipcu.

A nasze jest podobno w złym czasie. Listopad. Plucha, niepogoda, nastraja smutno.

Beznadziejnie.

Wprawdzie mamy kilka ważnych świąt w ciepłe dni, ale to za mało. Nie można tańczyć na powietrzu.



Prezydent też się nie popisał.

Ma dziewiętnastowieczne poglądy. Tak radio podało. Nazajutrz. Informacyjne.

A w ogóle jest za niski.



Gilbert Chesterton napisał w roku 1925:

„Przepełnia ich nastrój właściwy dla reakcjonistów: dąsy, przekora i obrzydliwe krytykanctwo.”

A ja myślałem, że to duch tych czasów. Oj, długo trwa. Jest starszy od naszego nieudanego Święta Niepodległości.



No i listopad dobiegł końca.

Nadszedł adwent. Czas czuwania. Czas oczekiwania na nadejście Pana. Dziecięce, radosne oczekiwanie na pierwszą gwiazdkę, by zasiąść do Stołu, a potem (czemu nie?) radośnie otwierać prezenty.



Coż nam robić? Nam, prostym zjadaczom chleba, mającym swoją szarą, czasem wcale nie prostą historię. Nam, członkom Narodu, mającego takie piękne karty, czasem nieznane nawet „autorytetom” i w dobrej wierze (miejmy nadzieję) wygadującym bzdury?



Zwrócić się w przyszłość.

Pamiętając o przeszłości. Swojej – rodzinnej. I swojej – narodowej.

Zwrócić się w przyszłość z uzasadnioną dumą z przeszłości. Z uzasadnionym wstydem z ciemnych kart historii. Nie czarnej propagandy wrogów.



Czuwanie to nie gnuśne oczekiwanie. W poczuciu, że ode ,mnie nic nie zależy”. Bo „oni” już wszystko przegrali. Bo Unia, bo rząd, bo prezydent, bo ksiądz, biskup, bo gdyby…

Bo gdzie mnie do tych bohaterów. Co ja mogę?

A tak! Co ja mogę, jeżeli nic nie umiem, bo nie chce mi się uczyć? Nie chce mi się ćwiczyć? Nie lubię cierpieć, unikam trudności?

Nie takie trudności jeszcze cię czekają! Historia wcale się jeszcze nie skończyła.

Jeszcze Polska nie zginęła, ale ciągle nie ma gwarancji.

Tylko Bóg gwarantuje swoim dzieciom niebo, pod warunkami. Najpierw muszą i o Polskę zabiegać. Czwarte przykazanie. Jak o matkę.



Czuwanie to forma pielgrzymowania. Rozważanie Pisma. Ćwiczenie się w cnotach. Zaczynanie od siebie. Działanie. Działanie na rzecz Dobra, poczynając od najdrobniejszego.

Zacznij od otarcia łzy dziecku. Potem już jakoś poleci.



Uff.

Za dużo patosu?



Dobrze, zakończę historyjką ewangeliczną w sztafażu komunistycznym.

Niech to będzie morał tej historii.



W pewnym kołchozie miało się odbyć zebranie.

Porządek dzienny:

1) Budowa nowej stodoły

2) Budowa komunizmu


Zaczyna się zebranie. Wchodzi Przewodniczący. Rozpoczyna od krótkiego ogłoszenia.

- Towarzysze. Z powodu braku desek, przechodzimy od razu do punktu drugiego.




Życzę wszystkim, aby nigdy im nie zabrakło desek. Albo żeby umieli o deski zadbać.

wtorek, 17 listopada 2009

Tryptyk listopadowy (3)

Zaduszki

Na Bródnie wszystkie chodniki w odległości kilometra od cmentarza zastawione straganami. Furgonetki z chryzantemami, stoliki harcerzy ze zniczami. Stragany okazjonalnych przekupniów, korzystających z koniunktury. I profesjonalistów, te bliżej bram, zbierających duże żniwo, zamiast żmudnego łapania deszczówki z ciągle, przez cały rok, mżącego kapuśniaczku nawiedzających groby.



Północna brama przy Odrowąża otwarta jest przez cały rok, w każdy weekend. To efekt presji energicznego lobby właścicieli nowych grobów przy tej bramie. Jeszcze kilka lat temu, gdy ten kraniec cmentarza był rezerwowym, zaniedbanym nieużytkiem, brama była otwarta tylko w wielkie święta. Boże Narodzenie, Wielkanoc, Wszystkich Świętych.



Ale po zagospodarowaniu tej rezerwy przez bogate, granitowe i marmurowe groby, brama zaczęła być otwierana w każdą sobotę. W każdą niedzielę.

No i przybliżył się znacznie grób rodzinny Szewca. Kilka minut od bramy.



Szewc w latach dziecinnych chodził z babcią od głównej bramy. Pół godziny. Nieważne, czy od Świętego Wincentego, czy od Odrowąża. Do Św.Wincentego dochodziła Jedynka, do Odrowąża Dwójka.

Bródno, to był właściwie tylko cmentarz i bieda-domki. Babcia mówiła kilkuletniemu wnukowi: Który tramwaj wcześniej podjedzie, tym jedziemy. Droga do kwatery taka sama. I brzdącowi wydawało się, że idzie na niekończącą się wyprawę. Ośmioletnie nóżki bolały!



Największy cmentarz w Europie. Prawie trzykrotnie większy od państwa Watykan. Trzeba było dojść do połowy głównej alei. A potem w bok, na nieparzystą stronę.
















Źródło: Cmentarz bródnowski



Babcia tam miała swego męża, który sobie umarł w najlepszym momencie, niedługo po Piłsudskim, w 36-tym, nomem omen 22-go lipca. Kiedy 18-letnia Nowa Polska już rozkwitała a chmury dopiero się zbierały. Zostawił żonę z pięciorgiem dzieci, na szczęście już odchowanymi. Żonę ustawioną w prosperującym sklepie i z ogródkiem działkowym przy Zanna. Wszystkie dzieci wykształcić zdołali. Inteligencja w pierwszym pokoleniu. Cztery dziewczyny, jak maliny i jeden chłopak, jak iskra.



Oj, łatwo nie było. Chłop spod Nałęczowa przybył w czasach Wokulskiego do zapyziałej nieco Warszawy – stolicy Prywiślińskiego Kraju. Miał wysokie kwalifikacje woźnicy i po uporczywych staraniach załapał się na woźnicę w Tramwajach Konnych. Poznał obrotną dziewczynę pochodzącą z wioski pod Siedlcami, usługującą u Państwa. Pobrali się u progu nowego, rokującego wielkie nadzieje, dwudziestego wieku.



Wiek pary i elektryczności zdołał jeszcze przekształcić Tramwaje Konne w elektryczne Tramwaje Warszawskie a woźnicę w motorniczego, wtedy już ojca dwojga dzieci. To już był ktoś. Można było utrzymać rodzinę. Dzieci rodziły się w tym wspaniałym, niewinnym, pełnym nadziei fin de siecle’u. Ostatnia, najmłodsza, mama Szewca, przed samą Wielką Wojną.



Lata tłuste i szczęśliwe trwały dłużej, niż siedem lat.

Potem były lata chude. Wojna, głód. Tramwaje też cienko przędły. Wypłaty czasem w ogóle nie było. Polska Marka szybowała w dół a dna nie było widać. No i wypłata starczała czasem na zapałki.

Obrotna Matka pięciorga dzieci, której sufrażystki nie zdołały zbuntować,

dała się zbuntować biedzie. Matka Szewca, Helenka, opowiadała, że w domu było cienko, kiedy do chleba było tylko masło. Ale kanapki z masłem były wydzielane skąpo. Prawie wszystkie siostry zjadały od razu. A jedna, najstarsza, Małgorzata, najbardziej zapobiegliwa, chowała na szafie, na później. No i młodsza Joasia, najbardziej sprytna, wypatrzywszy, podjadała. A jaka awantura później!



Ale taka awantura o kromkę chleba, to już było dla biednej matki za dużo. Postanowiła się zakręcić za czymś, żeby dzieciska miały do gęby włożyć coś więcej, niż parę kromek z masłem. No i sklepik otworzyła. Z początku ostrożnie na parterze swojego mieszkania przy Wilczej.

Przez okno sprzedawała, co popadnie. Ale wiadomo, że najlepsza praca to gorsza, jak najgorszy handel. No i chłopka spod Siedlec weszła na rynek. Jak jaka Wokulska dla ubogich.



Potem Wojna się skończyła, ni z tego, ni z owego, tu Polska na pierwszego, bolszewików pogonili, Grabski złotego wprowadził i wreszcie kryzys minął.

Sklepik wyrósł na sklep porządny, dochodowy jak się patrzy.

Dotrwał aż do zakończenia wojny. Jeszcze w czasie powstania wujek zamaskował przed szabrownikami, dekorację rozszabrowanego sklepu sprytnie umyślając. Dopiero Bitwy o Handel pana ministra Minca nie przetrzymał.



Dzieciaki porośnięte do szkół można było posyłać. I wszystkie dziewczyny maturę skończyły. Przedwojenną!

A chłopak do Dęblina się dostał i jako pilot kampanię wrześniową i Bitwę o Anglię odbył. Wojnę przeżył i w RAFie służył jeszcze w latach pięćdziesiątych. Żonę Angielkę sobie wziął. Niestety, szybko umarł, chyba ze zgryzoty. I leży teraz w dalekiej Anglii, na angielskim cmentarzu, w angielskiej kwaterze. Umarł jeszcze przed odwilżą. Na pogrzeb nie było mowy, nawet pisać listów nie bardzo można było.



Tylko jego w tym rodzinnym grobie na Bródnie brakuje. (…)

Teraz potomkowie klanu na ten rodzinny grób z piaskowca przychodzą.

(…)

A we Wszystkich Świętych albo w Zaduszki, z całym klanem, dziećmi wszystkich ciotek i ich dziećmi się spotkać.



Boć to taka nasza polska Tradycja jest.

poniedziałek, 16 listopada 2009

Tryptyk listopadowy (2)

Święto

Nazajutrz (…) trzeba żwawo się zbierać. Dwa cmentarze warszawskie trzeba nawiedzić.


Dziś Powązki. Na Powązkach dziadkowie Szewca po mieczu i rodzice. Dzień pracowity, Święto wielkie.

Już przed dziesiątą ruszają swym rzęchem, niby pychówką mazowiecką, obładowani zniczami z hipermarketu i kwiatami od przydrożnych ogrodników. Szewc ma plan dojazdu: Najpierw za Wisłę, póki korki mniejsze, na Powązki. Wykorzystując swoją znajomość starych ulic Koła, Szewc jeszcze przed południem skręca z Trasy Toruńskiej w osiedle obok parku na Moczydle i wyjeżdża na Obozową.

(…)

Większą część chodnika obok narożnej, południowo-zachodniej, VII bramy Powązek, mającej najwyżej 80 lat, otwartej wyjątkowo tylko we Wszystkich Świętych, zajmują stragany.

