Na 197 rocznicę bitwy pod Berezyną w hołdzie polskim i francuskim saperom generała Eblego, którzy polegli niemal co do jednego, wraz ze swym dowódcą, umożliwiając resztce armii Napoleona przejście na drugi brzeg i dotarcie do Wilna.
w trzech częściach, z epilogiem
Wigilia
Późnym wieczorem, w wigilię Wszystkich Świętych, Szewc usłyszał na ulicy wesoły gwar dzieciaków. Wieczór był, jak przystało na przedwczesną listopadową pogodę, wietrzny i wilgotny, jak piwniczna izba. Wiatr zimno wiał w oczy biednemu Szewcowi, a na Kossaków, w podwarszawskiej Wesołej, uliczce zwykle cichej i sennej, było gwarnie i wesoło. Pomysłowo poprzebierane w różne straszne stwory dzieciaki od dłuższego czasu robiły rejwach na całe osiedle, a teraz domagały się cukierków od sąsiada.
Nie dosłyszał, czy sąsiad niechętnie dał się wciągnąć w tę wesołą zabawę, czy też z niecierpliwością czatował, żeby nie zostać pominięty.
Stary zaledwie zauważał, co się dzieje. Był dzisiaj z rodziną na północnych krańcach Mazowsza, nad Narwią, w Kwiczołowie, u Przodków Żony. W wiekowej, ale opatrzonej porządnie i krytej świeżą aluminiową profilowaną blachą chacie, po prawej stronie rzeki . Parafia: Miłów – na drugim brzegu. Chacie będącej kolebką dwóch rodów (…).
No i posiedzieli w rodzinnym kręgu.
Najpierw wszyscy, z różnych stron, zjechali się na cmentarz parafialny. Posprzątali płyty grobowe, zmietli liście, zapalili znicze. Każdy miał coś do roboty. (…)
Wspólna modlitwa za dusze zmarłych.
Młodzi uganiali się za rozdokazywanymi wnukami. No i musieli szybko najstarszego zanieść tam, gdzie wprawdzie król chodzi piechotą, ale mały by piechotą nie zdążył.
Potem przeprawa przez Narew promem, już wyszykowanym według unijnych norm, pogawędka ze Stanisławem, kiedyś posiadaczem zdezelowanej krypy, teraz przedsiębiorcą branży rzecznego przewozu promowego, do którego nawet asfalt doprowadzili za unijne pieniądze.
Zebrali się w onej chacie, (…).
Z tym zakupem gospodarstwa to ciekawa historia!
(…) W latach sześćdziesiątych 19-tego wieku, ale już po powstaniu, pradziad Mateusz, pragnąc się pobudować, zakupił od miejscowego dziedzica kawał ziemi i prawo połowu ryb w rzece.
Dziedzic obiecał, że jak Mateusz kupi ziemię, to doda jeszcze deski na dom. I tak się umówili. Interes, jak interes. Nie wart byłby opowiadania.
Ale tak mógłby powiedzieć tylko ktoś, kto nigdy nie czytał aktu od rejenta, pożółkłego, ale w świetnym stanie, na grubym, czerpanym papierze, nawet na zgięciach jeszcze nieprzetartym.
Będzie 150 lat! A oni trzymają go sobie w drewnianej chałupie, która przetrwała dwie światowe, jedną bolszewicką, kilka ubeckich obław, nie wspominając o stanie wojennym, którego na tej głuchej wsi, prawie by nie zauważyli, żeby nie telewizja.
W tej chałupie chowali się Niemcy przed nacierającą Armią Czerwoną, sowiecki lekarz pomagał (…) urodzić się, a Gospodarz chował się przed UB. Naiwny! Myślał, że tu taki koniec świata, że go nie znajdą. Znaleźli. Ale w końcu puścili. Naiwność popłaca.
Chałupa, dzięki malowniczemu, wyniosłemu położeniu przetrwała bez szwanku największą w dwudziestym wieku powódź. Tylko do stodoły trzeba było łódką płynąć. (…)
Ale co tam w tym akcie od rejenta stało napisane?
