poniedziałek, 30 listopada 2009

Epilog Tryptyku

Epilog

Niedługo potem wypadło 11 listopada, Święto Niepodległości.

Dwie jedynki. Jakby dwa razy Wszystkich Świętych po polsku.

Święto MŁODE obchodzone przed wojną tylko dwa razy.



Potem dzięki najodważniejszym, żyjącym Żołnierzom Niepodległości, przez ponad dwadzieścia lat nielegalnie. Przywrócone przez ostatni „sejm” komunistyczny. Jako pożegnalny prezent.



Dzisiaj obchodzone uroczyście.

Prezydent, Premier, Marszałkowie, Ministrowie, Przywódcy Partii.

Mieszkańcy zawsze tłumnie dopisują. Uroczysta odprawa wart.

Szwadron Kawalerii Wojska Polskiego. Ułani ze stowarzyszeń przyjaciół kawalerii polskiej.

Prezydent wygłasza przemówienie.



Uroczysty apel poległych.



Tych, którzy oddali życie za tę dziwną, „coraz bardziej oczywistą” wartość. Pewnie dlatego coraz bardziej nieistotną?



Tych, co wygrali.

Pod Grunwaldem, pod Chocimiem, pod Wiedniem, na Jasnej Górze.

Pod Racławicami.

Pod Moskwą wraz z najwaleczniejszym z walecznych, Michałem Neyem, marszałkiem Francji i księciem Moskwy.



Pod Berezyną, zapewniając „zwycięski odwrót” – chociaż na parę lat. Oprócz francuskich i polskich saperów Eblego – 9 tysięcy polskich żołnierzy pod dowództwem generałów Zajączka, Kniaziewicza i Dąbrowskiego obroniło przeprawę kosztem jednej trzeciej stanu.

Niechby młodzi wiedzieli, co to za ulice w Warszawie i dlaczego.















Julian Fałat: Bitwa pod Berezyną



W Powstaniu Wielkopolskim, którego system organizacyjny był tak świetnie zakonspirowany, że do dzisiaj nieznane są szczegóły.

W Powstaniach Śląskich.

A te powstania były o granice. I granice nieco powiększono. Między innymi o Księstwo Poznańskie. Które Niemcy uważali za swoje.



Pod Warszawą, kiedy zatrzymano pochód bolszewizmu na dwadzieścia lat. Za cenę Katynia. Bo Stalin nie darował.



W Bitwie o Anglię. Kiedy mowa polska w eterze budziła popłoch wśród Niemców, którzy z takimi wariatami w powietrzu woleli nie mieć do czynienia.

Pod Falaise pod najwspanialszym „ślusarzem” II Rzeczypospolitej, w nagrodę po wojnie piastującym zaszczytną funkcję barmana.

Pod Berlinem, w braterstwie broni z jednym z wrogów przeciwko drugiemu.



Tych co przegrali…

Ale oddane życie, rzucone na szaniec Ojczyzny, w przegranej sprawie liczy się tak samo, jak w wygranej. Leonidas jest we wdzięcznej pamięci Greków przez tysiące lat.



Pod Cecorą.

Pod gruzami zamku Kamienia Podolskiego.

W Okopach Świętej Trójcy nieopodal, gdzie Rosjanie wymordowali wszystkich rannych konfederatów.

Pod Maciejowicami, kiedy ranny Naczelnik wieszczył Finis Poloniae.

Na Pradze podczas rzezi urządzonej przez wielkiego Suworowa.

W Wielkim Odwrocie ze Wschodu, w ucieczce przed Generałem Zimą, gdzie polscy gwardziści, tak, jak francuscy, oddawali tornister i karabin tylko razem z życiem, a o jedną zgubioną rogatywkę szarżowali do skutku na Kozaków.

Pod Lipskiem, znów w ariergardzie, gdy w nurtach Elstery honor Polaków oddawał Bogu książę Poniatowski, jedyny cudzoziemski marszałek Francji, jeden z sześciu Polaków, których imiona wykute są pod Łukiem Tryumfalnym w Paryżu. Oprócz już wymienionych generałów – Józef Sułkowski. Szóstego nie będę wspominał.



W Powstaniu Listopadowym, kiedy wygrana była na wyciągnięcie ręki.

W Styczniowym, wielkiej improwizacji.