(…)

Leżą w najmłodszej części cmentarza. W chwili zakupu kwatery, zaraz po I Wojnie, gdy umarł dziadek, na tyfus, trzeba było zapłacić równowartość 40-tu rubli – czwartą część tego, ile kosztowała kwatera w okolicach I bramy, naprzeciwko katakumb. Dzisiaj Szewc jest dumnym, jednym ze stosunkowo nielicznych, posiadaczem wiekowego grobu dziadków, przodków klanu „*skich”.

(…)

Babcia, żona warszawskiego sklepikarza o nazwisku nie kończącym się jeszcze na „ski”, przeżyła męża o epokę, umarła długo po Drugiej, ze starości.



Jego syn, wobec braku ojca, wcześnie musiał pomagać matce i zajął się z pewnym sukcesem szewstwem, i jako Szewc-Ojciec dał początek najkrótszej dynastii szewców na Starym Mieście.

Urodzony, według periodyzacji wielu historyków, jeszcze w dziewiętnastym, bo przed Pierwszą Wojną, dożyłby dwudziestego pierwszego. Jeśliby redaktor pewnej poważnej gazety, który w Sylwestra 1999 ogłosił nadejście Nowego Wieku, miał rację.

W każdym razie, na płycie granitowej, pod którą leżą Szewcostwo-Rodzice figurują okrągłe lata urodzin i śmierci Szewca-Ojca.



Jako sygnał awansu, wraz ze swoim bratem dobrali sobie owo „ski” do nazwiska. Ten fakt uzyskania „herbu” długo Szewcowi nie był znany. W młodości, jeszcze nieświadom swojej rodzinnej tajemnicy, spotkał się z podobnym przypadkiem w swoim otoczeniu.



Jego dobry kolega nosił sympatyczne, jak on sam, nazwisko Płaz. Po usamodzielnieniu się i przed ożenkiem, zmienił swoje nazwisko na Płaziński. Szewc się dziwił. Nazwisko takie sympatyczne. A zmienione, takie pretensjonalne. No i kolega wydał się od razu tak samo pretensjonalny. No i mało sympatyczny. Nieprzystępny jakiś. Humor miał bardziej posępny. Gniewał się o pytania o nazwisko. Nie śmiał się, jak dawniej.



(…)

No, czas już na nich. Płyta granitowa umyta, wieniec ułożony. Znicze zapalone.

Wspólna modlitwa. Wracają.

Na Powązkach, nawet w tym dalekim rogu, odległym od najznamienitszych pomników, tych Pałacyków Duchów, tłok, jak w hipermarkecie.





















Całe, wielopokoleniowe rodziny stoją przy grobach, starsi przycupnęli na ławeczce sąsiada. Jedni się modlą, inni sprzątają, zapalają znicze, jeszcze inni rozmawiają z sąsiadami, których może widzą pierwszy raz w życiu.

Bo sąsiadami są właściwie ich przodkowie. Oni są po prostu rodakami, ziomkami.



Podobno nawet turyści japońscy przychodzą w tych dniach na Powązki, jako na miejsce jedyne w swoim rodzaju. Niektórych to gorszy. Szewc patrzy na to inaczej.

To nasz narodowy świąteczny dzień. Chyba niewiele narodów tak świętuje. I tak zgodnie.



To zwyczaj niezależny od wyznania, od zapatrywań politycznych, od stanu i zawodu. Kościółkowi i roczniacy, co to tylko na pasterkę przyjdą i stówkę wrzucą wykupnego.

Ateiści i bigoci. Konserwatyści i oszalali z miłości do moderny. Błogosławieni i wyklęci.

Żonaci i partnerujący. Abstynenci i alkoholicy.

W te dni wylegają z domów, stają w korkach, tłoczą się tramwajach i autobusach. Dźwigają znicze i kwiaty. Dają utrzymanie całemu cmentarnemu przemysłowi i handlowi. Zapalają znicze. Modlą się lub trwają w zamyśleniu, nie wiedząc, że Bóg słucha najlżejszego czystego drgnienia duszy. Ktoś im każe? Na coś liczą? Coś zyskują? Chyba tylko katar, albo otarcie na parkingu. Idą tam powodowani może ostatnim wspólnym porywem serca. Ostatnim poczuciem wspólnoty z przodkami bliższymi i dalszymi. Poczuciem wspólnoty z Narodem.



A Japończycy niech patrzą. Szewc nie wie dokładnie, jak Japończycy czczą swych przodków. Ale wie przypadkiem, jak się czci przodków we Włoszech, w Stanach. Nie mówiąc o krajach, których w ten Święty Dzień lepiej nie wspominać. Krajach jeszcze niedawno baaardzo katolickich.

Użycie zniczy niemożliwe. Kwiaty niewskazane. Ludzi we Wszystkich Świętych mało. We Włoszech cmentarze podłączone do prądu. Iluminacja, jak wszystkich innych zabytków.

W Stanach po prostu: cisza i spokój. W dzień powszedni kosiarki jeżdżą cicho i sprawnie. Wszystko schludnie skoszone i wysprzątane. W święto można pójść. Ale nie bardzo jest po co…

Córka, jak to harcerka, zapala jeszcze na jakimś opuszczonym grobie znicz.

niedziela, 15 listopada 2009

Tryptyk listopadowy (1)

Na 197 rocznicę bitwy pod Berezyną w hołdzie polskim i francuskim saperom generała Eblego, którzy polegli niemal co do jednego, wraz ze swym dowódcą, umożliwiając resztce armii Napoleona przejście na drugi brzeg i dotarcie do Wilna.

w trzech częściach, z epilogiem

Wigilia

Późnym wieczorem, w wigilię Wszystkich Świętych, Szewc usłyszał na ulicy wesoły gwar dzieciaków. Wieczór był, jak przystało na przedwczesną listopadową pogodę, wietrzny i wilgotny, jak piwniczna izba. Wiatr zimno wiał w oczy biednemu Szewcowi, a na Kossaków, w podwarszawskiej Wesołej, uliczce zwykle cichej i sennej, było gwarnie i wesoło. Pomysłowo poprzebierane w różne straszne stwory dzieciaki od dłuższego czasu robiły rejwach na całe osiedle, a teraz domagały się cukierków od sąsiada.


Nie dosłyszał, czy sąsiad niechętnie dał się wciągnąć w tę wesołą zabawę, czy też z niecierpliwością czatował, żeby nie zostać pominięty.


Stary zaledwie zauważał, co się dzieje. Był dzisiaj z rodziną na północnych krańcach Mazowsza, nad Narwią, w Kwiczołowie, u Przodków Żony. W wiekowej, ale opatrzonej porządnie i krytej świeżą aluminiową profilowaną blachą chacie, po prawej stronie rzeki . Parafia: Miłów – na drugim brzegu. Chacie będącej kolebką dwóch rodów (…).


No i posiedzieli w rodzinnym kręgu.

Najpierw wszyscy, z różnych stron, zjechali się na cmentarz parafialny. Posprzątali płyty grobowe, zmietli liście, zapalili znicze. Każdy miał coś do roboty. (…)

Wspólna modlitwa za dusze zmarłych.

Młodzi uganiali się za rozdokazywanymi wnukami. No i musieli szybko najstarszego zanieść tam, gdzie wprawdzie król chodzi piechotą, ale mały by piechotą nie zdążył.


Potem przeprawa przez Narew promem, już wyszykowanym według unijnych norm, pogawędka ze Stanisławem, kiedyś posiadaczem zdezelowanej krypy, teraz przedsiębiorcą branży rzecznego przewozu promowego, do którego nawet asfalt doprowadzili za unijne pieniądze.

Zebrali się w onej chacie, (…).



Z tym zakupem gospodarstwa to ciekawa historia!
(…) W latach sześćdziesiątych 19-tego wieku, ale już po powstaniu, pradziad Mateusz, pragnąc się pobudować, zakupił od miejscowego dziedzica kawał ziemi i prawo połowu ryb w rzece.


Dziedzic obiecał, że jak Mateusz kupi ziemię, to doda jeszcze deski na dom. I tak się umówili. Interes, jak interes. Nie wart byłby opowiadania.

Ale tak mógłby powiedzieć tylko ktoś, kto nigdy nie czytał aktu od rejenta, pożółkłego, ale w świetnym stanie, na grubym, czerpanym papierze, nawet na zgięciach jeszcze nieprzetartym.



Będzie 150 lat! A oni trzymają go sobie w drewnianej chałupie, która przetrwała dwie światowe, jedną bolszewicką, kilka ubeckich obław, nie wspominając o stanie wojennym, którego na tej głuchej wsi, prawie by nie zauważyli, żeby nie telewizja.



W tej chałupie chowali się Niemcy przed nacierającą Armią Czerwoną, sowiecki lekarz pomagał (…) urodzić się, a Gospodarz chował się przed UB. Naiwny! Myślał, że tu taki koniec świata, że go nie znajdą. Znaleźli. Ale w końcu puścili. Naiwność popłaca.



Chałupa, dzięki malowniczemu, wyniosłemu położeniu przetrwała bez szwanku największą w dwudziestym wieku powódź. Tylko do stodoły trzeba było łódką płynąć. (…)


Ale co tam w tym akcie od rejenta stało napisane?

Otóż Pradziad Mateusz przed rejentem zaznaczył, że dziedzic obiecali deski dać, po opłaceniu nabytku. Na pytanie rejenta, czy wnosi jakiejś-ci pretensje, odpowiedział przecząco. On tak tylko, dla porządku zaznacza, ale on UFA, ŻE SKORO DZIEDZIC OBIECALI, TO DADZĄ.


I rejent wszyściutko dokumentnie, słowo w słowo spisał. Co najwyżej trochę wygładzając, boć to musiał wszystko po rosyjsku, toć zabór był i to ostry, popowstaniowy.


A chałupka stoi, więc chyba dziedzic dał. Szkoda tylko, że nie ma już tego pięknego, naczółkowego dachu. Gont spróchniał.


Chałupa, jaka była










(…)

Szewc, jak przeczytał, co było w akcie napisane, to zdębiał. Jakie głupoty mu wmawiali jego nauczyciele historii. O konfliktach klasowych, o nienawiści, o wyzysku.


Ten jeden prywatny dokument więcej prawdy mówi o tym, jacy to ludzie zamieszkiwali wówczas północne Mazowsze. I jak się do siebie odnosili. Kim był dziedzic na wsi. I jak chłop traktował PAŃSKIE SŁOWO. Obiecali, to dadzą.


Szewc pamiętał dobrze, jak kiedyś był świadkiem podobnej transakcji notarialnej w ze Świetlaną Przyszłością Krainie. Jak kolega po fachu tamtego rejenta zaznaczał, żeby żadnych pretensji nie wnosić przed aktem, tylko wszystko wcześniej uregulować. Jak by co, to on może wyjść i niech się państwo rozliczą. A po wyjściu od niego klamka zapadła. Co się podpisało, to tak obowiązuje. Niby racja. Ale smutno. Bo akty dzisiejsze nie będą dobrym świadkiem stosunków społecznych. I nie będą świadczyć o wzajemnym zaufaniu.