Otóż Pradziad Mateusz przed rejentem zaznaczył, że dziedzic obiecali deski dać, po opłaceniu nabytku. Na pytanie rejenta, czy wnosi jakiejś-ci pretensje, odpowiedział przecząco. On tak tylko, dla porządku zaznacza, ale on UFA, ŻE SKORO DZIEDZIC OBIECALI, TO DADZĄ.
I rejent wszyściutko dokumentnie, słowo w słowo spisał. Co najwyżej trochę wygładzając, boć to musiał wszystko po rosyjsku, toć zabór był i to ostry, popowstaniowy.
A chałupka stoi, więc chyba dziedzic dał. Szkoda tylko, że nie ma już tego pięknego, naczółkowego dachu. Gont spróchniał.
Chałupa, jaka była
(…)
Szewc, jak przeczytał, co było w akcie napisane, to zdębiał. Jakie głupoty mu wmawiali jego nauczyciele historii. O konfliktach klasowych, o nienawiści, o wyzysku.
Ten jeden prywatny dokument więcej prawdy mówi o tym, jacy to ludzie zamieszkiwali wówczas północne Mazowsze. I jak się do siebie odnosili. Kim był dziedzic na wsi. I jak chłop traktował PAŃSKIE SŁOWO. Obiecali, to dadzą.
Szewc pamiętał dobrze, jak kiedyś był świadkiem podobnej transakcji notarialnej w ze Świetlaną Przyszłością Krainie. Jak kolega po fachu tamtego rejenta zaznaczał, żeby żadnych pretensji nie wnosić przed aktem, tylko wszystko wcześniej uregulować. Jak by co, to on może wyjść i niech się państwo rozliczą. A po wyjściu od niego klamka zapadła. Co się podpisało, to tak obowiązuje. Niby racja. Ale smutno. Bo akty dzisiejsze nie będą dobrym świadkiem stosunków społecznych. I nie będą świadczyć o wzajemnym zaufaniu.
(…)
O trzysta metrów od chałupy
(…)
Teraz Syn, wraz ze swym synkiem-wnuczkiem szewskim, siedzi sobie przy stole, zastawionym wykwintnymi potrawami: kotletami schabowymi z mięsa kupionego ze znawstwem w najlepszej w powiecie prywatnej masarni. Mięsa niepodobnego do tego z wielkomiejskich, wytwornych kołchozów.
Stole zastawionym salaterkami z ziemniakami wyhodowanymi koło domu bez nawozu i ze specjalnej, niespotykanej już odmiany.
I szklanym naczyniem z surówką z kiszonej kapusty z kminkiem.
Odrobina oleju z pestek winogron czyni tę surówkę godną La Tour d'Argent
La Tour d'Argent
- A swoją drogą, patrząc na to zdjęcie: czy nie mogłaby taka restauracja znajdować się gdzieś w okolicach Ząbkowskiej, na warszawskiej Pradze? Niechby miała nie 400, ale chociaż 40 lat. Ba! Gdyby nie było tego gie, czyli Gigantycznego Internacjonalistycznego Eksperymentu, który mogliby najpierw na szczurach wypróbować… - pomyślał Szewc.
(…)
A na wiejskim stole jeszcze talerze z ciastem z jabłkami. A Szwagierka (…) przywiozła szarlotkę dwudzielną, jakby płaski tort jabłkowy, według nowego przepisu.
(…)
Co to za prestiż, siedzieć tak z poczuciem przynależności do lepszego towarzystwa! Towarzystwa żeglarzy starodawnych pychówek i kosiarzy trawy. Ludzi o rękach, jak bochny chleba, którzy mieszczuchowskiej, nawet karateckiej ręki się nie ulękną.
I mających mądrość, której brakuje panom w krawatach, pachnących wodą z eleganckich sklepów. Sklepów malowniczo położonych w uliczkach hipermarketów.
(…)
Zacni to ludzie, którzy znają tajemnice, jakich nie znajdzie w żadnej encyklopedii, nie mówiąc o wujku Google’u.
Tajemnice gdzie najlepiej złowić szczupaka, a kiedy zasadzić się na żywca, którego szczupak najlepiej lubi. Gdzie są najlepsze rosówki.
Jak uszczelnić pychówkę, żeby dłużej nie ciekła i jak zrobić z wierzby czerpak, po ichniemu – korczak, którym wylewa się wodę z łódki.
A co to za kosiarze!
Są dwie ligi kosiarzy. Kosiarz zboża. Jest to umiejętność pożyteczna, ale budzi umiarkowany szacunek. Umiejętność pozwalająca mieszczuchowi zasłużyć na pochwałę, „że będą z niego ludzie”. Bo najłatwiej się tego nauczyć. Zboże stoi sztywno, to i kosa nie musi być ani starannie wyklepana, ani kosiarz nie musi tak bardzo precyzyjnie ciąć.
(…)
Ale nad kosiarzem zboża panuje bezapelacyjnie kosiarz trawy. Ten musi mieć kosę z ostrzem wyprofilowanym tak precyzyjnie, jak skrzydło szybowca, klepane przez największych mistrzów. I ostrzonych przez kosiarza w dość krótkich odcinkach czasu. Niemieckie przysłowie „długa nitka, leniwa dziewczyna” dla kosiarzy mogłoby, w oryginale polskim brzmieć tak: „rzadkie przerwy na ostrzenie, marny kosiarz i koszenie”. Bo jak w oryginale, to przysłowie wiązaną mową brzmieć się godzi.
(…)
A co to za żeglarze!
Każdy z gospodarzy ma swoją pychówkę. (…).
A pychówka potrzebna. Autobus przychodzi do Nowinek, dwa kilometry od rzeki, z tamtej strony. Potem trzeba dojść po piachach do brzegu. (…)
Dzisiaj sobie siedzieli w chałupce, przy stole. (…)
Taki to był dzień. No i z powrotem w domu.
Szewc w zamyśleniu krążył po ogrodzie, jak by chciał odwlec powrót do wesoło buzującego kominka, w światłość i ciepło. Przywykł do całodziennego nastroju wigilii Święta Świętych. Nie chciał jeszcze wyganiać świeżych wspomnień. Światła wspólnoty ludzi, którzy są tylko powinowatymi, ale po trzydziestu latach doli i niedoli, kłótni i zgód, stali mu się bliżsi niż krewni.
Wyszedł na schodki i spojrzał, czy idą do niego te rozdokazywane dzieciaki. A były to znajome szkraby, które zawsze się ładnie kłaniały szewcowi. Czasami, w drodze do staromiejskiego warsztatu, podwoził jednego, czy drugiego.
Wtedy można było wywiedzieć się, kto zacz, no i kłaniać się serdeczniej na ulicy.
(…)
W końcu dzieciaczki zadzwoniły. Trochę mu było ich żal, kiedy rozczarowane jego grzeczną i łagodną odmową, odchodziły. Ale te nowe obyczaje były mu tak obce, że nie mógł nie dać świadectwa swojej odmienności. Trudno.
Dzieciaczki będą się dalej kłaniać, ale będą może myślały, że skąpy? Że ponurak? Że ich nie lubi? Miał im tłumaczyć, że to import z innego świata, że importować to można samochody i komputery. Ale swojej historii nie da się zaimportować. Ani naprędce wyprodukować. Że tysiącletnie drzewo stoi jeszcze twardo, ale podcinanie mu korzeni może skończyć się wielką katastrofą. Tym dzieciaczkom?
No cóż. Trzeba iść do domu. Szewcowa czeka na drzewo, bo kominek wygasać zaczyna. Jutro Wszystkich Świętych. Warszawskie groby przodków Szewcostwa czekają. Przodkowie wyglądają. Trza znicze, grabki, szczotki i łopatki szykować i iść.
Tradycyjne święto polskie.
Wojciech Wencel. Moje miejsce na Ziemi: Matarnia
-
Film Iwony Meus i Marka Gajczaka. Muzyka: Jacaszek. Wiersze czyta Roman
Gancarczyk. Instytut Literatury 2024
7 miesięcy temu
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńA tu, co było? Rozmyśliłeś się?
UsuńCiekawe, Krzysiu... :)
OdpowiedzUsuńJak ciekawe, to ... daj "reakcję" :)
UsuńO matko, Romku, Ty tutaj, po wielu latach zabłądziłes?
OdpowiedzUsuńPewnie z powodu udostępnienia nitki. Tegom się nie spodziewał, alem bardzo Ci rad. Rozgość się, proszę, proszę...