niedziela, 27 września 2009

Gra w farmazona



Czy pamiętacie taką dziecinną grę w „Pomidora”? Może niektórzy nie słyszeli, bo teraz gry w realu nie są modne…
Nie jest wcale taka głupia. Jest dwóch grających: Jeden, „broniący”, ma za wszelką cenę utrzymać powagę i na każde pytanie odpowiadać: Pomidor! Drugi, „atakujący”, ma wysilić swoją pomysłowość i tak zadać pytanie, żeby tę powagę zburzyć. Czyli rozśmieszyć pierwszego. Przez zabawne i inteligentne zestawienie swojego pytania i obowiązkowej odpowiedzi. Na przykład pytanie: Jaka jest twoja ulubiona przytulanka?
Jeśli  bawią się w tę grę dwie dziewczynki, jedna: „atakująca”, lat sześć i druga, „broniąca”, lat osiem, szanse są wyrównane. Pod jednym warunkiem. Że „broniąca” jest normalnym dzieckiem. Nie jakimś ponurym produktem kultury masowej, chowanym na gwiazdę programu telewizyjnego „Mam 8 lat i mam talent”, noszącym buty na wysokim obcasie i malującym paznokcie.
Wtedy jej powtarzający się, jak mantra, „Pomidor” będzie niczym każdorazowe pukanie się w głowę. I może doprowadzić „atakującą” do płaczu. Gra w „Pomidora” ćwiczy pomysłowość i inteligencję, ale wymaga podobnej u obojga wrażliwości i elementarnego poczucia humoru.

Otóż spacerując ostatnio po blogowisku, zaszedłem do pewnego blogera i wdałem się w rozmowę. Właściwie wygłosiłem kilka, wcale nie odkrywczych, jakkolwiek zdecydowanych, zdań. To, co z tego wynikło, znajdzie się w niniejszym tekście. Mianowicie owocem mojego wkręcenia się w kłębowisko bezładnej, kawiarnianej, żeby nie powiedzieć karczemnej, awantury jest odkrycie nowej, wirtualnej gry. Gry w „Farmazona”.
Jest analogią gry w „Pomidora”.  Jednak „broniący” ma trudniejsze zadanie. Oprócz zachowania spokoju, (powaga nie jest kłopotem, bo to gra trochę ponura) musi wygłaszać jakieś kwestie, w miarę mądre i przekonywające. „Atakujący” ma dużo łatwiejsze zadanie. Arbitralnie ocenia, czy wypowiedziana kwestia jest rozsądna i czy adwersarz kwalifikuje się do towarzystwa. Jeśli coś mu się nie spodoba, mówi cokolwiek i kończy słowem „Farmazon”.

To nie koniec gry. Jeszcze „atakujący” nie zwyciężył. O nie. „Broniący” może grać dalej. Może na przykład dodatkowo się wytłumaczyć, że, na przykład, został źle zrozumiany, że źle się wyraził, poszukać nowych argumentów, powołać się na autorytety, dokumenty Kościoła (najlepiej sprzed Soboru Watykańskiego II). „Atakujący” znów ma pełną swobodę oceny tej wypowiedzi. Znów może , ale nie musi argumentować. Może wypowiedzieć sakramentalne „Farmazon” lub wspaniałomyślnie użyć innego słowa np. głąb, heretyk, bigot, szkodnik itp. Sporadycznie, kiedy „broniący” wyjątkowo paskudnie się zbłaźnił padają nawet czasowniki, których w moich czasach chłopaki przynajmniej nie używali przy dziewczynach.

Jednak dopóki „broniący” nie straci zimnej krwi i nie wypowie absolutnie zakazanej kwestii typu „sam jesteś farmazon!”, gra może się toczyć dalej. Jeśli do końca dyskusji „broniący” nie da się sprowokować, uzyskuje remis. Jest wprawdzie całkowicie spalony w społeczności „atakujących”, ale nie przegrał.

Kto decyduje o podziale ról na „broniących” i „atakujących”? Każdy z członków społeczności. Wybiera rolę, która mu odpowiada i stosownie do tego postępuje. Ponieważ „atakujący” sam decyduje o zasadach swego postępowania, jest nieuchwytny dla dalszej analizy. Zajmijmy się więc „broniącym”. Jego zasady są dość proste, jakkolwiek wyjątkowo trudne do konsekwentnego stosowania.

Ja próbuję sił na pozycji „broniącego”. Pytacie, jak mi idzie? Fatalnie, oczywiście. Jestem farmazonem klasycznym. Nie dość, że brakuje mi niezbędnych kwalifikacji merytorycznych, to na domiar złego strasznie szybko wychodzę z roli „broniącego” i przechodzę do ataku. Co ostatecznie mnie pogrąża.

Dlaczego jest tak trudno wytrwać na tej pozycji? To są nieuchwytne dla mnie kwestie psychologiczne. Na przykład ja nie lubię bijatyk. A jednak, kiedy mnie biją nie umiem się powstrzymać, żeby nie oddać. Pocieszam się, że moje ciosy są bardziej eleganckie, ale to tylko mydlenie oczu. Gra w farmazona ma swoje nieubłagane prawa. Albo – albo.