(…)




O trzysta metrów od chałupy





(…)

Teraz Syn, wraz ze swym synkiem-wnuczkiem szewskim, siedzi sobie przy stole, zastawionym wykwintnymi potrawami: kotletami schabowymi z mięsa kupionego ze znawstwem w najlepszej w powiecie prywatnej masarni. Mięsa niepodobnego do tego z wielkomiejskich, wytwornych kołchozów.

Stole zastawionym salaterkami z ziemniakami wyhodowanymi koło domu bez nawozu i ze specjalnej, niespotykanej już odmiany.

I szklanym naczyniem z surówką z kiszonej kapusty z kminkiem.

Odrobina oleju z pestek winogron czyni tę surówkę godną La Tour d'Argent










La Tour d'Argent

- A swoją drogą, patrząc na to zdjęcie: czy nie mogłaby taka restauracja znajdować się gdzieś w okolicach Ząbkowskiej, na warszawskiej Pradze? Niechby miała nie 400, ale chociaż 40 lat. Ba! Gdyby nie było tego gie, czyli Gigantycznego Internacjonalistycznego Eksperymentu, który mogliby najpierw na szczurach wypróbować… - pomyślał Szewc.

(…)

A na wiejskim stole jeszcze talerze z ciastem z jabłkami. A Szwagierka (…) przywiozła szarlotkę dwudzielną, jakby płaski tort jabłkowy, według nowego przepisu.

(…)

Co to za prestiż, siedzieć tak z poczuciem przynależności do lepszego towarzystwa! Towarzystwa żeglarzy starodawnych pychówek i kosiarzy trawy. Ludzi o rękach, jak bochny chleba, którzy mieszczuchowskiej, nawet karateckiej ręki się nie ulękną.

I mających mądrość, której brakuje panom w krawatach, pachnących wodą z eleganckich sklepów. Sklepów malowniczo położonych w uliczkach hipermarketów.

(…)

Zacni to ludzie, którzy znają tajemnice, jakich nie znajdzie w żadnej encyklopedii, nie mówiąc o wujku Google’u.

Tajemnice gdzie najlepiej złowić szczupaka, a kiedy zasadzić się na żywca, którego szczupak najlepiej lubi. Gdzie są najlepsze rosówki.

Jak uszczelnić pychówkę, żeby dłużej nie ciekła i jak zrobić z wierzby czerpak, po ichniemu – korczak, którym wylewa się wodę z łódki.

A co to za kosiarze!

Są dwie ligi kosiarzy. Kosiarz zboża. Jest to umiejętność pożyteczna, ale budzi umiarkowany szacunek. Umiejętność pozwalająca mieszczuchowi zasłużyć na pochwałę, „że będą z niego ludzie”. Bo najłatwiej się tego nauczyć. Zboże stoi sztywno, to i kosa nie musi być ani starannie wyklepana, ani kosiarz nie musi tak bardzo precyzyjnie ciąć.

(…)

Ale nad kosiarzem zboża panuje bezapelacyjnie kosiarz trawy. Ten musi mieć kosę z ostrzem wyprofilowanym tak precyzyjnie, jak skrzydło szybowca, klepane przez największych mistrzów. I ostrzonych przez kosiarza w dość krótkich odcinkach czasu. Niemieckie przysłowie „długa nitka, leniwa dziewczyna” dla kosiarzy mogłoby, w oryginale polskim brzmieć tak: „rzadkie przerwy na ostrzenie, marny kosiarz i koszenie”. Bo jak w oryginale, to przysłowie wiązaną mową brzmieć się godzi.

(…)

A co to za żeglarze!

Każdy z gospodarzy ma swoją pychówkę. (…).

A pychówka potrzebna. Autobus przychodzi do Nowinek, dwa kilometry od rzeki, z tamtej strony. Potem trzeba dojść po piachach do brzegu. (…)

Dzisiaj sobie siedzieli w chałupce, przy stole. (…)



Taki to był dzień. No i z powrotem w domu.

Szewc w zamyśleniu krążył po ogrodzie, jak by chciał odwlec powrót do wesoło buzującego kominka, w światłość i ciepło. Przywykł do całodziennego nastroju wigilii Święta Świętych. Nie chciał jeszcze wyganiać świeżych wspomnień. Światła wspólnoty ludzi, którzy są tylko powinowatymi, ale po trzydziestu latach doli i niedoli, kłótni i zgód, stali mu się bliżsi niż krewni.


Wyszedł na schodki i spojrzał, czy idą do niego te rozdokazywane dzieciaki. A były to znajome szkraby, które zawsze się ładnie kłaniały szewcowi. Czasami, w drodze do staromiejskiego warsztatu, podwoził jednego, czy drugiego.

Wtedy można było wywiedzieć się, kto zacz, no i kłaniać się serdeczniej na ulicy.

(…)

W końcu dzieciaczki zadzwoniły. Trochę mu było ich żal, kiedy rozczarowane jego grzeczną i łagodną odmową, odchodziły. Ale te nowe obyczaje były mu tak obce, że nie mógł nie dać świadectwa swojej odmienności. Trudno.

Dzieciaczki będą się dalej kłaniać, ale będą może myślały, że skąpy? Że ponurak? Że ich nie lubi? Miał im tłumaczyć, że to import z innego świata, że importować to można samochody i komputery. Ale swojej historii nie da się zaimportować. Ani naprędce wyprodukować. Że tysiącletnie drzewo stoi jeszcze twardo, ale podcinanie mu korzeni może skończyć się wielką katastrofą. Tym dzieciaczkom?


No cóż. Trzeba iść do domu. Szewcowa czeka na drzewo, bo kominek wygasać zaczyna. Jutro Wszystkich Świętych. Warszawskie groby przodków Szewcostwa czekają. Przodkowie wyglądają. Trza znicze, grabki, szczotki i łopatki szykować i iść.

Tradycyjne święto polskie.

wtorek, 20 października 2009

O gotowaniu spaghetti

Pewnego jesiennego dnia szewc wrócił ze swego warsztatu nieco wcześniej i zastał Żonę w czasie przygotowywania obiadu.



Postanowił podjąć bezskuteczną walkę z opinią nieroba i zagadał z troską:



- Pomóc Ci w czymś, kochanie?



Żona, doceniając jego dobrą wolę, kazała mu poszukać jakiegoś dużego garnka, który by się nadał do gotowania spaghetti.

Utonął do połowy w szafce z garnkami i przez długą chwilę słuchać było straszliwy rumor i tłumione marudzenie Szewca. Wreszcie z brzękiem rodzącym obawy o całość polewy wydostał z szafki garnek średniej, niestety, wielkości.



- Nie mamy odpowiedniego garnka do spaghetti. – Powiedział z miną eksperta Szewc. – Garnek do makaronu powinien być wysoki. No i nie mamy grubej soli…

- Szewcze – odrzekła Żona – podaj mi ten garnek, jakoś sobie poradzę. Chyba jadłeś coś przed obiadem, bo zaczynasz marudzić. Idź już mi z kuchni. Zawołam cię na obiad. A sprzątnij ten rozgardiasz w szafce, bo drzwiczki się nie domykają!



Bezapelacyjny Nierób z poczuciem klęski wycofał się do swojej gazety i postanowił nie odzywać się aż do obiadu.



Po pewnym czasie Żona woła z kuchni. – Szewcze, chodźże ino – pokażę Ci coś.



No i Szewc widzi, jak Żona, ostrożnie, by nie poparzyć się wrzątkiem, wkłada do garnka spaghetti. Wiązkę po wiązce, jednym końcem do wody, drugi trzymając w dłoni. Czekając, aż zmiękną, by koliście ułożyć je w za płytkim garnku.



- Widzisz? – rzecze Żona – dowiodłam Ci niezawodnie, że NIE POTRZEBUJEMY wysokiego garnka.



- Przeciwnie – odrzekł Szewc. – właśnie udowodniłaś sobie, że GO POTRZEBUJEMY.



Dalej Narrator nie będzie ciągnął tej historii. Oddalił się dyskretnie, by nie być świadkiem starej jak świat sceny małżeńskiej, z której, jeśli mamy szczęście, najlepsze jest zakończenie.



Narrator ma jednak jedną prośbę do czytelników.

Powiedzcie, KTO MIAŁ RACJĘ?

niedziela, 27 września 2009

Gra w farmazona



Czy pamiętacie taką dziecinną grę w „Pomidora”? Może niektórzy nie słyszeli, bo teraz gry w realu nie są modne…
Nie jest wcale taka głupia. Jest dwóch grających: Jeden, „broniący”, ma za wszelką cenę utrzymać powagę i na każde pytanie odpowiadać: Pomidor! Drugi, „atakujący”, ma wysilić swoją pomysłowość i tak zadać pytanie, żeby tę powagę zburzyć. Czyli rozśmieszyć pierwszego. Przez zabawne i inteligentne zestawienie swojego pytania i obowiązkowej odpowiedzi. Na przykład pytanie: Jaka jest twoja ulubiona przytulanka?
Jeśli  bawią się w tę grę dwie dziewczynki, jedna: „atakująca”, lat sześć i druga, „broniąca”, lat osiem, szanse są wyrównane. Pod jednym warunkiem. Że „broniąca” jest normalnym dzieckiem. Nie jakimś ponurym produktem kultury masowej, chowanym na gwiazdę programu telewizyjnego „Mam 8 lat i mam talent”, noszącym buty na wysokim obcasie i malującym paznokcie.
Wtedy jej powtarzający się, jak mantra, „Pomidor” będzie niczym każdorazowe pukanie się w głowę. I może doprowadzić „atakującą” do płaczu. Gra w „Pomidora” ćwiczy pomysłowość i inteligencję, ale wymaga podobnej u obojga wrażliwości i elementarnego poczucia humoru.

Otóż spacerując ostatnio po blogowisku, zaszedłem do pewnego blogera i wdałem się w rozmowę. Właściwie wygłosiłem kilka, wcale nie odkrywczych, jakkolwiek zdecydowanych, zdań. To, co z tego wynikło, znajdzie się w niniejszym tekście. Mianowicie owocem mojego wkręcenia się w kłębowisko bezładnej, kawiarnianej, żeby nie powiedzieć karczemnej, awantury jest odkrycie nowej, wirtualnej gry. Gry w „Farmazona”.
Jest analogią gry w „Pomidora”.  Jednak „broniący” ma trudniejsze zadanie. Oprócz zachowania spokoju, (powaga nie jest kłopotem, bo to gra trochę ponura) musi wygłaszać jakieś kwestie, w miarę mądre i przekonywające. „Atakujący” ma dużo łatwiejsze zadanie. Arbitralnie ocenia, czy wypowiedziana kwestia jest rozsądna i czy adwersarz kwalifikuje się do towarzystwa. Jeśli coś mu się nie spodoba, mówi cokolwiek i kończy słowem „Farmazon”.