We Wrześniu, dając czas sojusznikom i osłabiając potęgę najeźdźcy – dla mocarstwa, które atakowane tylko z jednej strony i mające skuteczną pomoc sojuszników, broniło się niewiele dłużej.

Kapitan Raginis, którego Polakom musieli przypominać szwedzcy rockmani, zafascynowani analogią do Termopil.

Pułkownik Dąbek, broniący Gdyni, jak Pułkownik Wołodyjowski, do końca.



W Warszawskim, gdzie ginęła ludność cywilna tysiącami, nie tylko od bomb i strzałów z daleka, ale mordowana na podwórzach Woli. Czy za te rozstrzeliwania też ponosi odpowiedzialność Bór-Komorowski?

Gdzie ginęli polscy i alianccy lotnicy, bo nie mogli liczyć na pomoc „sojusznika”. Też z winy Bora zapewne.



W kazamatach i w obławach UB. Mały, cichy Katyń.

Nie tylko wyjątkowy bohater rotmistrz Pilecki, czy jeden z nielicznych ocalałych generałów – Nil-Fieldorf.

Jan Rodowicz – Anoda, bohater spod Arsenału.

Łupaszka, wspaniały, lojalny dowódca. Inka, wspaniały, lojalny jego żołnierz, która cieszyła się, że nikogo nie zdradziła.

Wielu. Najwybitniejszych z ocalałych. Zamordowanych przez „swoich”. Niektórzy o nieznanych miejscach pochówku.

Zamordowanych przez nieznanych do dziś sprawców. Jak ksiądz Popiełuszko, ksiądz Niedzielak.

………..

Kiedy czcić te Kamienie? Czy listopad nie jest najlepszym czasem?



Święto jedności Polaków wobec ich Świętej Miłości Kochanej Ojczyzny?



Francuzi i Amerykanie mają w lipcu.

A nasze jest podobno w złym czasie. Listopad. Plucha, niepogoda, nastraja smutno.

Beznadziejnie.

Wprawdzie mamy kilka ważnych świąt w ciepłe dni, ale to za mało. Nie można tańczyć na powietrzu.



Prezydent też się nie popisał.

Ma dziewiętnastowieczne poglądy. Tak radio podało. Nazajutrz. Informacyjne.

A w ogóle jest za niski.



Gilbert Chesterton napisał w roku 1925:

„Przepełnia ich nastrój właściwy dla reakcjonistów: dąsy, przekora i obrzydliwe krytykanctwo.”

A ja myślałem, że to duch tych czasów. Oj, długo trwa. Jest starszy od naszego nieudanego Święta Niepodległości.



No i listopad dobiegł końca.

Nadszedł adwent. Czas czuwania. Czas oczekiwania na nadejście Pana. Dziecięce, radosne oczekiwanie na pierwszą gwiazdkę, by zasiąść do Stołu, a potem (czemu nie?) radośnie otwierać prezenty.



Coż nam robić? Nam, prostym zjadaczom chleba, mającym swoją szarą, czasem wcale nie prostą historię. Nam, członkom Narodu, mającego takie piękne karty, czasem nieznane nawet „autorytetom” i w dobrej wierze (miejmy nadzieję) wygadującym bzdury?



Zwrócić się w przyszłość.

Pamiętając o przeszłości. Swojej – rodzinnej. I swojej – narodowej.

Zwrócić się w przyszłość z uzasadnioną dumą z przeszłości. Z uzasadnionym wstydem z ciemnych kart historii. Nie czarnej propagandy wrogów.



Czuwanie to nie gnuśne oczekiwanie. W poczuciu, że ode ,mnie nic nie zależy”. Bo „oni” już wszystko przegrali. Bo Unia, bo rząd, bo prezydent, bo ksiądz, biskup, bo gdyby…

Bo gdzie mnie do tych bohaterów. Co ja mogę?

A tak! Co ja mogę, jeżeli nic nie umiem, bo nie chce mi się uczyć? Nie chce mi się ćwiczyć? Nie lubię cierpieć, unikam trudności?

Nie takie trudności jeszcze cię czekają! Historia wcale się jeszcze nie skończyła.

Jeszcze Polska nie zginęła, ale ciągle nie ma gwarancji.

Tylko Bóg gwarantuje swoim dzieciom niebo, pod warunkami. Najpierw muszą i o Polskę zabiegać. Czwarte przykazanie. Jak o matkę.