Jest tu kilku mistrzów gry na pozycji „obronnej”. Nie będę ich wymieniał, żeby dodatkowo nie utrudniać im i tak katastrofalnego położenia. Szczególnie jedna komentatorka o mężnym sercu jest dla mnie niedościgłym wzorem.

Z niezmąconym spokojem z każdego, najbardziej chamskiego odezwania „atakującego” wyławia istotę zarzutu i wyjaśnia swoją pozycję. W niczym oczywiście to jej nie pomaga, jeśli chodzi o sposób jej traktowania. Ale właściwie niewiele ją to obchodzi.  Widać, że całkowicie jest pochłonięta tą grą. NIGDY nie wygrywa. Nie znam przypadku, żeby „atakujący” uznał swoją porażkę. Ale nigdy też nie przegrała.

O co więc idzie ta gra? Dlaczego jest takie ważne, żeby nie przegrać? Dlaczego u licha jej zazdroszczę? Po co komu te burdy, w których doznaje się upokorzeń i przemawia na puszczy?

Długo tego nie rozumiałem, dopiero ten ostatni incydent, kiedy ostatecznie zostałem farmazonem trochę mnie oświecił.

Przecież sam napisałem w jednym ze swoich pierwszych wpisów ( Nie, nie jestem fundamentalistą ) , że żadna dyskusja nie spowoduje zmiany poglądów. Poglądy dorosłego człowieka to nie balonik na sznurku, który sobie puszczamy, kiedy coś nam się nie spodoba i kupujemy nowy. Jeśli już, to pancerny, ogromny zeppelin, przymocowany do nas tysiącem nitek a czasem grubych cum. Przerwanie jednej nici nie spowoduje odfrunięcia balonu.

Może jednak przesunąć trochę jego położenie. Można go dopompować lub odwrotnie upuścić trochę złego powietrza. Całkowite zerwanie tego potężnego ładunku z uwięzi groziłoby zresztą nieobliczalnymi konsekwencjami. Tylko księża wiedzą trochę na ten temat, ci cisi felczerzy dusz ludzkich w służbie Naczelnego Lekarza.

Jeśli mamy coś do przekazania bliźniemu, coś w jego interesie, nie możemy liczyć na łatwe sukcesy. Możemy tylko cierpliwie mówić naszą prawdę. Nic więcej.

Gra w farmazona nie jest jeszcze ewangelizacją. Jest okazją do zaproponowania okrucha ze swego chleba. Okazją do oświetlenia swoim światłem starych prawd. Dodaniem naszej prawdy do jego prawdy. Jedna prawda jest u Boga. Każdy z nas ma tylko jej malutki kawałek. Zmieszany z jakimiś brudami, śmieciami, odpadkami, które nam cudownie błyszczą. Więc to jest okazja to spojrzenia na naszą prawdę oświetloną przez bliźniego. Również „atakującego”.

Kiedyś pewien felietonista, Marek Skwarnicki porządkował książki w swojej bibliotece, jedna z nich spadła z półki i uderzyła go w głowę. Zainteresowało go, co ONA MIAŁA MU DO POWIEDZENIA.

Jest kilku ewangelizatorów na tym forum. To już powołanie. Szukać tematów, tłumaczyć z obcych języków, myśleć, opracowywać, pisać. Potem czytać, czasem wredne, czasem głupie komentarze. I cierpliwie odpowiadać. Dziękować za poświęcony czas „atakującym”, wyjaśniać. I nie zwracać uwagi na formę. Odnosić się do meritum. Jakie to proste. I jakie trudne.

Czy Fronda jest dobrym forum do tak rozumianej „gry w farmazona”? I do wyższej formy – do ewangelizacji? Po ponad miesięcznym pobycie tutaj, odpowiadam z pełnym przekonaniem. Tak!
Poznałem tylu cudownych ludzi i odbyłem fascynujące rozmowy. To jest wspaniałe, ale … jakbym przeczuwał, że nie to jest najważniejsze. Zauważyłem, że nie wszystkich interesują nasze rozważania. Nie wszystkich, spośród „broniących”. Oni mają misję. Chcą przebywać wśród tych, którzy się źle mają.

Ja się nie nadaję. Nie mam kwalifikacji ani cierpliwości. Jeszcze na pewno gdzieś zajrzę do tych „świętych karczm”. Choćby, żeby posłuchać, co mi miał do powiedzenia, brat, który uderza w głowę. Nie obiecuję jednak, że potrafię zremisować w farmazona. Więc będę uprawiał swoje poletko. I przyjmował gości, którzy zechcą przyjść. No i wspierał, tak jak umiem, „broniących”. Niech im Pan Bóg da cierpliwość i zdrowie. Na razie pozdrawiam jednego „atakujacego”, któremu zawdzięczam ten wpis. I jedną „broniącą” o sercu lwa. No i jednego anielskiej dobroci ewangelizatora.
Kto potrzebuje ewangelizacji? Wszyscy.
Kościół nie jest wspólnotą ludzi świętych, lecz grzeszników dążących do świętości. (ks. Jan Twardowski)

poniedziałek, 21 września 2009

Szewca ostatni dzień lata

W poniedziałek, w pierwszy jesienny poranek, kiedy jeszcze mgła nie opadła i jesienne słońce nie przegoniło niecierpliwych chłodów, zaszedłem do mojego szewca. Właściwie nic od niego nie potrzebowałem, a może już nie pamiętam, po co wpadłem do jego warsztatu na Starym Mieście, przy Szewskiej. Szewc przywitał mnie, jak zawsze, uprzejmie, ale zauważyłem, że mimo tego zimnego i mglistego ranka, jest jakiś dziwnie pogodny i rozmarzony.