To nie koniec gry. Jeszcze „atakujący” nie zwyciężył. O nie. „Broniący” może grać dalej. Może na przykład dodatkowo się wytłumaczyć, że, na przykład, został źle zrozumiany, że źle się wyraził, poszukać nowych argumentów, powołać się na autorytety, dokumenty Kościoła (najlepiej sprzed Soboru Watykańskiego II). „Atakujący” znów ma pełną swobodę oceny tej wypowiedzi. Znów może , ale nie musi argumentować. Może wypowiedzieć sakramentalne „Farmazon” lub wspaniałomyślnie użyć innego słowa np. głąb, heretyk, bigot, szkodnik itp. Sporadycznie, kiedy „broniący” wyjątkowo paskudnie się zbłaźnił padają nawet czasowniki, których w moich czasach chłopaki przynajmniej nie używali przy dziewczynach.

Jednak dopóki „broniący” nie straci zimnej krwi i nie wypowie absolutnie zakazanej kwestii typu „sam jesteś farmazon!”, gra może się toczyć dalej. Jeśli do końca dyskusji „broniący” nie da się sprowokować, uzyskuje remis. Jest wprawdzie całkowicie spalony w społeczności „atakujących”, ale nie przegrał.

Kto decyduje o podziale ról na „broniących” i „atakujących”? Każdy z członków społeczności. Wybiera rolę, która mu odpowiada i stosownie do tego postępuje. Ponieważ „atakujący” sam decyduje o zasadach swego postępowania, jest nieuchwytny dla dalszej analizy. Zajmijmy się więc „broniącym”. Jego zasady są dość proste, jakkolwiek wyjątkowo trudne do konsekwentnego stosowania.

Ja próbuję sił na pozycji „broniącego”. Pytacie, jak mi idzie? Fatalnie, oczywiście. Jestem farmazonem klasycznym. Nie dość, że brakuje mi niezbędnych kwalifikacji merytorycznych, to na domiar złego strasznie szybko wychodzę z roli „broniącego” i przechodzę do ataku. Co ostatecznie mnie pogrąża.

Dlaczego jest tak trudno wytrwać na tej pozycji? To są nieuchwytne dla mnie kwestie psychologiczne. Na przykład ja nie lubię bijatyk. A jednak, kiedy mnie biją nie umiem się powstrzymać, żeby nie oddać. Pocieszam się, że moje ciosy są bardziej eleganckie, ale to tylko mydlenie oczu. Gra w farmazona ma swoje nieubłagane prawa. Albo – albo.

Jest tu kilku mistrzów gry na pozycji „obronnej”. Nie będę ich wymieniał, żeby dodatkowo nie utrudniać im i tak katastrofalnego położenia. Szczególnie jedna komentatorka o mężnym sercu jest dla mnie niedościgłym wzorem.

Z niezmąconym spokojem z każdego, najbardziej chamskiego odezwania „atakującego” wyławia istotę zarzutu i wyjaśnia swoją pozycję. W niczym oczywiście to jej nie pomaga, jeśli chodzi o sposób jej traktowania. Ale właściwie niewiele ją to obchodzi.  Widać, że całkowicie jest pochłonięta tą grą. NIGDY nie wygrywa. Nie znam przypadku, żeby „atakujący” uznał swoją porażkę. Ale nigdy też nie przegrała.

O co więc idzie ta gra? Dlaczego jest takie ważne, żeby nie przegrać? Dlaczego u licha jej zazdroszczę? Po co komu te burdy, w których doznaje się upokorzeń i przemawia na puszczy?

Długo tego nie rozumiałem, dopiero ten ostatni incydent, kiedy ostatecznie zostałem farmazonem trochę mnie oświecił.

Przecież sam napisałem w jednym ze swoich pierwszych wpisów ( Nie, nie jestem fundamentalistą ) , że żadna dyskusja nie spowoduje zmiany poglądów. Poglądy dorosłego człowieka to nie balonik na sznurku, który sobie puszczamy, kiedy coś nam się nie spodoba i kupujemy nowy. Jeśli już, to pancerny, ogromny zeppelin, przymocowany do nas tysiącem nitek a czasem grubych cum. Przerwanie jednej nici nie spowoduje odfrunięcia balonu.

Może jednak przesunąć trochę jego położenie. Można go dopompować lub odwrotnie upuścić trochę złego powietrza. Całkowite zerwanie tego potężnego ładunku z uwięzi groziłoby zresztą nieobliczalnymi konsekwencjami. Tylko księża wiedzą trochę na ten temat, ci cisi felczerzy dusz ludzkich w służbie Naczelnego Lekarza.

Jeśli mamy coś do przekazania bliźniemu, coś w jego interesie, nie możemy liczyć na łatwe sukcesy. Możemy tylko cierpliwie mówić naszą prawdę. Nic więcej.

Gra w farmazona nie jest jeszcze ewangelizacją. Jest okazją do zaproponowania okrucha ze swego chleba. Okazją do oświetlenia swoim światłem starych prawd. Dodaniem naszej prawdy do jego prawdy. Jedna prawda jest u Boga. Każdy z nas ma tylko jej malutki kawałek. Zmieszany z jakimiś brudami, śmieciami, odpadkami, które nam cudownie błyszczą. Więc to jest okazja to spojrzenia na naszą prawdę oświetloną przez bliźniego. Również „atakującego”.

Kiedyś pewien felietonista, Marek Skwarnicki porządkował książki w swojej bibliotece, jedna z nich spadła z półki i uderzyła go w głowę. Zainteresowało go, co ONA MIAŁA MU DO POWIEDZENIA.

Jest kilku ewangelizatorów na tym forum. To już powołanie. Szukać tematów, tłumaczyć z obcych języków, myśleć, opracowywać, pisać. Potem czytać, czasem wredne, czasem głupie komentarze. I cierpliwie odpowiadać. Dziękować za poświęcony czas „atakującym”, wyjaśniać. I nie zwracać uwagi na formę. Odnosić się do meritum. Jakie to proste. I jakie trudne.

Czy Fronda jest dobrym forum do tak rozumianej „gry w farmazona”? I do wyższej formy – do ewangelizacji? Po ponad miesięcznym pobycie tutaj, odpowiadam z pełnym przekonaniem. Tak!
Poznałem tylu cudownych ludzi i odbyłem fascynujące rozmowy. To jest wspaniałe, ale … jakbym przeczuwał, że nie to jest najważniejsze. Zauważyłem, że nie wszystkich interesują nasze rozważania. Nie wszystkich, spośród „broniących”. Oni mają misję. Chcą przebywać wśród tych, którzy się źle mają.

Ja się nie nadaję. Nie mam kwalifikacji ani cierpliwości. Jeszcze na pewno gdzieś zajrzę do tych „świętych karczm”. Choćby, żeby posłuchać, co mi miał do powiedzenia, brat, który uderza w głowę. Nie obiecuję jednak, że potrafię zremisować w farmazona. Więc będę uprawiał swoje poletko. I przyjmował gości, którzy zechcą przyjść. No i wspierał, tak jak umiem, „broniących”. Niech im Pan Bóg da cierpliwość i zdrowie. Na razie pozdrawiam jednego „atakujacego”, któremu zawdzięczam ten wpis. I jedną „broniącą” o sercu lwa. No i jednego anielskiej dobroci ewangelizatora.
Kto potrzebuje ewangelizacji? Wszyscy.
Kościół nie jest wspólnotą ludzi świętych, lecz grzeszników dążących do świętości. (ks. Jan Twardowski)

poniedziałek, 21 września 2009

Szewca ostatni dzień lata

W poniedziałek, w pierwszy jesienny poranek, kiedy jeszcze mgła nie opadła i jesienne słońce nie przegoniło niecierpliwych chłodów, zaszedłem do mojego szewca. Właściwie nic od niego nie potrzebowałem, a może już nie pamiętam, po co wpadłem do jego warsztatu na Starym Mieście, przy Szewskiej. Szewc przywitał mnie, jak zawsze, uprzejmie, ale zauważyłem, że mimo tego zimnego i mglistego ranka, jest jakiś dziwnie pogodny i rozmarzony.



- Udał się Panu, Panie Kaziu, weekend, widzę.



Szewc spojrzał na mnie nieco zdziwiony i uśmiechnął się do swoich rozpierzchłych nagle myśli.



- Panie szanowny, widzę, że nigdzie się panu nie śpieszy, jeśli ma pan czas na takie obserwacje. Klienci w taki ziąb jeszcze nie przyjdą. Zapraszam za kontuar, kawa właśnie się parzy, zostało mi trochę ciasta. No proszę, bez krępacji!



Rozsiedliśmy się na szewskich zydlach, na uprzątniętym naprędce stoliku dymiły szklanki z kawą po turecku, ciasto okazało się domowej roboty, z jabłkami, posypane cukrem pudrem, pulchne, ale nie puszyste jak dymane pieczywo. Nie było zbyt słodkie, ale mdłe też nie, rozpływało się w ustach. Na pewno nigdzie go nie mógł kupić. Tylko doświadczona gospodyni potrafi takie ciasto upiec. I to tylko dla kogoś bliskiego. Nie na zamówienie.



- Taki pan spostrzegawczy, że korci mnie opowiedzieć mu, jak mi zeszła ta ostatnia, tak słoneczna i ciepła sobota.



Przełykałem właśnie duży kęs Domowego Poematu, więc tylko skinąłem skwapliwie i przysunąłem nieco zydel do ściany, żeby oprzeć się wygodniej.



- Kilka dni gryzłem się czymś, – zaczął szewc, kiedy popił ostrożnie trochę zbyt gorącej jeszcze kawy - najgorzej było w zeszły piątek. Nie będę o tym gadać.. co tam… Ma pan oko! Puściło. Sobota była zbawienna, jakby po Tajemnicach Bolesnych, przyszły do mnie Tajemnice Radosne..



- Wie pan, ja jeżdżę konno..

- Pan?! – Nie wytrzymałem i o mało nie wylałem kawy.



Uśmiechnął się wyrozumiale, wcale nieurażony.

- Sam się czasem dziwię… Wie pan, moja córka była strasznie zawzięta na konie, to co, miałem stać za płotem i przestępować z nogi na nogę? Wolałem jeździć z nią. Teraz ona już dorosła, mieszka daleko, nie możemy jeździć razem. Jakaś instruktorka, kiedy jeszcze nawet nie brałem tego do siebie, mówiła, że jazdę konną można uprawiać do późnej starości, pod warunkiem ogólnej sprawności. To staram się być ogólnej sprawności i jeżdżę. Moja, mój syn zaczynają się martwić. Jacyś starzy aktorzy ciągle spadają w gazetach i telewizorach, poważnie się tłuką, no i moi zaczynają mi wygadywać. Wie pan…



- W piątek tak mnie wzięło, że zapowiedziałem Mojej: jeśli ze mną na konie nie pojedzie, to się do niej przestanę odzywać. Najpierw próbowała ze mną po swojemu, ale się uparłem. Umówiłem się ze swoją starą instruktorką, która zaczęła na własny rachunek urządzać stajnię i chciałem ją odwiedzić. Ale samemu jakoś nie wypadało…



- Sobota wstała jakaś zupełnie inna, jeszcze ranek chłodny, ale słoneczko, niebo, już obiecują, że będzie weselej…



- Do stajni daleko, oj daleko, pod Skierniewicami, a my zza Wisły, ze wschodniego brzegu, to będzie prawie sto kilometrów. Ze dwie godziny jazdy. Dla mnie to, co tam. Ale moja kobita to przecież jedzie tylko na wycieczkę. To się boję cały czas, żeby nie zaczęła marudzić. Faktycznie, jak by mnie wzięła gdzieś w swoich sprawach, to może bym i zaczął nosem kręcić. Zabawiałem ją rozmową, aby dawać jej coś z mojego nastroju. Po drodze mijaliśmy okolice, o których mogliśmy uciąć sobie wspomnieniową pogawędkę i jakoś dojechaliśmy. Mój szrot też był bez zarzutu, nawet ciszej niż zwykle chodził. A może nie cisnąłem go tak, jak to czasem potrafię.