Czuwanie to forma pielgrzymowania. Rozważanie Pisma. Ćwiczenie się w cnotach. Zaczynanie od siebie. Działanie. Działanie na rzecz Dobra, poczynając od najdrobniejszego.

Zacznij od otarcia łzy dziecku. Potem już jakoś poleci.



Uff.

Za dużo patosu?



Dobrze, zakończę historyjką ewangeliczną w sztafażu komunistycznym.

Niech to będzie morał tej historii.



W pewnym kołchozie miało się odbyć zebranie.

Porządek dzienny:

1) Budowa nowej stodoły

2) Budowa komunizmu


Zaczyna się zebranie. Wchodzi Przewodniczący. Rozpoczyna od krótkiego ogłoszenia.

- Towarzysze. Z powodu braku desek, przechodzimy od razu do punktu drugiego.




Życzę wszystkim, aby nigdy im nie zabrakło desek. Albo żeby umieli o deski zadbać.

wtorek, 17 listopada 2009

Tryptyk listopadowy (3)

Zaduszki

Na Bródnie wszystkie chodniki w odległości kilometra od cmentarza zastawione straganami. Furgonetki z chryzantemami, stoliki harcerzy ze zniczami. Stragany okazjonalnych przekupniów, korzystających z koniunktury. I profesjonalistów, te bliżej bram, zbierających duże żniwo, zamiast żmudnego łapania deszczówki z ciągle, przez cały rok, mżącego kapuśniaczku nawiedzających groby.



Północna brama przy Odrowąża otwarta jest przez cały rok, w każdy weekend. To efekt presji energicznego lobby właścicieli nowych grobów przy tej bramie. Jeszcze kilka lat temu, gdy ten kraniec cmentarza był rezerwowym, zaniedbanym nieużytkiem, brama była otwarta tylko w wielkie święta. Boże Narodzenie, Wielkanoc, Wszystkich Świętych.



Ale po zagospodarowaniu tej rezerwy przez bogate, granitowe i marmurowe groby, brama zaczęła być otwierana w każdą sobotę. W każdą niedzielę.

No i przybliżył się znacznie grób rodzinny Szewca. Kilka minut od bramy.



Szewc w latach dziecinnych chodził z babcią od głównej bramy. Pół godziny. Nieważne, czy od Świętego Wincentego, czy od Odrowąża. Do Św.Wincentego dochodziła Jedynka, do Odrowąża Dwójka.

Bródno, to był właściwie tylko cmentarz i bieda-domki. Babcia mówiła kilkuletniemu wnukowi: Który tramwaj wcześniej podjedzie, tym jedziemy. Droga do kwatery taka sama. I brzdącowi wydawało się, że idzie na niekończącą się wyprawę. Ośmioletnie nóżki bolały!



Największy cmentarz w Europie. Prawie trzykrotnie większy od państwa Watykan. Trzeba było dojść do połowy głównej alei. A potem w bok, na nieparzystą stronę.
















Źródło: Cmentarz bródnowski



Babcia tam miała swego męża, który sobie umarł w najlepszym momencie, niedługo po Piłsudskim, w 36-tym, nomem omen 22-go lipca. Kiedy 18-letnia Nowa Polska już rozkwitała a chmury dopiero się zbierały. Zostawił żonę z pięciorgiem dzieci, na szczęście już odchowanymi. Żonę ustawioną w prosperującym sklepie i z ogródkiem działkowym przy Zanna. Wszystkie dzieci wykształcić zdołali. Inteligencja w pierwszym pokoleniu. Cztery dziewczyny, jak maliny i jeden chłopak, jak iskra.



Oj, łatwo nie było. Chłop spod Nałęczowa przybył w czasach Wokulskiego do zapyziałej nieco Warszawy – stolicy Prywiślińskiego Kraju. Miał wysokie kwalifikacje woźnicy i po uporczywych staraniach załapał się na woźnicę w Tramwajach Konnych. Poznał obrotną dziewczynę pochodzącą z wioski pod Siedlcami, usługującą u Państwa. Pobrali się u progu nowego, rokującego wielkie nadzieje, dwudziestego wieku.