- Udał się Panu, Panie Kaziu, weekend, widzę.



Szewc spojrzał na mnie nieco zdziwiony i uśmiechnął się do swoich rozpierzchłych nagle myśli.



- Panie szanowny, widzę, że nigdzie się panu nie śpieszy, jeśli ma pan czas na takie obserwacje. Klienci w taki ziąb jeszcze nie przyjdą. Zapraszam za kontuar, kawa właśnie się parzy, zostało mi trochę ciasta. No proszę, bez krępacji!



Rozsiedliśmy się na szewskich zydlach, na uprzątniętym naprędce stoliku dymiły szklanki z kawą po turecku, ciasto okazało się domowej roboty, z jabłkami, posypane cukrem pudrem, pulchne, ale nie puszyste jak dymane pieczywo. Nie było zbyt słodkie, ale mdłe też nie, rozpływało się w ustach. Na pewno nigdzie go nie mógł kupić. Tylko doświadczona gospodyni potrafi takie ciasto upiec. I to tylko dla kogoś bliskiego. Nie na zamówienie.



- Taki pan spostrzegawczy, że korci mnie opowiedzieć mu, jak mi zeszła ta ostatnia, tak słoneczna i ciepła sobota.



Przełykałem właśnie duży kęs Domowego Poematu, więc tylko skinąłem skwapliwie i przysunąłem nieco zydel do ściany, żeby oprzeć się wygodniej.



- Kilka dni gryzłem się czymś, – zaczął szewc, kiedy popił ostrożnie trochę zbyt gorącej jeszcze kawy - najgorzej było w zeszły piątek. Nie będę o tym gadać.. co tam… Ma pan oko! Puściło. Sobota była zbawienna, jakby po Tajemnicach Bolesnych, przyszły do mnie Tajemnice Radosne..



- Wie pan, ja jeżdżę konno..

- Pan?! – Nie wytrzymałem i o mało nie wylałem kawy.



Uśmiechnął się wyrozumiale, wcale nieurażony.

- Sam się czasem dziwię… Wie pan, moja córka była strasznie zawzięta na konie, to co, miałem stać za płotem i przestępować z nogi na nogę? Wolałem jeździć z nią. Teraz ona już dorosła, mieszka daleko, nie możemy jeździć razem. Jakaś instruktorka, kiedy jeszcze nawet nie brałem tego do siebie, mówiła, że jazdę konną można uprawiać do późnej starości, pod warunkiem ogólnej sprawności. To staram się być ogólnej sprawności i jeżdżę. Moja, mój syn zaczynają się martwić. Jacyś starzy aktorzy ciągle spadają w gazetach i telewizorach, poważnie się tłuką, no i moi zaczynają mi wygadywać. Wie pan…



- W piątek tak mnie wzięło, że zapowiedziałem Mojej: jeśli ze mną na konie nie pojedzie, to się do niej przestanę odzywać. Najpierw próbowała ze mną po swojemu, ale się uparłem. Umówiłem się ze swoją starą instruktorką, która zaczęła na własny rachunek urządzać stajnię i chciałem ją odwiedzić. Ale samemu jakoś nie wypadało…



- Sobota wstała jakaś zupełnie inna, jeszcze ranek chłodny, ale słoneczko, niebo, już obiecują, że będzie weselej…



- Do stajni daleko, oj daleko, pod Skierniewicami, a my zza Wisły, ze wschodniego brzegu, to będzie prawie sto kilometrów. Ze dwie godziny jazdy. Dla mnie to, co tam. Ale moja kobita to przecież jedzie tylko na wycieczkę. To się boję cały czas, żeby nie zaczęła marudzić. Faktycznie, jak by mnie wzięła gdzieś w swoich sprawach, to może bym i zaczął nosem kręcić. Zabawiałem ją rozmową, aby dawać jej coś z mojego nastroju. Po drodze mijaliśmy okolice, o których mogliśmy uciąć sobie wspomnieniową pogawędkę i jakoś dojechaliśmy. Mój szrot też był bez zarzutu, nawet ciszej niż zwykle chodził. A może nie cisnąłem go tak, jak to czasem potrafię.