- Dojeżdżamy, okolica piękna, resztki sosnowej Puszczy Mariańskiej, stajnia pod lasem ale jeszcze w rozsypce, plac budowy, rozkopana. Kobita znacząco milczy, gdzieś ty mnie przywiózł, dwie godziny jazdy…



- Nic. Okazuje się, że nikogo oprócz mnie nie będzie, więc mam jazdę indywidualną. Małgosia daje swój instruktorski koncert. Ćwiczę różne chody i tempa, wyginania na zewnątrz, kawaletki, kłus zebrany, galop z luźnymi wodzami. Wreszcie małe skoki z utrudnieniami, zmianą nóg i kierunku, z ciasnego zakrętu. Patrzę, a tu Moja swoją cyfrówką nawet zaczyna mi zdjęcia robić, zaciekawiona. Gadają sobie z Małgosią w najlepszej komitywie, trochę ze mnie żartując.



- Po jeździe Małgosia zaprasza na kawę z ciastem. Siedzimy sobie na powietrzu, schronieni przed całkiem już rozdokazywanym słońcem, pod sosenką – galaczkiem. Małgosia, zapalona, jak bożonarodzeniowa świeca, snuje plany na zorganizowanie swojej stajni. Dużo dzieci z okolicy dojeżdża. Ciasto było wprawdzie kupne, ale to właśnie te dzieciaki Małgosi przywiozły. Jak któreś spadło – taki jeździecki zwyczaj. A starzy klienci nawet z Warszawy ściągają.



- Dla mnie to za daleko, ale cieszę się, że ktoś i w Skierniewicach będzie miał gdzie na koniku pojeździć.



- Kłopotów z budową nie brakuje, robotnicy są … wiadomo, a nawet jedna firma z tradycjami z 19-tego wieku też przysłała nygusów i trzeba im było powiedzieć do słuchu.

- No i godzinka nam przy tej pogawędce zleciała, a i żona miała swoje plany na sobotę. Umówiliśmy się z synem i jego rodziną (2+2, jak to mówią) w Pułtusku na obiedzie, żeby potem do szwagra nad Narew wpaść. Wizyta niezapowiedziana. Takie najlepsze. Może to ostatnia okazja, taka pogoda. Ale gdzie ten Pułtusk, znów na wschodni brzeg Wisły, ponad 120 kilometrów przez Leszno. A już po pierwszej.



- Jedziemy, nastrój mamy, jak bym ze dwadzieścia par butów sprzedał. Ale małżonka trochę żałuje, że w taką pogodę my tyle czasu w tym rzęchu musimy spędzać, że od razu trzeba było do Pułtuska jechać. Nic nie gadam, bo przecież widzę, że plan nam wyszedł trochę zawzięty. W Żyrardowie korki, w Błoniu jeszcze większe. W Nowym Dworze błądzimy, bo GPS nie ma widocznie wczytanego objazdu. Albo ja nie mam nowej mapy. Dochodzi 3-cia. Kiedy już nam miny prawie zrzedły, ratuje nas nasza Koronka odmówiona w czasie jazdy. W czasie długich przejazdów często sobie odmawiamy wspólne modlitwy.



- Ostatnio jednego takiego szoferaka z Ameryki poznałem w Internecie, on sobie na tych szerokich jak Rynek Staromiejski drogach, też modlitwy odmawia. To my nie takie ciemne ludzie, żeśmy sami na to wpadli?



- Pułtusk. Na rynku tłum, policja nie wpuszcza, stajemy jakoś, głodni, idziemy coś zjeść do baru na rogu. Ceny mają, jak w barze, karmią lepiej niż w tych lokalach obok, wie pan, a tu ceny 4 razy takie.



- Ja zamawiam schab w migdałach. Kojarzysz pan? Nie wiem, czy ci obok mają go w karcie. W Pułtusku za dziewięć pięćdziesiąt razem z jarzynką do wyboru. Czekamy na syna z rodziną. Wychodzę do nich na rynek, żeby ich przyholować. Wysiada jakiś skwaszony, chyba się poprztykali. Ledwie wysiadł, zaczyna już narzekać, że ta Unia wygląda z każdego okna, gdzie się nie przyjedzie.



- Bo na rynku impreza unijna. Przyjechał mer francuskiego miasta siostrzanego. Gadał coś po francusku, ale tłumaczyli, że podziwia Polaków. Katyń, wojna, bohaterstwo itd. A na rynku po drugiej stronie jest dom, gdzie Napoleon nocował w drodze na Moskwę. To chociaż Francuzik sobie odrobił lekcję, że Polacy zawsze byli wiernymi przyjaciółmi. I nie zdradzali w walce. Syn mi opowiadał, że przeczytał u Łysiaka, jak jedynymi oddziałami Kaprala, które wycofywały się z Rosji w porządku i nawet partyzanci Kutuzowa bali się ich zaczepiać, były oddziały polskie. A nawet Francuziki przebierały się w nasze mundury, żeby odstraszać. A jak oni się tego dowiedzą? Czy Łysiaka tłumaczą na francuski? Nie wie Pan? Zresztą, co tam Francuzy, nasi mędrcy też takich rzeczy nie wiedzą, kręcą jakieś kretyńskie sceny z oficerem – nędzarzem, idącym przez śnieżycę z laską – szablą. Ja taką scenę całe życie pamiętałem. Jak cierń jakiś w sercu. Dopiero mój chłopak mi go wyjął.



- Może i za drogo nas ta lekcja dla Francuza kosztowała, ale kto to wie, może on jednak sam za nią zapłacił?



- Dlatego synowi powiedziałem, że dzisiaj mam dobry humor i jak mi go zepsuje, dostanie po łbie. Chciał coś margać, że on myślał, że mnie to on może takie rzeczy mówić, ale zobaczył mój wzrok i odpuścił.



- Powiedziałem mu jeszcze, że malkontenctwa to ostatnio miałem tyle, że uszami mi wychodzi, zwłaszcza „święte”, prawicowe i nasze rodzinne, oszołomskie też, więc chcę dzisiaj sobie oglądać jasną stronę księżyca. Widzę, że patrzy na mnie podejrzliwie, ale guzik mnie to obeszło. Oni jedli, a ja z wnukiem, oglądaliśmy sobie paradę harleyów, którzy zjechali się z całej Polski. Hałas był niemożebny, a dzieciak o mało nie wyskoczył ze skóry.

- A jeszcze potem ksiądz pobłogosławił tych harleyowców. Przy tym Francuzie! Każdy ma takie parady, na jakie sobie zasłużył. Niech popatrzy. To też w cenie, więc już i tak lepiej.



- Jedziemy nad Narew do szwagra. Teraz już w konwoju. Mój rzęch i charakterna terenówka, trochę przechodzona i kapryśna, jak ciotka angielskiego lorda, ale mieszcząca czteroosobową rodzinę i majdan na biwak, w tym dwumiejscowy wózek dziecinny. Dojeżdżamy. Szwagier siedzi sobie z żonką, szwagierką, nad tą Narwią. Na wzgórzu, z widokiem na rzekę. Perła Mazowsza. Późno już, po piątej, ale jeszcze sobie pospacerujemy łąką z widokiem na drugi brzeg. Niespodziewana wizyta. A oni, jak by ich nawiedzili Trzej Królowie. Tak się ucieszyli.

- Szwagier akurat rybki oprawiał, to siostrze je od razu ofiarował, żeby dla wnuczków coś przyrządziła. Jadł pan kiedy rybki prosto z Narwi? Mnie teściowie zastawiali stół rybkami wiele lat temu, zięciowi z miasta . Przypomniałem sobie wtedy, jak smakuje ryba z czystej wody. W dzieciństwie, w Górach Sowich, gdzie się chowałem, szkolny kolega łapał w strumieniu pstrągi ręką, pod kamieniami. Mieszkał nad samą Białką, z domu mógł boso wylecieć na połów. Kiedyś zaprosił mnie po szkole. Nigdy potem czegoś tak rajskiego nie miałem w ustach.

- Żadne Hiltony, japońskie, chińskie restauracje, nie mówiąc o amerykańskich nie potrafią. Świeże ostrygi smakują przy tym, jak źle przyrządzona galaretka z nóżek. Trzeba cytryny! Cytryny, uważasz pan? To jest elegancja, Francja. A do pieczonego w kominku, na blasze, z masełkiem, pstrąga chyba nawet soli nie musi pan dodawać. I nawet pan nie zauważysz. W Narwi pstrągów nie ma, ale szwagrowskie płotki wolę nawet od pstrągów podawanych w tych przydrożnych chatach staropolskich.

- No i posiedzieliśmy, szwagierka herbatki zaparzyła i ciasta nakroiła. Nieboga, na cały tydzień sobie i swojemu napiekła, ale powiedziała, że przecież ma czas, to sobie jeszcze napiecze. I na drogę pół prodiża, co jeszcze zostało, nam oddała. Toć mąkę ma, a w sadzie jabłka jeszcze opadają. A ciasto – pycha!



- O, właśnie, jeszcze trochę zostało. Jak, smakuje? Może szanowny pan zje jeszcze kawałek?

Nie znalazłem odpowiednich słów, żeby podziękować staremu za poczęstunek i opowieść o ostatniej letniej sobocie. Zrobiło się późno. Słońce rozgoniło jesienne mgły i chłody. Pojawił się klient. Szewc skinął mi przepraszająco i wrócił do swojego szewskiego zajęcia. Ja zaś obudziłem się z jakiegoś cudownego snu i oprzytomniałem.



Trzeba wracać do rzeczywistości. Rzeczywistości? A tamto, co to było? Staremu w głowie się miesza, może tak tylko sobie marzy. Może w ogóle przesiedział z babą w domu, naburmuszony, przecież widziałem go w  piątek, jak chmurę gradową. I chciał się tylko tak pochwalić.



Konie? Francuz w Pułtusku, harleye? Schab z migdałami w barze na rogu? Ciasto? Nie, no już przesadził. Nie nabierze mnie! No tak, ale ciasto rzeczywiście pyszne. Ciasta nie wymyślił. No i skąd by wiedział o tych partyzantach?

Swoją drogą, pierwszy taki mój poniedziałek… A to dziwak!

wtorek, 15 września 2009

Historia pewnej dyskusji (opowiedziana przez szewca)


(Ten tekst ma wartość historyczną. To inauguracja postaci Szewca. Od tego momentu czasem ja odwiedzam jego, czasem on mnie. Nigdy nie wiem, kiedy to nastąpi. Co ciekawsze, pojawiają się również inne postaci. Ot, życie literackie dzikich...)

W tych dniach spotkałem pewnego szewca, którego zawsze uważałem za straszliwego oszołoma-prawicowca. Spytałem, dlaczego jest taki czerwony. Po kilku piwach, kiedy go apopleksja trochę puściła powiedział, że bliski przyjaciel zaciągnął go w zeszłą sobotę na dyskusję teologiczną. 

Ten przyjaciel bardzo szewca lubi i zabiera go w różne fajne miejsca. Szewc poszedł niechętnie, ale przez wzgląd na przyjaciela zgodził się posłuchać, co mówią specjaliści teologowie (To pobożny, tradycyjnie wychowany, choć trochę pomylony szewc „z przeszłością”).

Dyskusja trwała już od piątku i dyskutanci trochę gonili w piętkę, więc szewc zerkał niecierpliwie na przyjaciela, kiedy już wyjdą, bo końca nie było widać.

Kiedy jednak referent ogłosił, że to jest ostatnia szansa (w tę sobotę!) i zaraz mają ukraść Boga, nie wytrzymał, palnął jakąś mówkę, pokazał kombatanckie blizny, trzasnął drzwiami i wyszedł.

- No dobrze, ale to przecież było już tydzień temu? Zapytałem. I jeszcze Panu nie przeszło?
- Przeszło, ale Panie, tak się zdenerwowałem, że mi Boga ukradną, że do 2-giej w nocy nie mogłem pacierza skończyć i moja stara w końcu mnie dyscypliną do łóżka zagoniła. 

W niedzielę na Mszy Świętej cały czas podejrzliwie na księdza patrzyłem, czy nie oszukuje, ale wszystko odbyło się jak należy, więc się trochę uspokoiłem. Ale ciągle myślałem, czy czasem ci złodzieje dla niepoznaki po niedzieli przyjdą.

- A wczoraj sprawdziłem, co oni tam uradzili. Bo na takimś ichnim głogu, czy czymś tam ogłaszają. I przepisałem sobie, o!

Szewc podał mi kilka zmiętolonych kartek. Widać bardzo się starał, bo rzeczywiście dokładnie przepisał podsumowanie dyskusji oraz główne, najbardziej spektakularne tezy referenta.

Referent ten miał szczęście, bo znalazł się pewien dyskutant, spośród owych przebrzydłych stronników złodziei, który przetłumaczył jego tezy na język polski:
Belisso: (…)
- Ty uważasz, że NOM zrywa z dotychczasową Tradycją Kościoła, jest spreparowany w dziwnych okolicznościach, wypacza sens i cel Eucharystii itd.; argumentujesz to różnymi badaniami, opiniami wielu osób, w tym wielu zacnych biskupów i kardynałów;

A oto, jakie słowa streścił Belisso, po całej dyskusji na sto kilkadziesiąt komentarzy, gdzie wypowiadało się wielu obrońców aktualnie obowiązującego rytu, czyli NOM:
Jedyną rzeczywistością pozostanie wtedy drugoplanowy teatr liturgii składającej się z pustych słów i symbolicznych gestów(…)Tak właśnie wygląda droga do nikąd, której pierwszym krokiem jest lekceważenie liturgii. Dlatego ostrzegam was, nieszczęśników tkwiących w oparach modernistycznego lekceważenia: nie dajcie sobie i swoim dzieciom ukraść Boga!(podkreślenie moje) Nie będziecie mieli drugiej szansy(???pytanie moje) (…).
Dla osłupiałych czytelników: To jest spekulacja referenta na temat przyszłości Świętego Kościoła Katolickiego, jeśli przebrzydli zwolennicy złodziei się nie opamiętają.

A oto podsumowanie stanowiska nieszczęśników, popierających zło, pogrążających się w "modernistycznym lekceważeniu liturgii” dokonane przez tegoż cierpliwego i wyrozumiałego do końca, komentatora Belisso:
- ja uważam, że NOM wyrasta z dotychczasowej Tradycji Kościoła, wpisuje się w nią i stanowi o jej rozwoju; poza tym, sięga do elementów, które ta Tradycja w ciągu wieków "zgubiła"; tak naucza Kościół.  Sądziłem, że ucieszy Cię nazwanie "Tridentiny" szlachetnymi korzeniami… ;)
To jest również moja opinia. 

Szewca nie pytałem. Powiedział, żebym go więcej nie wyzywał od oszołomów i prawicowców, bo się zapisze do..(wyciąłem, żeby nie robić reklamy partii na tym szacownym forum).Wypił piwo i chwiejąc się na nogach, bynajmniej nie z nadużycia alkoholu, bo głowę ma mocną, odszedł.

Poczuwam się do obowiązku podkreślić, że rzetelne i odchwaszczające streszczenie wpisu blogera, przynosi zaszczyt  streszczającemu –  Belisso.

Włożył wiele cierpliwości i użył całej swojej kompetencji, pokory i pobożności.
Z poetyki wieszczącej katastrofę Kościoła Katolickiego, lekceważącej paru papieży, oficjalne dokumenty Kościoła i miliony katolików na całym świecie, uczestniczących pokornie i pobożnie w Mszy Świętej wyłowił kilka zdań, z których wynika, że nie wszystko jest w porządku na tym najlepszym ze światów.

Zdań przesadzonych, ale nie obraźliwych, mieszczących się w normie dyskursu teologicznego. Jestem po jego stronie i jestem z tego dumny.

Być może Belisso odniósł z tego korzyść, bo wytrwale doskonalił się w swoim kunszcie profesjonalnej dyskusji. 

Nasz bloger też by miał korzyść, gdyby zechciał po nią sięgnąć. Dostał darmowe tłumaczenie histerycznego bełkotu na polski.
Ale czy Belisso nie zasłużył przynajmniej na piwo?

Dopisek Lisa (tutaj całkowicie historyczny i niezrozumiały nawet dla mnie, co to za facet?): To była wprawka przed dalszym lotem w śmiertelnym korkociągu, w który wpadłem. Miałem „robić w kulturze” a wplątałem się w wojnę z tradsami. Już bym zdezerterował, ale dołączył do nich naprawdę fajny gość. Chcę z nim gadać, ale z TYM facetem żartów nie będzie. Musiałem trochę poćwiczyć. Udało się: 4916 znaków.
Na razie.

wtorek, 1 września 2009

Twierdzenie Goedla

Inżynier mówi do humanistów

Na początku lat siedemdziesiątych, jako młody inżynier zapisałem się na Kurs Zastosowań Matematyki organizowany przez Instytut Matematyki PAN. Nie zadowalała mnie wiedza wystarczająca w pracy konstruktora samochodów. Szykowałem się podświadomie do innego zawodu, który teraz wykonuję, już od 30 lat.



Wykładowcami byli wybitni matematycy polscy z całej Polski. Metody numeryczne wykładała młoda wówczas (dziś już emerytowana) dr Janina Jankowska z Uniwersytetu Warszawskiego. Jej mąż Michał, był z kolei, nieco później, moim profesorem na studium doktoranckim. Ich podręczniki z metod numerycznych są do dziś klasyką. Informatyki uczyli Andrzej Targowski i Krzysztof Rey. Analizę funkcjonalną z kolei wykładał wrocławski profesor Stanisław Hartman.



Zdawaliśmy normalne egzaminy, jak na studiach. Szkoda, że nie zachowałem indeksu z podpisem profesora Hartmana, ucznia i współpracownika legendarnego, światowej sławy profesora uniwersytetu lwowskiego Hugo Steinhausa. Dostałem piątkę. I nawet, jeśli profesor dał ją trochę „za dobre chęci” (dla nas „wolontariuszy” był wyjątkowo łagodny), to mimo wszystko, cieszy. Jego podręcznik „Wstęp do analizy funkcjonalnej” zawierał motto z „Szewców”. Kiedyś w jakiejś swojej, żałośnie przyczynkarskiej publikacji inżynierskiej użyłem tego samego motta.



Nauczyłem się odtąd darzyć wielkim respektem książki zaczynające się od słowa „Wstęp do …”. Można było szybko zgubić wątek, bo to przeważnie był już wstęp do … zakończenia. Zrozumiałem wtedy, że czcigodny profesor, podobny trochę do najprzystojniejszego z braci Marx nie żartował, kiedy serdecznie nam odradzał kupno swojej książki.



Te dodatkowe zajęcia bardzo rozszerzyły moje horyzonty. Analiza funkcjonalna dała mi nową intuicję przestrzeni. Zobaczyłem, że istnieją jakby inne „światy”, inne, co do natury, ale dające się wywieść ze świata, który jest oczywisty, bo istnieję w nim od urodzenia –świata przestrzeni trójwymiarowej.



Ale i ten zwykły świat zaczął być postrzegany inaczej. Mogłem na niego spojrzeć z dystansu, jak na szczególny przypadek „światów” wymyślonych przez Banacha i Steinhausa w lwowskiej Kawiarni Szkockiej i wyrysowanych kopiowym ołówkiem na marmurowym blacie stolika, serwetkach i w grubym zeszycie prezencie od pani Banachowej. Dziwnymi znakami, niezrozumiałymi dla pana Władzia, czy Tońcia, ulubionego „Pana Starszego” tych dwóch przyjaciół, donoszącego kawę i koniak.



Byłem zafascynowany. Każdy nowy rozdział podręcznika analizy funkcjonalnej (ale nie zaczynającego się od słowa „Wstęp …”) zawierał opis nowego rodzaju przestrzeni, nowej krainy po drugiej stronie lustra.



Jedne mi się podobały mniej inne bardziej.

Przestrzeń Banacha była jakby za bardzo polska, swojska, prawie trywialna. Pamiętam, że trochę byłem rozczarowany, że taka „uboga” przestrzeń nosi polskie nazwisko, podczas gdy przestrzeń Hilberta, innego genialnego matematyka, ale anglosaskiego, miała właściwości bardziej ją predestynujące do porównań z krainą Carrola, zresztą też matematyka.



Królowa angielska bardzo się zdziwiła, kiedy po przeczytaniu „Alicji w krainie czarów”, zażądała wszystkich dzieł tego obiecującego bajkopisarza i przyniesiono jej jakieś „Wstępy do…”



Zacząłem na własną rękę studiować różne zagadnienia matematyczne i „przeczytałem ze zrozumieniem” książeczkę amerykańskich matematyków Nagela i Newmana o twierdzeniu Kurta Gődla. Austriacki matematyk w wieku 25 lat(!) skwapliwie skorzystał również z osiągnięć dwóch polskich przyjaciół i został najwybitniejszym matematykiem XX wieku oraz …platonikem.