Wiek pary i elektryczności zdołał jeszcze przekształcić Tramwaje Konne w elektryczne Tramwaje Warszawskie a woźnicę w motorniczego, wtedy już ojca dwojga dzieci. To już był ktoś. Można było utrzymać rodzinę. Dzieci rodziły się w tym wspaniałym, niewinnym, pełnym nadziei fin de siecle’u. Ostatnia, najmłodsza, mama Szewca, przed samą Wielką Wojną.



Lata tłuste i szczęśliwe trwały dłużej, niż siedem lat.

Potem były lata chude. Wojna, głód. Tramwaje też cienko przędły. Wypłaty czasem w ogóle nie było. Polska Marka szybowała w dół a dna nie było widać. No i wypłata starczała czasem na zapałki.

Obrotna Matka pięciorga dzieci, której sufrażystki nie zdołały zbuntować,

dała się zbuntować biedzie. Matka Szewca, Helenka, opowiadała, że w domu było cienko, kiedy do chleba było tylko masło. Ale kanapki z masłem były wydzielane skąpo. Prawie wszystkie siostry zjadały od razu. A jedna, najstarsza, Małgorzata, najbardziej zapobiegliwa, chowała na szafie, na później. No i młodsza Joasia, najbardziej sprytna, wypatrzywszy, podjadała. A jaka awantura później!



Ale taka awantura o kromkę chleba, to już było dla biednej matki za dużo. Postanowiła się zakręcić za czymś, żeby dzieciska miały do gęby włożyć coś więcej, niż parę kromek z masłem. No i sklepik otworzyła. Z początku ostrożnie na parterze swojego mieszkania przy Wilczej.

Przez okno sprzedawała, co popadnie. Ale wiadomo, że najlepsza praca to gorsza, jak najgorszy handel. No i chłopka spod Siedlec weszła na rynek. Jak jaka Wokulska dla ubogich.



Potem Wojna się skończyła, ni z tego, ni z owego, tu Polska na pierwszego, bolszewików pogonili, Grabski złotego wprowadził i wreszcie kryzys minął.

Sklepik wyrósł na sklep porządny, dochodowy jak się patrzy.

Dotrwał aż do zakończenia wojny. Jeszcze w czasie powstania wujek zamaskował przed szabrownikami, dekorację rozszabrowanego sklepu sprytnie umyślając. Dopiero Bitwy o Handel pana ministra Minca nie przetrzymał.



Dzieciaki porośnięte do szkół można było posyłać. I wszystkie dziewczyny maturę skończyły. Przedwojenną!

A chłopak do Dęblina się dostał i jako pilot kampanię wrześniową i Bitwę o Anglię odbył. Wojnę przeżył i w RAFie służył jeszcze w latach pięćdziesiątych. Żonę Angielkę sobie wziął. Niestety, szybko umarł, chyba ze zgryzoty. I leży teraz w dalekiej Anglii, na angielskim cmentarzu, w angielskiej kwaterze. Umarł jeszcze przed odwilżą. Na pogrzeb nie było mowy, nawet pisać listów nie bardzo można było.



Tylko jego w tym rodzinnym grobie na Bródnie brakuje. (…)

Teraz potomkowie klanu na ten rodzinny grób z piaskowca przychodzą.

(…)

A we Wszystkich Świętych albo w Zaduszki, z całym klanem, dziećmi wszystkich ciotek i ich dziećmi się spotkać.



Boć to taka nasza polska Tradycja jest.

poniedziałek, 16 listopada 2009

Tryptyk listopadowy (2)

Święto

Nazajutrz (…) trzeba żwawo się zbierać. Dwa cmentarze warszawskie trzeba nawiedzić.


Dziś Powązki. Na Powązkach dziadkowie Szewca po mieczu i rodzice. Dzień pracowity, Święto wielkie.

Już przed dziesiątą ruszają swym rzęchem, niby pychówką mazowiecką, obładowani zniczami z hipermarketu i kwiatami od przydrożnych ogrodników. Szewc ma plan dojazdu: Najpierw za Wisłę, póki korki mniejsze, na Powązki. Wykorzystując swoją znajomość starych ulic Koła, Szewc jeszcze przed południem skręca z Trasy Toruńskiej w osiedle obok parku na Moczydle i wyjeżdża na Obozową.

(…)

Większą część chodnika obok narożnej, południowo-zachodniej, VII bramy Powązek, mającej najwyżej 80 lat, otwartej wyjątkowo tylko we Wszystkich Świętych, zajmują stragany.