- Dojeżdżamy, okolica piękna, resztki sosnowej Puszczy Mariańskiej, stajnia pod lasem ale jeszcze w rozsypce, plac budowy, rozkopana. Kobita znacząco milczy, gdzieś ty mnie przywiózł, dwie godziny jazdy…



- Nic. Okazuje się, że nikogo oprócz mnie nie będzie, więc mam jazdę indywidualną. Małgosia daje swój instruktorski koncert. Ćwiczę różne chody i tempa, wyginania na zewnątrz, kawaletki, kłus zebrany, galop z luźnymi wodzami. Wreszcie małe skoki z utrudnieniami, zmianą nóg i kierunku, z ciasnego zakrętu. Patrzę, a tu Moja swoją cyfrówką nawet zaczyna mi zdjęcia robić, zaciekawiona. Gadają sobie z Małgosią w najlepszej komitywie, trochę ze mnie żartując.



- Po jeździe Małgosia zaprasza na kawę z ciastem. Siedzimy sobie na powietrzu, schronieni przed całkiem już rozdokazywanym słońcem, pod sosenką – galaczkiem. Małgosia, zapalona, jak bożonarodzeniowa świeca, snuje plany na zorganizowanie swojej stajni. Dużo dzieci z okolicy dojeżdża. Ciasto było wprawdzie kupne, ale to właśnie te dzieciaki Małgosi przywiozły. Jak któreś spadło – taki jeździecki zwyczaj. A starzy klienci nawet z Warszawy ściągają.



- Dla mnie to za daleko, ale cieszę się, że ktoś i w Skierniewicach będzie miał gdzie na koniku pojeździć.



- Kłopotów z budową nie brakuje, robotnicy są … wiadomo, a nawet jedna firma z tradycjami z 19-tego wieku też przysłała nygusów i trzeba im było powiedzieć do słuchu.

- No i godzinka nam przy tej pogawędce zleciała, a i żona miała swoje plany na sobotę. Umówiliśmy się z synem i jego rodziną (2+2, jak to mówią) w Pułtusku na obiedzie, żeby potem do szwagra nad Narew wpaść. Wizyta niezapowiedziana. Takie najlepsze. Może to ostatnia okazja, taka pogoda. Ale gdzie ten Pułtusk, znów na wschodni brzeg Wisły, ponad 120 kilometrów przez Leszno. A już po pierwszej.



- Jedziemy, nastrój mamy, jak bym ze dwadzieścia par butów sprzedał. Ale małżonka trochę żałuje, że w taką pogodę my tyle czasu w tym rzęchu musimy spędzać, że od razu trzeba było do Pułtuska jechać. Nic nie gadam, bo przecież widzę, że plan nam wyszedł trochę zawzięty. W Żyrardowie korki, w Błoniu jeszcze większe. W Nowym Dworze błądzimy, bo GPS nie ma widocznie wczytanego objazdu. Albo ja nie mam nowej mapy. Dochodzi 3-cia. Kiedy już nam miny prawie zrzedły, ratuje nas nasza Koronka odmówiona w czasie jazdy. W czasie długich przejazdów często sobie odmawiamy wspólne modlitwy.



- Ostatnio jednego takiego szoferaka z Ameryki poznałem w Internecie, on sobie na tych szerokich jak Rynek Staromiejski drogach, też modlitwy odmawia. To my nie takie ciemne ludzie, żeśmy sami na to wpadli?



- Pułtusk. Na rynku tłum, policja nie wpuszcza, stajemy jakoś, głodni, idziemy coś zjeść do baru na rogu. Ceny mają, jak w barze, karmią lepiej niż w tych lokalach obok, wie pan, a tu ceny 4 razy takie.



- Ja zamawiam schab w migdałach. Kojarzysz pan? Nie wiem, czy ci obok mają go w karcie. W Pułtusku za dziewięć pięćdziesiąt razem z jarzynką do wyboru. Czekamy na syna z rodziną. Wychodzę do nich na rynek, żeby ich przyholować. Wysiada jakiś skwaszony, chyba się poprztykali. Ledwie wysiadł, zaczyna już narzekać, że ta Unia wygląda z każdego okna, gdzie się nie przyjedzie.



- Bo na rynku impreza unijna. Przyjechał mer francuskiego miasta siostrzanego. Gadał coś po francusku, ale tłumaczyli, że podziwia Polaków. Katyń, wojna, bohaterstwo itd. A na rynku po drugiej stronie jest dom, gdzie Napoleon nocował w drodze na Moskwę. To chociaż Francuzik sobie odrobił lekcję, że Polacy zawsze byli wiernymi przyjaciółmi. I nie zdradzali w walce. Syn mi opowiadał, że przeczytał u Łysiaka, jak jedynymi oddziałami Kaprala, które wycofywały się z Rosji w porządku i nawet partyzanci Kutuzowa bali się ich zaczepiać, były oddziały polskie. A nawet Francuziki przebierały się w nasze mundury, żeby odstraszać. A jak oni się tego dowiedzą? Czy Łysiaka tłumaczą na francuski? Nie wie Pan? Zresztą, co tam Francuzy, nasi mędrcy też takich rzeczy nie wiedzą, kręcą jakieś kretyńskie sceny z oficerem – nędzarzem, idącym przez śnieżycę z laską – szablą. Ja taką scenę całe życie pamiętałem. Jak cierń jakiś w sercu. Dopiero mój chłopak mi go wyjął.



- Może i za drogo nas ta lekcja dla Francuza kosztowała, ale kto to wie, może on jednak sam za nią zapłacił?



- Dlatego synowi powiedziałem, że dzisiaj mam dobry humor i jak mi go zepsuje, dostanie po łbie. Chciał coś margać, że on myślał, że mnie to on może takie rzeczy mówić, ale zobaczył mój wzrok i odpuścił.



- Powiedziałem mu jeszcze, że malkontenctwa to ostatnio miałem tyle, że uszami mi wychodzi, zwłaszcza „święte”, prawicowe i nasze rodzinne, oszołomskie też, więc chcę dzisiaj sobie oglądać jasną stronę księżyca. Widzę, że patrzy na mnie podejrzliwie, ale guzik mnie to obeszło. Oni jedli, a ja z wnukiem, oglądaliśmy sobie paradę harleyów, którzy zjechali się z całej Polski. Hałas był niemożebny, a dzieciak o mało nie wyskoczył ze skóry.

- A jeszcze potem ksiądz pobłogosławił tych harleyowców. Przy tym Francuzie! Każdy ma takie parady, na jakie sobie zasłużył. Niech popatrzy. To też w cenie, więc już i tak lepiej.



- Jedziemy nad Narew do szwagra. Teraz już w konwoju. Mój rzęch i charakterna terenówka, trochę przechodzona i kapryśna, jak ciotka angielskiego lorda, ale mieszcząca czteroosobową rodzinę i majdan na biwak, w tym dwumiejscowy wózek dziecinny. Dojeżdżamy. Szwagier siedzi sobie z żonką, szwagierką, nad tą Narwią. Na wzgórzu, z widokiem na rzekę. Perła Mazowsza. Późno już, po piątej, ale jeszcze sobie pospacerujemy łąką z widokiem na drugi brzeg. Niespodziewana wizyta. A oni, jak by ich nawiedzili Trzej Królowie. Tak się ucieszyli.

- Szwagier akurat rybki oprawiał, to siostrze je od razu ofiarował, żeby dla wnuczków coś przyrządziła. Jadł pan kiedy rybki prosto z Narwi? Mnie teściowie zastawiali stół rybkami wiele lat temu, zięciowi z miasta . Przypomniałem sobie wtedy, jak smakuje ryba z czystej wody. W dzieciństwie, w Górach Sowich, gdzie się chowałem, szkolny kolega łapał w strumieniu pstrągi ręką, pod kamieniami. Mieszkał nad samą Białką, z domu mógł boso wylecieć na połów. Kiedyś zaprosił mnie po szkole. Nigdy potem czegoś tak rajskiego nie miałem w ustach.

- Żadne Hiltony, japońskie, chińskie restauracje, nie mówiąc o amerykańskich nie potrafią. Świeże ostrygi smakują przy tym, jak źle przyrządzona galaretka z nóżek. Trzeba cytryny! Cytryny, uważasz pan? To jest elegancja, Francja. A do pieczonego w kominku, na blasze, z masełkiem, pstrąga chyba nawet soli nie musi pan dodawać. I nawet pan nie zauważysz. W Narwi pstrągów nie ma, ale szwagrowskie płotki wolę nawet od pstrągów podawanych w tych przydrożnych chatach staropolskich.

- No i posiedzieliśmy, szwagierka herbatki zaparzyła i ciasta nakroiła. Nieboga, na cały tydzień sobie i swojemu napiekła, ale powiedziała, że przecież ma czas, to sobie jeszcze napiecze. I na drogę pół prodiża, co jeszcze zostało, nam oddała. Toć mąkę ma, a w sadzie jabłka jeszcze opadają. A ciasto – pycha!



- O, właśnie, jeszcze trochę zostało. Jak, smakuje? Może szanowny pan zje jeszcze kawałek?

Nie znalazłem odpowiednich słów, żeby podziękować staremu za poczęstunek i opowieść o ostatniej letniej sobocie. Zrobiło się późno. Słońce rozgoniło jesienne mgły i chłody. Pojawił się klient. Szewc skinął mi przepraszająco i wrócił do swojego szewskiego zajęcia. Ja zaś obudziłem się z jakiegoś cudownego snu i oprzytomniałem.



Trzeba wracać do rzeczywistości. Rzeczywistości? A tamto, co to było? Staremu w głowie się miesza, może tak tylko sobie marzy. Może w ogóle przesiedział z babą w domu, naburmuszony, przecież widziałem go w  piątek, jak chmurę gradową. I chciał się tylko tak pochwalić.



Konie? Francuz w Pułtusku, harleye? Schab z migdałami w barze na rogu? Ciasto? Nie, no już przesadził. Nie nabierze mnie! No tak, ale ciasto rzeczywiście pyszne. Ciasta nie wymyślił. No i skąd by wiedział o tych partyzantach?

Swoją drogą, pierwszy taki mój poniedziałek… A to dziwak!

wtorek, 15 września 2009

Historia pewnej dyskusji (opowiedziana przez szewca)


(Ten tekst ma wartość historyczną. To inauguracja postaci Szewca. Od tego momentu czasem ja odwiedzam jego, czasem on mnie. Nigdy nie wiem, kiedy to nastąpi. Co ciekawsze, pojawiają się również inne postaci. Ot, życie literackie dzikich...)