Do jego głównego osiągnięcia zaraz dojdziemy, ale chcę skończyć ten platoński wątek.



Otóż Gődel uważał, w duchu realizmu platońskiego, że „byty matematyczne” istnieją i są przez matematyków nie – wymyślane, czy konstruowane, lecz odkrywane w tym sensie,

w jakim Kolumb odkrył Amerykę. Tego już było dla mnie za wiele, doznałem zawrotu głowy i na długo zraziłem się do filozofii. Dzisiaj już by mnie to nie szokowało.



Ale Twierdzenie Gődla wywarło na mnie piorunujące wrażenie, tym bardziej, że dzięki talentowi pisarskiemu amerykańskich autorów chyba wszystko zrozumiałem.



W skrócie chodzi w nim o to, że w systemie aksjomatów i reguł wnioskowania sformułowanym dla liczb naturalnych mamy do czynienia z „diabelską alternatywą”: albo uzyskujemy sprzeczność albo niezupełność sytemu.



Czyli albo mamy „zupełny” system aksjomatów i wówczas możemy dowodzić wszelkich twierdzeń, w tym dwóch wzajemnie sprzecznych, albo mamy system niezupełny, wprawdzie niesprzeczny, ale za to pojawiają się twierdzenia prawdziwe, których w tym systemie nie można udowodnić.

Trzeba wyjść POZA SYSTEM i dopiero wtedy takie twierdzenie da się udowodnić, jako prawdziwe.



Nowy zawrót głowy!



Potem Gődel i następcy odkryli, jak stopniowo poszerzać system w ten sposób, by go stopniowo komplikować i ciągle mieć kontrolę nad problemem zupełności i niesprzeczności.

Można budować systemy dedukcyjne o wiele bardziej skomplikowane niż arytmetyka liczb naturalnych.

W pewnym sensie nic to jednak nie daje. Raz na zawsze została pogrzebana nadzieja na ostateczne sformalizowanie systemów, opartych na zestawie aksjomatów.



Można by powiedzieć, że zza twierdzenia Gődla wychyla się do nas Dobry Bóg i puszcza do nas oko: A mam Cię bratku, chcesz mnie sformalizować? To dawaj!



A dzisiaj informatyka ma z tym zupełnie przyziemny problem. Nic nie jest pewne! Programy działają albo nie. Przeważnie nie. Stąd najpopularniejsze słowo w informatyce to upgrade :)



Jakie wnioski?



W skrócie są dwa:

1) Człowiek, który chce wszystko wziąć „na logikę”, przypomina chłopca, który pewnego dnia powiedział mamie, że postanowił doliczyć do nieskończoności.



2) Nawet proste rozumowanie logiczne nie jest zabawą dla uczniaków i wymaga ostrożności, kompetencji oraz ciągłego posługiwania się weryfikacją wyników - INNĄ METODĄ.



Kurt Gődel czuł się w tej problematyce, jak ryba w wodzie. ON MÓGŁ.



Znana jest historia, gdy jako kandydat na obywatela amerykańskiego, zdawał egzamin ze znajomości konstytucji u sędziego. Mimo rad przyjaciela udowadniał mu, że na jej gruncie można bezzwłocznie zbudować reżym autorytarny podobny do faszystowskiego. Tylko dzięki wielkiemu poczuciu humoru sędziego oraz faktu, że na korytarzu czekał ów przyjaciel adepta, wielki Albert Einstein, co bardzo sędziemu imponowało, największy matematyk XX wieku zdał ten egzamin.



A w systemach o niebo bardziej skomplikowanych niż system liczb naturalnych, na gruncie którego Godel sformułował swe wiekopomne twierdzenie takie zabawy to naprawdę grzebanie przy minie przeciwpiechotnej.



Na przykład w teologii. Przecież mamy tu cały szereg problemów dodatkowych, będących źródłem nowych błędów. Na przykład problemów pojęciowych, znaczeniowych. Wówczas stosunek wynikania albo sprzeczność mogą być pozorne nie z powodu założeń i reguł wnioskowania, lecz ze zwykłego błędu w rozumieniu słowa.



Ale nie chcę wchodzić na obcy dla mnie teren. Mam nadzieję, że PRAWDZIWI filozofowie i teologowie to wiedzą.



Nie jestem jednak pewny, czy niektórzy "humanistyczni logicy”, którzy po swoim odkryciu, że im „winda skosem chodzi”, ogłaszają to, jako prawdę objawioną, zdają sobie sprawę, po jak grząskim gruncie stąpają.

poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Dr Jekyll i Mr Hyde


Czyli jak prowadzić dysputy…

(dla wyjaśnienia: wtręty dygresyjne dotyczą sytuacji, dla mnie - bulwersującej - obyczajów panujących na pewnym portalu. Mimo pewnej odczuwalnej różnicy in plus czułem się nieco rozczarowany. Stąd ten tekst. 

Ale jak dzisiaj go czytam (jest rok 2013), łapię się za głowę. W moim domku, z kraja, spokój i cisza. No i mam porządnego mauzera, którym potrafiłbym się przeciwstawić hunom, ale na zewnątrz? No comment...)

Zbieram się pomału, żeby wyplątać się z burzliwej dyskusji fundamentalistycznej. Chyba nie ma pośpiechu. Ciągle pojawiają się nowe wpisy „potężnych szermierzy”, między których ostrza było mi dane wejść. 

Zanim się odezwę w tej sprawie drugi raz, chcę się przygotować, przyjrzeć się dokładniej dyskusji i określić lepiej pole swojej kompetencji. Nie jestem przecież żadnym specjalistą – religioznawcą, zresztą, jak podejrzewam, podobnie, jak niektórzy z moich Szanownych a stanowczych w poglądach Adwersarzy.

A przecież wszedłem na blogowisko z zupełnie innymi intencjami. Mam w głowie całkiem inny wpis, a ten potraktujmy jako lead do tego „fundamentalistycznego”. Ładny lead, powiecie,prawie 14 tys znaków No cóż, jaki bloger, taki lead…
Chcę się zastanowić się nad „banalnym” zagadnieniem. A potem dopiero spróbuję zrobić Wam niespodziankę.

Cechy rzetelnej polemiki
Rzetelna polemika, moim zdaniem, powinna cechować się przemożnym dążeniem do prawdy. Dostrzegamy jakieś błędy w czyimś rozumowaniu, nieprawidłowe nastawienie (lekceważenie, pogardę, tendencyjność ocen albo czołobitność, niedostrzeganie zła), złe proporcje i hierarchie. I próbujemy je naprostować.
Zakładamy, że nasz adwersarz głosi i wyznaje błędne mniemania w dobrej wierze i naszym celem jestżeby przyznał nam rację, ulegając nieubłaganej logice naszych argumentów. Ostatnie stwierdzenie wymaga uzupełnienia, ale o tym za chwilę. Jaka taktyka powinna być przyjęta?

Uważam, że powinno się zacząć od najsłabszego, (jeśli innego nie możemy naprawdę znaleźć) światełka prawdy w jego tekście i ostrożnie je rozdmuchując, żeby nam nie zgasło i nie postawiło pod znakiem zapytania naszego przedsięwzięcia, uczynić je osią porozumienia z Nim. 

Ułatwia to życzliwe nastawienie do naszych argumentów ( i tu wspomniane uzupełnienie: goła siła argumentów jest dobra w stosunku do komputera, człowiek jest osobą, która czuje) i zapobiega niepotrzebnym i szkodzącym sprawie sporom prestiżowym.
Następnie próbujemy przedstawić mu swoje wątpliwości przy stosowaniu zasady, że im bardziej przykry jest dla niego wniosek z naszej argumentacji, tym jesteśmy bardziej kurtuazyjni. Sugerujemy przy okazji na przykład, że Adwersarz źle się wyraził, nie uwzględnił z braku miejsca lub uznał za oczywiste.

Wreszcie tak przygotowanego dyskutanta wprowadzamy niepostrzeżenie na (zupełnie lub tylko trochę) inną platformę argumentacji i próbujemy go porwać (to dopiero jest sukces polemiczny!) naszą wizją. Próbujemy się z nim zaprzyjaźnić poprzez obdarowanie go takimi dobrami intelektualnymi, których istnienia dotąd nawet nie podejrzewał.
Jak na to zareagują obserwatorzy polemiki! Oni też zaczynają się entuzjazmować naszymi propozycjami, więc pieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu?

Oczywiste jest, że nie zarzucamy Adwersarzowi, iż:
Kłamie, manipuluje, gorszy, grzeszy (chyba, że to jest przedmiotem polemiki, ale to raczej nawracanie, którego się polemiką nie robi). Z kłamcą poza tym się nie polemizuje, kiedyś dawało się po prostu w pysk, ale dzisiaj? Sądy? Chyba żartujesz….

Jest głupi, nieuczciwy, niemoralny,
Szuka taniego poklasku,
Jest bałwochwalcą, lewicowcem,  prawicowcem, fundamentalistą, Żydem, antysemitą, Pisiorem POpłuczyną po …………………, …………………, …………………………. itd. itp.

Moja niedzisiejsza kindersztuba nie pozwala mi kontynuować.

Ciekaw jestem, od którego momentu słuchać buczenie, śmichy – chichy, odgłosy pukania się głowę, trzaskanie drzwiami. A może już jest cisza ? Nikogo nie ma?

Trudno, postukam do ściany, tak dla ćwiczenia zwięzłości.

Stworzyliśmy (?) więc „teorię”. Praktyka jest, jaka jest, zaraz się tym zajmiemy. Pewien fizyk – noblista Niels Bohr jest autorem stwierdzenia, że nie ma nic bardziej praktycznego, niż dobra teoria.

Nie chcę zbyt „łatwo” wybrnąć z problemu praktyki. Wystarczy wziąć pierwszy z brzegu „dziennik opinii” i przeczytać jakąkolwiek polemikę. 

Nie bawi mnie pastwienie się nad  Gazetą Wyborczą czy którymś z tygodników tej orientacji. Oni sami się skrzywdzili. Przegięli do tego stopnia, że coraz mniej osób, nawet kiedyś wiernych czytelników, traktuje ich poważnie.

Chrześcijańskim zwyczajem zacznijmy od belki w swoim oku, zanim zaczniemy zajmować się „megaźdźbłem” w oku bliźnich „z tamtej strony”.

A „po naszej stronie” ?
Są nieliczne wyjątki. Szkoda, że często rzetelne polemiki są pisane przez ludzi nieco mniejszego formatu. Z mojego punktu widzenia najwięcej grzechów popełniają najbardziej utalentowani.

Wiem, że na FF nie jest tak źle. Ja dodam, jak na dzisiejsze standardy. Powtórzę więc to, co pisałem w komentarzu do swojego wpisu:

PRAWO KOPERNIKA działa i TU. Dobre obyczaje same się nie utrzymają, trzeba o nie dbać. 
Wywieszki „Nie deptać trawników” powinny wisieć, a deptanie powinno podlegać karze.
---------------------------------------------

Napisałem ponad 5000 znaków teorii, ale byłoby to bezużyteczne, jeśli bym nie powiedział wprost, na przykładzie, co mam na myśli. 

Żeby wyczerpać temat, musiałbym napisać książkę. Pewnie nikt by jej nie czytał, ale jeśli by przetrwała, byłaby dokumentem „ducha (pisanego koniecznie z małej litery) naszych czasów”.

Wobec tego jakiś przykład, byle wyrazisty, ilustrujący istotę „teorii” .

I to jest ta niespodzianka.

Zostanę pieskiem, który cieniutko piszcząc, nieśmiało, trwożliwie obsika Czcigodnego Mistrza Waldemara pomnik.

Nie będzie czasu, żeby wrócić razem z tej wycieczki w świat. Dlatego przed wyruszeniem tylko prośba: proszę skonfrontować publicystykę bohatera z „moimi” postulatami, a także wyszukać, jak ja sam stosuję się do głoszonych przez siebie zasad. Przyjemnej lektury.

Przykład
Waldemar Łysiak jest wybitnym pisarzem historycznym.
Zanim zacznę o nim polemicznie (śmieszne, nie?), chcę pokazać, zgodnie z jedną zasad rzetelnej polemiki, patrz wyżej, że mam dla niego niekłamany podziw.

Podam tylko jedno uzasadnienie. Jego „Cesarski poker” może uświadomić, jakim kłamstwem „wizerunkowym” była scena z „Popiołów” Wajdy, w której Daniel Olbrychski, grający polskiego oficera napoleońskiego, przebrany za żebraka, idzie przez zaśnieżony step, ledwie trzymając się na nogach i podpierając szablą. Wraca zbankrutowany i pobity. 

Kiedyś Herbert mnie pocieszył, analizując genialnie tę scenę  i wykazując jej artystyczną nicość. A ta scena, oglądana przez młodego człowieka, żyjącego w jakimś sensie samotnie, wśród komunistycznych skorpionów, była ciężkim brzemieniem. 

Pytanie, czy Wajda nakręcił tę scenę z niewiedzy w roku 1965? Łysiak wydał „Cesarski Poker” w 1978. Może po prostu też miał brzemię?

Brzemieniem, z którego ostatecznie On uwolnił mnie. Czy można go za to nie kochać? 

Dlatego kocham Waldemara Łysiaka.  I polecam wszystkim: jeśli chcecie być dumni z tego, ze jesteście Polakami i mieć do tej dumy solidne podstawy, czytajcie rzetelne książki historyczne.

Jeśli się kogoś kocha, tym bardziej bolą jego niedostatki. Nie powinny cieszyć u wrogów, ale tam do bólu trzeba się zmuszać.

Łysiak jest też fachowcem historii sztuki, autorem pomnikowego dzieła o malarstwie, 
któremu utrudnił prawdopodobnie na jakiś czas drogę na salony (moim zdaniem, zupełnie niepotrzebnie, skórka nie warta wyprawki), niepoprawnym politycznie tytułem. 

Ale to drobiazg. Rynek to wytrzymuje, ceny tomów porażają. Po jego śmierci, kiedy wymrą ostatni pogrobowcy 68-mego roku, a zapanuje jakieś inne szaleństwo, tytuł stanie się niewinny, informujący i dzieci z róznych ASPów i wydziałów architektury będą mogły bez przeszkód go czytać.

Łysiak jest też sprawnym pisarzem beletrystycznym. Słusznie postawił swoją historyczną wiedzę do dyspozycji pisarskiej wyobraźni i spróbował. Ze skutkiem dobrym. Ale chyba nie genialnym. Nie będę tego jednak rozwijał, bo nie to mnie boli najbardziej. Może tylko te „modne” wulgaryzmy…

Wreszcie Waldemar Łysiak jest wybitnym publicystą.
I tu mam najwięcej problemów. Tu się dla mnie całkiem kończy „Mit genialnego mistrza”, żeby użyć poetyki jego najnowszego tomu publicystycznego – „Mitologia świata bez klamek”.

Niedawno jeden z  jego wielbicieli, o poglądach jemu bliskich mówił mi, że coraz bardziej go irytuje jego ton. Ja długo nie przyznawałem się sam przed sobą do tego świętokradztwa, ale w końcu nadszedł czas „wyzwolenia”.

No dobrze, warstwa faktograficzna bez zarzutu, w końcu to Łysiak! Jego publicystykę można bez obawy traktować jak wygodną ściągę w sporach politycznych na wszelkie tematy, porządnie ułożone w grupy tematyczne. Bibliografia, uzasadnienie, kontekst, kompendium uczciwych i rzetelnych autorów itd.

Ale forma?
Właściwie do kogo Łysiak adresuje swoje teksty? Jeśli do mnie, to proszę, trochę ciszej, bez tego świętego, a właściwie nieświętego zapału. Ja wiem, rozumiem, mnie nie trzeba perswadować, chętnie spokojnie wysłucham. Chociaż nie zawsze. Czasem i faktografia zawiedzie i cały tekst.

Np. Łysiak, który zdemaskował Wajdę „Popiołów”, chwali go za „Popiół i Diament”. Nie zauważając, że w innym miejscu sam pisze, iż książka Andrzejewskiego jest oparta na ubeckich dokumentach.

To Krzysztof Kąkolewski, nie nasz Mistrz, ujawnił całą ohydę fałszu zawartego w tej książce a co za tym idzie filmu ją popularyzującego. 

A to jest drugie moje brzemię, które nie Łysiak a właśnie Krzysztof Kąkolewski zdjął. Znacie w ogóle takiego publicystę? Chyba lepszy, szkoda, że zamilkł ostatnio.

Kompromitujący, według mnie, jest natomiast cały rozdział tej książki poświęcony Ojcu Rydzykowi, klasycznemu „czarnemu ludowi” salonu. 

Dobrze jest w tym miejscu zdystansować się od naszego rodzimego Savonaroli. Nie będę się wysilał. Nie chce mi się. Będę chociaż w tym miejscu oryginalny. Więcej nawet. Przyznam się, że wpłaciłem cegiełkę na Stocznię Gdańską, mam z tego guzik i przebolałem. 

Moja śp. Mama kiedyś wpłaciła na Radio Maryja znaczną sumę i, słowo honoru, dam w pysk każdemu, kto powie słowo na ten temat!

Jeszcze oryginalniejsze (być może) będzie moje stanowcze stwierdzenie, że bez tego człowieka, negatywnego bohatera wszystkich (tutti quanti, jak lubi pisać nasz bohater) przestrzeń medialna, kto wie, może byłaby gorszą pustynią, niż mizeria PRLu.

Nie miejsce tu na otwieranie jeszcze jednego wątku, powiem więc tylko tyle, że zestawianie „Mitu świątobliwego grzybka”, którego Szanowny Autor flekował pośpiesznie na trzech stronach druku + wredne komentarze malarskie, z mitem Liska chytruska, o którym miłosiernie zamilczę, a którego uhonorował ponad trzykrotnie dłuższym tekstem jest poniżej poziomu publicystów o wiele mniejszego formatu. 

I jeszcze końcowe zdania, kuriozalne, ale nie w tej monotonnie natarczywej poetyce: „nie chce mi się dłużej grzebać w toruńskim grajdołku,”.  

To chyba już zdradza jakieś osobiste, niezbyt szlachetne powody, które sam autor przed sobą ukrywa!

Sam znalazłbym więcej wpadek Zakonnika z Torunia, może nawet większych i może będzie mi się chciało. A w sprawie Arcybiskupa Wielgusa pisałem do Ojca Rydzyka. 

Gdzie tam mnie, żuczkowi by odpowiedział, więksi tłumaczyli bezskutecznie. A Mistrz? Napisał, starał się o audiencję? Miał tyle kindersztuby, żeby przetłumaczyć z chamskiego na polski swoje zastrzeżenia? 

Miał tyle pokory, żeby znieść brak zrozumienia u równie zacietrzewionego, co On, Wielkiego Polaka? 

I zrozumienia (kłania się św. Bernard!), żeby złagodzić oceny po poznaniu dziwnych powodów postępowania? 
Może, gdyby nie to zaniechanie, sprawy potoczyłyby się całkiem inaczej?

A może to zwykła pycha?

I tak, trawersując Marksa, czy Hegla, wszystko jedno, forma przeszła w treść i mamy to, co mamy, czyli kupę zrobioną przez Mistrza, na szczęście poza salonem.

Tyle zastrzeżeń merytorycznych. Wracajmy do nieznośnej formy.

Na forach można o Łysiaku poczytać opinie trochę innych niż ja, żuczków, prostodusznych, młodych, niczego nieświadomych ludzi, poszukujących prawdy. Gdzie mają jej szukać? Jeśli przypadkowo wpadnie im jakiś tekst Łysiaka do ręki, czy ich przekona?

Ta forma nadaje się może na wiec wyborczy jakiejś partii, bo teraz wiece zamieniły się w orwellowskie seanse nienawiści. Wyjące tłumy chętnie podchwycą niektóre bon moty.  

Łysiak świetnie wychwytuje te zjawiska, ale czy nie jest ich wiernym zwierciadlanym odbiciem? Czy to takie oryginalne w dzisiejszych czasach bluzgać i obrażać nawet największych wrogów? Czy nie występuje tu niebezpieczeństwo szatańskiej pokusy, żeby człowieka na złej drodze przedstawiać jako szatana, a prawie dobrego, jako złego (CS Lewis) ?

Zwolenników umocni to w zaciekłości i utrudni dojście do prawdy, wątpiących odrzuci, może nawet do przeciwnego obozu. 

A wrogów? Wcale nie pognębi, będą chodzić w chwale. Razy wrogów nobilitują.
Wszystko to pewnie nie skłoniło by mnie do pisania banalnych elaboratów „Jak mały Kazio wyobraża sobie polemikę”, gdybym ze zdumieniem nie zauważył, że Mistrz ma już nie tylko użytkowników swoich klasycznych terminów, jak „salon” ale i swoje duchowe dzieci, które mówią Łysiakiem. 

Nie mają Jego klasy, pracowitości, oryginalności (a może mają, jeszcze wszystko przed nimi).

Ale już są „łysiakoidalni”. I im poświęcam ten tekst. Swoim córkom, kiedy jestem na Nie bardzo zły i chcę być bardzo złośliwy, niech mi Bóg wybaczy, mówię tak: „Nie naśladuj matki! Ona rzeczywiście ma te wady, ale rekompensuje je zaletami, których Ty nie masz!”

Argumenty mogą nawet przekonać, ale nie człowieka zranionego, albo wbitego w pychę. Człowiek nie jest maszyną do analizowania logicznego. Jest osobą rozpaczliwie potrzebującą szacunku i pozbawianą tego dobra na każdym kroku. Wszyscy jesteśmy smutni, ale czy czujemy się wszyscy winni?

A Pan, Mistrzu? Halo Olimp, tu ziemia!!! Nie, nie przepraszam, nic, coś mi się pomyliło….