(…)

Leżą w najmłodszej części cmentarza. W chwili zakupu kwatery, zaraz po I Wojnie, gdy umarł dziadek, na tyfus, trzeba było zapłacić równowartość 40-tu rubli – czwartą część tego, ile kosztowała kwatera w okolicach I bramy, naprzeciwko katakumb. Dzisiaj Szewc jest dumnym, jednym ze stosunkowo nielicznych, posiadaczem wiekowego grobu dziadków, przodków klanu „*skich”.

(…)

Babcia, żona warszawskiego sklepikarza o nazwisku nie kończącym się jeszcze na „ski”, przeżyła męża o epokę, umarła długo po Drugiej, ze starości.



Jego syn, wobec braku ojca, wcześnie musiał pomagać matce i zajął się z pewnym sukcesem szewstwem, i jako Szewc-Ojciec dał początek najkrótszej dynastii szewców na Starym Mieście.

Urodzony, według periodyzacji wielu historyków, jeszcze w dziewiętnastym, bo przed Pierwszą Wojną, dożyłby dwudziestego pierwszego. Jeśliby redaktor pewnej poważnej gazety, który w Sylwestra 1999 ogłosił nadejście Nowego Wieku, miał rację.

W każdym razie, na płycie granitowej, pod którą leżą Szewcostwo-Rodzice figurują okrągłe lata urodzin i śmierci Szewca-Ojca.



Jako sygnał awansu, wraz ze swoim bratem dobrali sobie owo „ski” do nazwiska. Ten fakt uzyskania „herbu” długo Szewcowi nie był znany. W młodości, jeszcze nieświadom swojej rodzinnej tajemnicy, spotkał się z podobnym przypadkiem w swoim otoczeniu.



Jego dobry kolega nosił sympatyczne, jak on sam, nazwisko Płaz. Po usamodzielnieniu się i przed ożenkiem, zmienił swoje nazwisko na Płaziński. Szewc się dziwił. Nazwisko takie sympatyczne. A zmienione, takie pretensjonalne. No i kolega wydał się od razu tak samo pretensjonalny. No i mało sympatyczny. Nieprzystępny jakiś. Humor miał bardziej posępny. Gniewał się o pytania o nazwisko. Nie śmiał się, jak dawniej.



(…)

No, czas już na nich. Płyta granitowa umyta, wieniec ułożony. Znicze zapalone.

Wspólna modlitwa. Wracają.

Na Powązkach, nawet w tym dalekim rogu, odległym od najznamienitszych pomników, tych Pałacyków Duchów, tłok, jak w hipermarkecie.





















Całe, wielopokoleniowe rodziny stoją przy grobach, starsi przycupnęli na ławeczce sąsiada. Jedni się modlą, inni sprzątają, zapalają znicze, jeszcze inni rozmawiają z sąsiadami, których może widzą pierwszy raz w życiu.

Bo sąsiadami są właściwie ich przodkowie. Oni są po prostu rodakami, ziomkami.



Podobno nawet turyści japońscy przychodzą w tych dniach na Powązki, jako na miejsce jedyne w swoim rodzaju. Niektórych to gorszy. Szewc patrzy na to inaczej.

To nasz narodowy świąteczny dzień. Chyba niewiele narodów tak świętuje. I tak zgodnie.



To zwyczaj niezależny od wyznania, od zapatrywań politycznych, od stanu i zawodu. Kościółkowi i roczniacy, co to tylko na pasterkę przyjdą i stówkę wrzucą wykupnego.

Ateiści i bigoci. Konserwatyści i oszalali z miłości do moderny. Błogosławieni i wyklęci.

Żonaci i partnerujący. Abstynenci i alkoholicy.

W te dni wylegają z domów, stają w korkach, tłoczą się tramwajach i autobusach. Dźwigają znicze i kwiaty. Dają utrzymanie całemu cmentarnemu przemysłowi i handlowi. Zapalają znicze. Modlą się lub trwają w zamyśleniu, nie wiedząc, że Bóg słucha najlżejszego czystego drgnienia duszy. Ktoś im każe? Na coś liczą? Coś zyskują? Chyba tylko katar, albo otarcie na parkingu. Idą tam powodowani może ostatnim wspólnym porywem serca. Ostatnim poczuciem wspólnoty z przodkami bliższymi i dalszymi. Poczuciem wspólnoty z Narodem.