W tych dniach spotkałem pewnego szewca, którego zawsze uważałem za straszliwego oszołoma-prawicowca. Spytałem, dlaczego jest taki czerwony. Po kilku piwach, kiedy go apopleksja trochę puściła powiedział, że bliski przyjaciel zaciągnął go w zeszłą sobotę na dyskusję teologiczną. 

Ten przyjaciel bardzo szewca lubi i zabiera go w różne fajne miejsca. Szewc poszedł niechętnie, ale przez wzgląd na przyjaciela zgodził się posłuchać, co mówią specjaliści teologowie (To pobożny, tradycyjnie wychowany, choć trochę pomylony szewc „z przeszłością”).

Dyskusja trwała już od piątku i dyskutanci trochę gonili w piętkę, więc szewc zerkał niecierpliwie na przyjaciela, kiedy już wyjdą, bo końca nie było widać.

Kiedy jednak referent ogłosił, że to jest ostatnia szansa (w tę sobotę!) i zaraz mają ukraść Boga, nie wytrzymał, palnął jakąś mówkę, pokazał kombatanckie blizny, trzasnął drzwiami i wyszedł.

- No dobrze, ale to przecież było już tydzień temu? Zapytałem. I jeszcze Panu nie przeszło?
- Przeszło, ale Panie, tak się zdenerwowałem, że mi Boga ukradną, że do 2-giej w nocy nie mogłem pacierza skończyć i moja stara w końcu mnie dyscypliną do łóżka zagoniła. 

W niedzielę na Mszy Świętej cały czas podejrzliwie na księdza patrzyłem, czy nie oszukuje, ale wszystko odbyło się jak należy, więc się trochę uspokoiłem. Ale ciągle myślałem, czy czasem ci złodzieje dla niepoznaki po niedzieli przyjdą.

- A wczoraj sprawdziłem, co oni tam uradzili. Bo na takimś ichnim głogu, czy czymś tam ogłaszają. I przepisałem sobie, o!

Szewc podał mi kilka zmiętolonych kartek. Widać bardzo się starał, bo rzeczywiście dokładnie przepisał podsumowanie dyskusji oraz główne, najbardziej spektakularne tezy referenta.

Referent ten miał szczęście, bo znalazł się pewien dyskutant, spośród owych przebrzydłych stronników złodziei, który przetłumaczył jego tezy na język polski:
Belisso: (…)
- Ty uważasz, że NOM zrywa z dotychczasową Tradycją Kościoła, jest spreparowany w dziwnych okolicznościach, wypacza sens i cel Eucharystii itd.; argumentujesz to różnymi badaniami, opiniami wielu osób, w tym wielu zacnych biskupów i kardynałów;

A oto, jakie słowa streścił Belisso, po całej dyskusji na sto kilkadziesiąt komentarzy, gdzie wypowiadało się wielu obrońców aktualnie obowiązującego rytu, czyli NOM:
Jedyną rzeczywistością pozostanie wtedy drugoplanowy teatr liturgii składającej się z pustych słów i symbolicznych gestów(…)Tak właśnie wygląda droga do nikąd, której pierwszym krokiem jest lekceważenie liturgii. Dlatego ostrzegam was, nieszczęśników tkwiących w oparach modernistycznego lekceważenia: nie dajcie sobie i swoim dzieciom ukraść Boga!(podkreślenie moje) Nie będziecie mieli drugiej szansy(???pytanie moje) (…).
Dla osłupiałych czytelników: To jest spekulacja referenta na temat przyszłości Świętego Kościoła Katolickiego, jeśli przebrzydli zwolennicy złodziei się nie opamiętają.

A oto podsumowanie stanowiska nieszczęśników, popierających zło, pogrążających się w "modernistycznym lekceważeniu liturgii” dokonane przez tegoż cierpliwego i wyrozumiałego do końca, komentatora Belisso:
- ja uważam, że NOM wyrasta z dotychczasowej Tradycji Kościoła, wpisuje się w nią i stanowi o jej rozwoju; poza tym, sięga do elementów, które ta Tradycja w ciągu wieków "zgubiła"; tak naucza Kościół.  Sądziłem, że ucieszy Cię nazwanie "Tridentiny" szlachetnymi korzeniami… ;)
To jest również moja opinia. 

Szewca nie pytałem. Powiedział, żebym go więcej nie wyzywał od oszołomów i prawicowców, bo się zapisze do..(wyciąłem, żeby nie robić reklamy partii na tym szacownym forum).Wypił piwo i chwiejąc się na nogach, bynajmniej nie z nadużycia alkoholu, bo głowę ma mocną, odszedł.

Poczuwam się do obowiązku podkreślić, że rzetelne i odchwaszczające streszczenie wpisu blogera, przynosi zaszczyt  streszczającemu –  Belisso.

Włożył wiele cierpliwości i użył całej swojej kompetencji, pokory i pobożności.
Z poetyki wieszczącej katastrofę Kościoła Katolickiego, lekceważącej paru papieży, oficjalne dokumenty Kościoła i miliony katolików na całym świecie, uczestniczących pokornie i pobożnie w Mszy Świętej wyłowił kilka zdań, z których wynika, że nie wszystko jest w porządku na tym najlepszym ze światów.

Zdań przesadzonych, ale nie obraźliwych, mieszczących się w normie dyskursu teologicznego. Jestem po jego stronie i jestem z tego dumny.

Być może Belisso odniósł z tego korzyść, bo wytrwale doskonalił się w swoim kunszcie profesjonalnej dyskusji. 

Nasz bloger też by miał korzyść, gdyby zechciał po nią sięgnąć. Dostał darmowe tłumaczenie histerycznego bełkotu na polski.
Ale czy Belisso nie zasłużył przynajmniej na piwo?

Dopisek Lisa (tutaj całkowicie historyczny i niezrozumiały nawet dla mnie, co to za facet?): To była wprawka przed dalszym lotem w śmiertelnym korkociągu, w który wpadłem. Miałem „robić w kulturze” a wplątałem się w wojnę z tradsami. Już bym zdezerterował, ale dołączył do nich naprawdę fajny gość. Chcę z nim gadać, ale z TYM facetem żartów nie będzie. Musiałem trochę poćwiczyć. Udało się: 4916 znaków.
Na razie.

wtorek, 1 września 2009

Twierdzenie Goedla

Inżynier mówi do humanistów

Na początku lat siedemdziesiątych, jako młody inżynier zapisałem się na Kurs Zastosowań Matematyki organizowany przez Instytut Matematyki PAN. Nie zadowalała mnie wiedza wystarczająca w pracy konstruktora samochodów. Szykowałem się podświadomie do innego zawodu, który teraz wykonuję, już od 30 lat.



Wykładowcami byli wybitni matematycy polscy z całej Polski. Metody numeryczne wykładała młoda wówczas (dziś już emerytowana) dr Janina Jankowska z Uniwersytetu Warszawskiego. Jej mąż Michał, był z kolei, nieco później, moim profesorem na studium doktoranckim. Ich podręczniki z metod numerycznych są do dziś klasyką. Informatyki uczyli Andrzej Targowski i Krzysztof Rey. Analizę funkcjonalną z kolei wykładał wrocławski profesor Stanisław Hartman.



Zdawaliśmy normalne egzaminy, jak na studiach. Szkoda, że nie zachowałem indeksu z podpisem profesora Hartmana, ucznia i współpracownika legendarnego, światowej sławy profesora uniwersytetu lwowskiego Hugo Steinhausa. Dostałem piątkę. I nawet, jeśli profesor dał ją trochę „za dobre chęci” (dla nas „wolontariuszy” był wyjątkowo łagodny), to mimo wszystko, cieszy. Jego podręcznik „Wstęp do analizy funkcjonalnej” zawierał motto z „Szewców”. Kiedyś w jakiejś swojej, żałośnie przyczynkarskiej publikacji inżynierskiej użyłem tego samego motta.



Nauczyłem się odtąd darzyć wielkim respektem książki zaczynające się od słowa „Wstęp do …”. Można było szybko zgubić wątek, bo to przeważnie był już wstęp do … zakończenia. Zrozumiałem wtedy, że czcigodny profesor, podobny trochę do najprzystojniejszego z braci Marx nie żartował, kiedy serdecznie nam odradzał kupno swojej książki.



Te dodatkowe zajęcia bardzo rozszerzyły moje horyzonty. Analiza funkcjonalna dała mi nową intuicję przestrzeni. Zobaczyłem, że istnieją jakby inne „światy”, inne, co do natury, ale dające się wywieść ze świata, który jest oczywisty, bo istnieję w nim od urodzenia –świata przestrzeni trójwymiarowej.



Ale i ten zwykły świat zaczął być postrzegany inaczej. Mogłem na niego spojrzeć z dystansu, jak na szczególny przypadek „światów” wymyślonych przez Banacha i Steinhausa w lwowskiej Kawiarni Szkockiej i wyrysowanych kopiowym ołówkiem na marmurowym blacie stolika, serwetkach i w grubym zeszycie prezencie od pani Banachowej. Dziwnymi znakami, niezrozumiałymi dla pana Władzia, czy Tońcia, ulubionego „Pana Starszego” tych dwóch przyjaciół, donoszącego kawę i koniak.



Byłem zafascynowany. Każdy nowy rozdział podręcznika analizy funkcjonalnej (ale nie zaczynającego się od słowa „Wstęp …”) zawierał opis nowego rodzaju przestrzeni, nowej krainy po drugiej stronie lustra.



Jedne mi się podobały mniej inne bardziej.

Przestrzeń Banacha była jakby za bardzo polska, swojska, prawie trywialna. Pamiętam, że trochę byłem rozczarowany, że taka „uboga” przestrzeń nosi polskie nazwisko, podczas gdy przestrzeń Hilberta, innego genialnego matematyka, ale anglosaskiego, miała właściwości bardziej ją predestynujące do porównań z krainą Carrola, zresztą też matematyka.



