Czy pamiętacie taką dziecinną grę w „Pomidora”? Może niektórzy nie słyszeli, bo teraz gry w realu nie są modne…
Nie jest wcale taka głupia. Jest dwóch grających: Jeden, „broniący”, ma za wszelką cenę utrzymać powagę i na każde pytanie odpowiadać: Pomidor! Drugi, „atakujący”, ma wysilić swoją pomysłowość i tak zadać pytanie, żeby tę powagę zburzyć. Czyli rozśmieszyć pierwszego. Przez zabawne i inteligentne zestawienie swojego pytania i obowiązkowej odpowiedzi. Na przykład pytanie: Jaka jest twoja ulubiona przytulanka?
Jeśli bawią się w tę grę dwie dziewczynki, jedna: „atakująca”, lat sześć i druga, „broniąca”, lat osiem, szanse są wyrównane. Pod jednym warunkiem. Że „broniąca” jest normalnym dzieckiem. Nie jakimś ponurym produktem kultury masowej, chowanym na gwiazdę programu telewizyjnego „Mam 8 lat i mam talent”, noszącym buty na wysokim obcasie i malującym paznokcie.
Wtedy jej powtarzający się, jak mantra, „Pomidor” będzie niczym każdorazowe pukanie się w głowę. I może doprowadzić „atakującą” do płaczu. Gra w „Pomidora” ćwiczy pomysłowość i inteligencję, ale wymaga podobnej u obojga wrażliwości i elementarnego poczucia humoru.
Otóż spacerując ostatnio po blogowisku, zaszedłem do pewnego blogera i wdałem się w rozmowę. Właściwie wygłosiłem kilka, wcale nie odkrywczych, jakkolwiek zdecydowanych, zdań. To, co z tego wynikło, znajdzie się w niniejszym tekście. Mianowicie owocem mojego wkręcenia się w kłębowisko bezładnej, kawiarnianej, żeby nie powiedzieć karczemnej, awantury jest odkrycie nowej, wirtualnej gry. Gry w „Farmazona”.
Jest analogią gry w „Pomidora”. Jednak „broniący” ma trudniejsze zadanie. Oprócz zachowania spokoju, (powaga nie jest kłopotem, bo to gra trochę ponura) musi wygłaszać jakieś kwestie, w miarę mądre i przekonywające. „Atakujący” ma dużo łatwiejsze zadanie. Arbitralnie ocenia, czy wypowiedziana kwestia jest rozsądna i czy adwersarz kwalifikuje się do towarzystwa. Jeśli coś mu się nie spodoba, mówi cokolwiek i kończy słowem „Farmazon”.
To nie koniec gry. Jeszcze „atakujący” nie zwyciężył. O nie. „Broniący” może grać dalej. Może na przykład dodatkowo się wytłumaczyć, że, na przykład, został źle zrozumiany, że źle się wyraził, poszukać nowych argumentów, powołać się na autorytety, dokumenty Kościoła (najlepiej sprzed Soboru Watykańskiego II). „Atakujący” znów ma pełną swobodę oceny tej wypowiedzi. Znów może , ale nie musi argumentować. Może wypowiedzieć sakramentalne „Farmazon” lub wspaniałomyślnie użyć innego słowa np. głąb, heretyk, bigot, szkodnik itp. Sporadycznie, kiedy „broniący” wyjątkowo paskudnie się zbłaźnił padają nawet czasowniki, których w moich czasach chłopaki przynajmniej nie używali przy dziewczynach.
Jednak dopóki „broniący” nie straci zimnej krwi i nie wypowie absolutnie zakazanej kwestii typu „sam jesteś farmazon!”, gra może się toczyć dalej. Jeśli do końca dyskusji „broniący” nie da się sprowokować, uzyskuje remis. Jest wprawdzie całkowicie spalony w społeczności „atakujących”, ale nie przegrał.
Kto decyduje o podziale ról na „broniących” i „atakujących”? Każdy z członków społeczności. Wybiera rolę, która mu odpowiada i stosownie do tego postępuje. Ponieważ „atakujący” sam decyduje o zasadach swego postępowania, jest nieuchwytny dla dalszej analizy. Zajmijmy się więc „broniącym”. Jego zasady są dość proste, jakkolwiek wyjątkowo trudne do konsekwentnego stosowania.
Ja próbuję sił na pozycji „broniącego”. Pytacie, jak mi idzie? Fatalnie, oczywiście. Jestem farmazonem klasycznym. Nie dość, że brakuje mi niezbędnych kwalifikacji merytorycznych, to na domiar złego strasznie szybko wychodzę z roli „broniącego” i przechodzę do ataku. Co ostatecznie mnie pogrąża.
Dlaczego jest tak trudno wytrwać na tej pozycji? To są nieuchwytne dla mnie kwestie psychologiczne. Na przykład ja nie lubię bijatyk. A jednak, kiedy mnie biją nie umiem się powstrzymać, żeby nie oddać. Pocieszam się, że moje ciosy są bardziej eleganckie, ale to tylko mydlenie oczu. Gra w farmazona ma swoje nieubłagane prawa. Albo – albo.