A Japończycy niech patrzą. Szewc nie wie dokładnie, jak Japończycy czczą swych przodków. Ale wie przypadkiem, jak się czci przodków we Włoszech, w Stanach. Nie mówiąc o krajach, których w ten Święty Dzień lepiej nie wspominać. Krajach jeszcze niedawno baaardzo katolickich.

Użycie zniczy niemożliwe. Kwiaty niewskazane. Ludzi we Wszystkich Świętych mało. We Włoszech cmentarze podłączone do prądu. Iluminacja, jak wszystkich innych zabytków.

W Stanach po prostu: cisza i spokój. W dzień powszedni kosiarki jeżdżą cicho i sprawnie. Wszystko schludnie skoszone i wysprzątane. W święto można pójść. Ale nie bardzo jest po co…

Córka, jak to harcerka, zapala jeszcze na jakimś opuszczonym grobie znicz.

niedziela, 15 listopada 2009

Tryptyk listopadowy (1)

Na 197 rocznicę bitwy pod Berezyną w hołdzie polskim i francuskim saperom generała Eblego, którzy polegli niemal co do jednego, wraz ze swym dowódcą, umożliwiając resztce armii Napoleona przejście na drugi brzeg i dotarcie do Wilna.

w trzech częściach, z epilogiem

Wigilia

Późnym wieczorem, w wigilię Wszystkich Świętych, Szewc usłyszał na ulicy wesoły gwar dzieciaków. Wieczór był, jak przystało na przedwczesną listopadową pogodę, wietrzny i wilgotny, jak piwniczna izba. Wiatr zimno wiał w oczy biednemu Szewcowi, a na Kossaków, w podwarszawskiej Wesołej, uliczce zwykle cichej i sennej, było gwarnie i wesoło. Pomysłowo poprzebierane w różne straszne stwory dzieciaki od dłuższego czasu robiły rejwach na całe osiedle, a teraz domagały się cukierków od sąsiada.


Nie dosłyszał, czy sąsiad niechętnie dał się wciągnąć w tę wesołą zabawę, czy też z niecierpliwością czatował, żeby nie zostać pominięty.


Stary zaledwie zauważał, co się dzieje. Był dzisiaj z rodziną na północnych krańcach Mazowsza, nad Narwią, w Kwiczołowie, u Przodków Żony. W wiekowej, ale opatrzonej porządnie i krytej świeżą aluminiową profilowaną blachą chacie, po prawej stronie rzeki . Parafia: Miłów – na drugim brzegu. Chacie będącej kolebką dwóch rodów (…).


No i posiedzieli w rodzinnym kręgu.

Najpierw wszyscy, z różnych stron, zjechali się na cmentarz parafialny. Posprzątali płyty grobowe, zmietli liście, zapalili znicze. Każdy miał coś do roboty. (…)

Wspólna modlitwa za dusze zmarłych.

Młodzi uganiali się za rozdokazywanymi wnukami. No i musieli szybko najstarszego zanieść tam, gdzie wprawdzie król chodzi piechotą, ale mały by piechotą nie zdążył.


Potem przeprawa przez Narew promem, już wyszykowanym według unijnych norm, pogawędka ze Stanisławem, kiedyś posiadaczem zdezelowanej krypy, teraz przedsiębiorcą branży rzecznego przewozu promowego, do którego nawet asfalt doprowadzili za unijne pieniądze.

Zebrali się w onej chacie, (…).



Z tym zakupem gospodarstwa to ciekawa historia!
(…) W latach sześćdziesiątych 19-tego wieku, ale już po powstaniu, pradziad Mateusz, pragnąc się pobudować, zakupił od miejscowego dziedzica kawał ziemi i prawo połowu ryb w rzece.


Dziedzic obiecał, że jak Mateusz kupi ziemię, to doda jeszcze deski na dom. I tak się umówili. Interes, jak interes. Nie wart byłby opowiadania.

Ale tak mógłby powiedzieć tylko ktoś, kto nigdy nie czytał aktu od rejenta, pożółkłego, ale w świetnym stanie, na grubym, czerpanym papierze, nawet na zgięciach jeszcze nieprzetartym.



Będzie 150 lat! A oni trzymają go sobie w drewnianej chałupie, która przetrwała dwie światowe, jedną bolszewicką, kilka ubeckich obław, nie wspominając o stanie wojennym, którego na tej głuchej wsi, prawie by nie zauważyli, żeby nie telewizja.



W tej chałupie chowali się Niemcy przed nacierającą Armią Czerwoną, sowiecki lekarz pomagał (…) urodzić się, a Gospodarz chował się przed UB. Naiwny! Myślał, że tu taki koniec świata, że go nie znajdą. Znaleźli. Ale w końcu puścili. Naiwność popłaca.



Chałupa, dzięki malowniczemu, wyniosłemu położeniu przetrwała bez szwanku największą w dwudziestym wieku powódź. Tylko do stodoły trzeba było łódką płynąć. (…)


Ale co tam w tym akcie od rejenta stało napisane?

Otóż Pradziad Mateusz przed rejentem zaznaczył, że dziedzic obiecali deski dać, po opłaceniu nabytku. Na pytanie rejenta, czy wnosi jakiejś-ci pretensje, odpowiedział przecząco. On tak tylko, dla porządku zaznacza, ale on UFA, ŻE SKORO DZIEDZIC OBIECALI, TO DADZĄ.


I rejent wszyściutko dokumentnie, słowo w słowo spisał. Co najwyżej trochę wygładzając, boć to musiał wszystko po rosyjsku, toć zabór był i to ostry, popowstaniowy.


A chałupka stoi, więc chyba dziedzic dał. Szkoda tylko, że nie ma już tego pięknego, naczółkowego dachu. Gont spróchniał.


Chałupa, jaka była










(…)

Szewc, jak przeczytał, co było w akcie napisane, to zdębiał. Jakie głupoty mu wmawiali jego nauczyciele historii. O konfliktach klasowych, o nienawiści, o wyzysku.


Ten jeden prywatny dokument więcej prawdy mówi o tym, jacy to ludzie zamieszkiwali wówczas północne Mazowsze. I jak się do siebie odnosili. Kim był dziedzic na wsi. I jak chłop traktował PAŃSKIE SŁOWO. Obiecali, to dadzą.


Szewc pamiętał dobrze, jak kiedyś był świadkiem podobnej transakcji notarialnej w ze Świetlaną Przyszłością Krainie. Jak kolega po fachu tamtego rejenta zaznaczał, żeby żadnych pretensji nie wnosić przed aktem, tylko wszystko wcześniej uregulować. Jak by co, to on może wyjść i niech się państwo rozliczą. A po wyjściu od niego klamka zapadła. Co się podpisało, to tak obowiązuje. Niby racja. Ale smutno. Bo akty dzisiejsze nie będą dobrym świadkiem stosunków społecznych. I nie będą świadczyć o wzajemnym zaufaniu.

(…)




O trzysta metrów od chałupy





(…)

Teraz Syn, wraz ze swym synkiem-wnuczkiem szewskim, siedzi sobie przy stole, zastawionym wykwintnymi potrawami: kotletami schabowymi z mięsa kupionego ze znawstwem w najlepszej w powiecie prywatnej masarni. Mięsa niepodobnego do tego z wielkomiejskich, wytwornych kołchozów.

Stole zastawionym salaterkami z ziemniakami wyhodowanymi koło domu bez nawozu i ze specjalnej, niespotykanej już odmiany.

I szklanym naczyniem z surówką z kiszonej kapusty z kminkiem.

Odrobina oleju z pestek winogron czyni tę surówkę godną La Tour d'Argent










La Tour d'Argent

- A swoją drogą, patrząc na to zdjęcie: czy nie mogłaby taka restauracja znajdować się gdzieś w okolicach Ząbkowskiej, na warszawskiej Pradze? Niechby miała nie 400, ale chociaż 40 lat. Ba! Gdyby nie było tego gie, czyli Gigantycznego Internacjonalistycznego Eksperymentu, który mogliby najpierw na szczurach wypróbować… - pomyślał Szewc.

(…)

A na wiejskim stole jeszcze talerze z ciastem z jabłkami. A Szwagierka (…) przywiozła szarlotkę dwudzielną, jakby płaski tort jabłkowy, według nowego przepisu.

(…)

Co to za prestiż, siedzieć tak z poczuciem przynależności do lepszego towarzystwa! Towarzystwa żeglarzy starodawnych pychówek i kosiarzy trawy. Ludzi o rękach, jak bochny chleba, którzy mieszczuchowskiej, nawet karateckiej ręki się nie ulękną.

I mających mądrość, której brakuje panom w krawatach, pachnących wodą z eleganckich sklepów. Sklepów malowniczo położonych w uliczkach hipermarketów.

(…)

Zacni to ludzie, którzy znają tajemnice, jakich nie znajdzie w żadnej encyklopedii, nie mówiąc o wujku Google’u.

Tajemnice gdzie najlepiej złowić szczupaka, a kiedy zasadzić się na żywca, którego szczupak najlepiej lubi. Gdzie są najlepsze rosówki.

Jak uszczelnić pychówkę, żeby dłużej nie ciekła i jak zrobić z wierzby czerpak, po ichniemu – korczak, którym wylewa się wodę z łódki.

A co to za kosiarze!

Są dwie ligi kosiarzy. Kosiarz zboża. Jest to umiejętność pożyteczna, ale budzi umiarkowany szacunek. Umiejętność pozwalająca mieszczuchowi zasłużyć na pochwałę, „że będą z niego ludzie”. Bo najłatwiej się tego nauczyć. Zboże stoi sztywno, to i kosa nie musi być ani starannie wyklepana, ani kosiarz nie musi tak bardzo precyzyjnie ciąć.

(…)

Ale nad kosiarzem zboża panuje bezapelacyjnie kosiarz trawy. Ten musi mieć kosę z ostrzem wyprofilowanym tak precyzyjnie, jak skrzydło szybowca, klepane przez największych mistrzów. I ostrzonych przez kosiarza w dość krótkich odcinkach czasu. Niemieckie przysłowie „długa nitka, leniwa dziewczyna” dla kosiarzy mogłoby, w oryginale polskim brzmieć tak: „rzadkie przerwy na ostrzenie, marny kosiarz i koszenie”. Bo jak w oryginale, to przysłowie wiązaną mową brzmieć się godzi.

(…)

A co to za żeglarze!

Każdy z gospodarzy ma swoją pychówkę. (…).

A pychówka potrzebna. Autobus przychodzi do Nowinek, dwa kilometry od rzeki, z tamtej strony. Potem trzeba dojść po piachach do brzegu. (…)

Dzisiaj sobie siedzieli w chałupce, przy stole. (…)



Taki to był dzień. No i z powrotem w domu.

Szewc w zamyśleniu krążył po ogrodzie, jak by chciał odwlec powrót do wesoło buzującego kominka, w światłość i ciepło. Przywykł do całodziennego nastroju wigilii Święta Świętych. Nie chciał jeszcze wyganiać świeżych wspomnień. Światła wspólnoty ludzi, którzy są tylko powinowatymi, ale po trzydziestu latach doli i niedoli, kłótni i zgód, stali mu się bliżsi niż krewni.


Wyszedł na schodki i spojrzał, czy idą do niego te rozdokazywane dzieciaki. A były to znajome szkraby, które zawsze się ładnie kłaniały szewcowi. Czasami, w drodze do staromiejskiego warsztatu, podwoził jednego, czy drugiego.

Wtedy można było wywiedzieć się, kto zacz, no i kłaniać się serdeczniej na ulicy.

(…)

W końcu dzieciaczki zadzwoniły. Trochę mu było ich żal, kiedy rozczarowane jego grzeczną i łagodną odmową, odchodziły. Ale te nowe obyczaje były mu tak obce, że nie mógł nie dać świadectwa swojej odmienności. Trudno.

Dzieciaczki będą się dalej kłaniać, ale będą może myślały, że skąpy? Że ponurak? Że ich nie lubi? Miał im tłumaczyć, że to import z innego świata, że importować to można samochody i komputery. Ale swojej historii nie da się zaimportować. Ani naprędce wyprodukować. Że tysiącletnie drzewo stoi jeszcze twardo, ale podcinanie mu korzeni może skończyć się wielką katastrofą. Tym dzieciaczkom?


No cóż. Trzeba iść do domu. Szewcowa czeka na drzewo, bo kominek wygasać zaczyna. Jutro Wszystkich Świętych. Warszawskie groby przodków Szewcostwa czekają. Przodkowie wyglądają. Trza znicze, grabki, szczotki i łopatki szykować i iść.

Tradycyjne święto polskie.