Królowa angielska bardzo się zdziwiła, kiedy po przeczytaniu „Alicji w krainie czarów”, zażądała wszystkich dzieł tego obiecującego bajkopisarza i przyniesiono jej jakieś „Wstępy do…”



Zacząłem na własną rękę studiować różne zagadnienia matematyczne i „przeczytałem ze zrozumieniem” książeczkę amerykańskich matematyków Nagela i Newmana o twierdzeniu Kurta Gődla. Austriacki matematyk w wieku 25 lat(!) skwapliwie skorzystał również z osiągnięć dwóch polskich przyjaciół i został najwybitniejszym matematykiem XX wieku oraz …platonikem.



Do jego głównego osiągnięcia zaraz dojdziemy, ale chcę skończyć ten platoński wątek.



Otóż Gődel uważał, w duchu realizmu platońskiego, że „byty matematyczne” istnieją i są przez matematyków nie – wymyślane, czy konstruowane, lecz odkrywane w tym sensie,

w jakim Kolumb odkrył Amerykę. Tego już było dla mnie za wiele, doznałem zawrotu głowy i na długo zraziłem się do filozofii. Dzisiaj już by mnie to nie szokowało.



Ale Twierdzenie Gődla wywarło na mnie piorunujące wrażenie, tym bardziej, że dzięki talentowi pisarskiemu amerykańskich autorów chyba wszystko zrozumiałem.



W skrócie chodzi w nim o to, że w systemie aksjomatów i reguł wnioskowania sformułowanym dla liczb naturalnych mamy do czynienia z „diabelską alternatywą”: albo uzyskujemy sprzeczność albo niezupełność sytemu.



Czyli albo mamy „zupełny” system aksjomatów i wówczas możemy dowodzić wszelkich twierdzeń, w tym dwóch wzajemnie sprzecznych, albo mamy system niezupełny, wprawdzie niesprzeczny, ale za to pojawiają się twierdzenia prawdziwe, których w tym systemie nie można udowodnić.

Trzeba wyjść POZA SYSTEM i dopiero wtedy takie twierdzenie da się udowodnić, jako prawdziwe.



Nowy zawrót głowy!



Potem Gődel i następcy odkryli, jak stopniowo poszerzać system w ten sposób, by go stopniowo komplikować i ciągle mieć kontrolę nad problemem zupełności i niesprzeczności.

Można budować systemy dedukcyjne o wiele bardziej skomplikowane niż arytmetyka liczb naturalnych.

W pewnym sensie nic to jednak nie daje. Raz na zawsze została pogrzebana nadzieja na ostateczne sformalizowanie systemów, opartych na zestawie aksjomatów.



Można by powiedzieć, że zza twierdzenia Gődla wychyla się do nas Dobry Bóg i puszcza do nas oko: A mam Cię bratku, chcesz mnie sformalizować? To dawaj!



A dzisiaj informatyka ma z tym zupełnie przyziemny problem. Nic nie jest pewne! Programy działają albo nie. Przeważnie nie. Stąd najpopularniejsze słowo w informatyce to upgrade :)



Jakie wnioski?



W skrócie są dwa:

1) Człowiek, który chce wszystko wziąć „na logikę”, przypomina chłopca, który pewnego dnia powiedział mamie, że postanowił doliczyć do nieskończoności.



2) Nawet proste rozumowanie logiczne nie jest zabawą dla uczniaków i wymaga ostrożności, kompetencji oraz ciągłego posługiwania się weryfikacją wyników - INNĄ METODĄ.



Kurt Gődel czuł się w tej problematyce, jak ryba w wodzie. ON MÓGŁ.



Znana jest historia, gdy jako kandydat na obywatela amerykańskiego, zdawał egzamin ze znajomości konstytucji u sędziego. Mimo rad przyjaciela udowadniał mu, że na jej gruncie można bezzwłocznie zbudować reżym autorytarny podobny do faszystowskiego. Tylko dzięki wielkiemu poczuciu humoru sędziego oraz faktu, że na korytarzu czekał ów przyjaciel adepta, wielki Albert Einstein, co bardzo sędziemu imponowało, największy matematyk XX wieku zdał ten egzamin.



A w systemach o niebo bardziej skomplikowanych niż system liczb naturalnych, na gruncie którego Godel sformułował swe wiekopomne twierdzenie takie zabawy to naprawdę grzebanie przy minie przeciwpiechotnej.



Na przykład w teologii. Przecież mamy tu cały szereg problemów dodatkowych, będących źródłem nowych błędów. Na przykład problemów pojęciowych, znaczeniowych. Wówczas stosunek wynikania albo sprzeczność mogą być pozorne nie z powodu założeń i reguł wnioskowania, lecz ze zwykłego błędu w rozumieniu słowa.



Ale nie chcę wchodzić na obcy dla mnie teren. Mam nadzieję, że PRAWDZIWI filozofowie i teologowie to wiedzą.



Nie jestem jednak pewny, czy niektórzy "humanistyczni logicy”, którzy po swoim odkryciu, że im „winda skosem chodzi”, ogłaszają to, jako prawdę objawioną, zdają sobie sprawę, po jak grząskim gruncie stąpają.