Jest tu kilku mistrzów gry na pozycji „obronnej”. Nie będę ich wymieniał, żeby dodatkowo nie utrudniać im i tak katastrofalnego położenia. Szczególnie jedna komentatorka o mężnym sercu jest dla mnie niedościgłym wzorem.
Z niezmąconym spokojem z każdego, najbardziej chamskiego odezwania „atakującego” wyławia istotę zarzutu i wyjaśnia swoją pozycję. W niczym oczywiście to jej nie pomaga, jeśli chodzi o sposób jej traktowania. Ale właściwie niewiele ją to obchodzi. Widać, że całkowicie jest pochłonięta tą grą. NIGDY nie wygrywa. Nie znam przypadku, żeby „atakujący” uznał swoją porażkę. Ale nigdy też nie przegrała.
O co więc idzie ta gra? Dlaczego jest takie ważne, żeby nie przegrać? Dlaczego u licha jej zazdroszczę? Po co komu te burdy, w których doznaje się upokorzeń i przemawia na puszczy?
Długo tego nie rozumiałem, dopiero ten ostatni incydent, kiedy ostatecznie zostałem farmazonem trochę mnie oświecił.
Przecież sam napisałem w jednym ze swoich pierwszych wpisów ( Nie, nie jestem fundamentalistą ) , że żadna dyskusja nie spowoduje zmiany poglądów. Poglądy dorosłego człowieka to nie balonik na sznurku, który sobie puszczamy, kiedy coś nam się nie spodoba i kupujemy nowy. Jeśli już, to pancerny, ogromny zeppelin, przymocowany do nas tysiącem nitek a czasem grubych cum. Przerwanie jednej nici nie spowoduje odfrunięcia balonu.
Może jednak przesunąć trochę jego położenie. Można go dopompować lub odwrotnie upuścić trochę złego powietrza. Całkowite zerwanie tego potężnego ładunku z uwięzi groziłoby zresztą nieobliczalnymi konsekwencjami. Tylko księża wiedzą trochę na ten temat, ci cisi felczerzy dusz ludzkich w służbie Naczelnego Lekarza.
Jeśli mamy coś do przekazania bliźniemu, coś w jego interesie, nie możemy liczyć na łatwe sukcesy. Możemy tylko cierpliwie mówić naszą prawdę. Nic więcej.
Gra w farmazona nie jest jeszcze ewangelizacją. Jest okazją do zaproponowania okrucha ze swego chleba. Okazją do oświetlenia swoim światłem starych prawd. Dodaniem naszej prawdy do jego prawdy. Jedna prawda jest u Boga. Każdy z nas ma tylko jej malutki kawałek. Zmieszany z jakimiś brudami, śmieciami, odpadkami, które nam cudownie błyszczą. Więc to jest okazja to spojrzenia na naszą prawdę oświetloną przez bliźniego. Również „atakującego”.
Kiedyś pewien felietonista, Marek Skwarnicki porządkował książki w swojej bibliotece, jedna z nich spadła z półki i uderzyła go w głowę. Zainteresowało go, co ONA MIAŁA MU DO POWIEDZENIA.
Jest kilku ewangelizatorów na tym forum. To już powołanie. Szukać tematów, tłumaczyć z obcych języków, myśleć, opracowywać, pisać. Potem czytać, czasem wredne, czasem głupie komentarze. I cierpliwie odpowiadać. Dziękować za poświęcony czas „atakującym”, wyjaśniać. I nie zwracać uwagi na formę. Odnosić się do meritum. Jakie to proste. I jakie trudne.
Czy Fronda jest dobrym forum do tak rozumianej „gry w farmazona”? I do wyższej formy – do ewangelizacji? Po ponad miesięcznym pobycie tutaj, odpowiadam z pełnym przekonaniem. Tak!
Poznałem tylu cudownych ludzi i odbyłem fascynujące rozmowy. To jest wspaniałe, ale … jakbym przeczuwał, że nie to jest najważniejsze. Zauważyłem, że nie wszystkich interesują nasze rozważania. Nie wszystkich, spośród „broniących”. Oni mają misję. Chcą przebywać wśród tych, którzy się źle mają.
Ja się nie nadaję. Nie mam kwalifikacji ani cierpliwości. Jeszcze na pewno gdzieś zajrzę do tych „świętych karczm”. Choćby, żeby posłuchać, co mi miał do powiedzenia, brat, który uderza w głowę. Nie obiecuję jednak, że potrafię zremisować w farmazona. Więc będę uprawiał swoje poletko. I przyjmował gości, którzy zechcą przyjść. No i wspierał, tak jak umiem, „broniących”. Niech im Pan Bóg da cierpliwość i zdrowie. Na razie pozdrawiam jednego „atakujacego”, któremu zawdzięczam ten wpis. I jedną „broniącą” o sercu lwa. No i jednego anielskiej dobroci ewangelizatora.
Kto potrzebuje ewangelizacji? Wszyscy.
Kościół nie jest wspólnotą ludzi świętych, lecz grzeszników dążących do świętości. (ks. Jan Twardowski)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz