sobota, 21 września 2013

Szczęśliwy Paryż i Nieszczęsny Nowy Jork Cz II Nowy York

Moralitet Blue Jasmin

link do I części eseju

W najnowszym filmie Allen wziął się za temat poważniejszy, niż kostiumowy wodewil z fantastycznymi, sennymi przygodami. W Nowym Jorku Allen jest u siebie, zna realia, typy ludzkie i wie, co się dzieje nie tylko na sali bankietowej, w kabarecie, w salonie, ale też w kuchni i w sypialni. Ma inny nastrój, bardziej domowy, codzienny, nie tak szampański. 


Źródło zdjęcia

Zabawa się skończyła, trzeba wziąć się poważnie do pracy. Zamiast gadających figur woskowych, żywi ludzie, chociaż też z pretensjami do high society.

Bo Blue Jasmin, jeśli chodzi o nowojorskie realia, czerpie pełnymi garściami z doświadczeń „Paryża o Północy”. Może tylko, hmmm …, na przykład… mutatis mutandis, bez Warchola i „realistycznej fantastyki”. 

Ale opis artystycznych środków Allena, użytych w Jasmin, sobie daruję.  Kto oglądał „O północy w Paryżu” – będzie miał wyobrażenie o klimacie, w jakim porusza się Allen po swoim ukochanym Nowym Jorku. Po Nowym Jorku nie tyle bohemy, co warstwy bogatych snobów i klientów prestiżowych galerii i sklepów „Prêt-à-porter”. Żywych ludzi, zarabiających, mniej lub bardziej uczciwie, duże pieniądze.
Nowym Jorku, który jest kontrapunktem do innego miasta i innego środowiska. Do San Francisco, które Allen uczynił miejscem akcji środowiska przyziemnego, nieco prostackiego i szarego, pozbawionego stylu i „perspektyw”.

Zacytujmy jeszcze jeden  fragment recenzji – mojego „punktu oparcia”:


Ten przeskok z jednego krańca kontynentu na drugi postawi ją (Jasmin przyp.KR) ostatecznie w sytuacji bez wyjścia.
Szok, jakiego dozna - mentalny, estetyczny, kulturowy - pogrąży ją całkowicie, zepchnie w otchłań wariactwa. Okazuje się, że ktoś taki jak Jasmin nie może przejść, ot tak po prostu, z jednego świata do drugiego. Najmniej z przyczyn o charakterze materialnym. Człowiek o takiej osobowości jak Jasmin nie może żyć na dole, bo jest to niezgodne z jego naturą.
(…) film smutny jak na Woody Allena, ale nie „ciężki”. Współbrzmiący z aktualną sytuacją Ameryki i wielu Amerykanów, przenikliwy i przenikający gdzieś aż do trzewi.

Tutaj już nie będzie zgody. To opinia ciekawa, zdradzająca artystyczną wrażliwość na smak, styl, wspaniałomyślność, wręcz królewskie maniery high society NY.  Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wypowiadający ją człowiek delektował się podobnie (jak ja)  Paryżem o północy. I w deszczu.
Opinia budząca, im więcej o niej myślę, gdy po wyjściu z kina, powiedziałem sobie: „Za stary już jestem na takie emocje! Zapomieć!”, coraz większy sprzeciw.

Ja oglądałem ten film bez przyjemności. Ale nie bez emocji! Od początku z rosnącym smutkiem, który przeradzał się w bezradność, współczucie dla bohaterów zmieszanymi z obrzydzeniem. Na granicy rozpaczy.
Jednocześnie przyznawałem niechętnie, że reżyser jest mistrzem w portretowaniu piekielnego obrazu tego świata, którego brudu już chyba żaden deszcz nie zmyje, bo brud znajduje się nie na powierzchni, tylko gdzieś głębiej.

Czy Mistrz zostawia nam nadzieję? Bo rozpoznajemy tam przecież siebie.
Niezależnie, czy jesteśmy na dole, czy na górze.

Baaa.
Nie jestem nawet pewny, czy Mistrz relacjonuje obraz „Klasy Wyższej” z emfazą zachwyconego, jak jego recenzent - Szpak, obserwatora, który „trochę tylko” udramatyzował wątek „wysokiej natury” Jasmine, czy może PRZECIWNIE - z rozpaczą człowieka szukającego ratunku, bez nadziei na jego znalezienie?

Szpak ma rację co do jednego. Natura obdarzyła Jasmine smakiem artystycznym, wdziękiem, klasą i wyczuciem stylu. To poza dyskusją. Ale czy o tym JEST ten film?

Czy to sztafaż, czy istota?
Allen nie skonstruował postaci, (którą genialnie odegrała Cate Blanchett), jako pustej lalki, lubującej się w blichtrze otoczenia i pławiącej się w roli …hmm, na pewno nie muzy, bo wokół nie widać żadnych „wielkich” artystów, raczej w roli gospodyni salonów z ilustracji kolorowych tygodników.
Wygłaszane przez nią „kwestie światopoglądowe” są żywcem wyjęte z drukowanych przez kolorowe czasopisma wywiadów z celebrytami. Co dowodzi, że mentalnie nie jest intelektualistką, tylko ….z całym szacunkiem, typową gąską.
Jej siłą jest właśnie „ów”, zauważony przytomnie przez naszego recenzenta, „naturalny, wyższy styl”, który z kolei musiał zaimponować jej mężowi, nieprzeciętnemu spryciarzowi, ale dość przeciętnemu kabotynowi.
Siłą Jasmine jest to, co powyżej, sprzymierzone z bezwzględnością, egotyzmem i umiejętnością nie dostrzegania niewygodnych szczegółów.
Lepiej nie wiedzieć! Póki orkiestra gra!
Mnie się to kojarzy z niektórymi znanymi mi również osobiście (i nie tylko) ludźmi znad Wisły. Ale ani słowa więcej na ten temat. Sapienti sat.

Razem utworzyli stadło, które mogło przez jakiś czas egzystować w owej wymarzonej dla obojga high society, której członkowie byli w niej lepiej zakorzenieni, ale niewiele lepsi.
Nie wiem, jak Allen, ale ja tam na te przyjęcia i inne imprezy do Nowego Jorku się nie wybieram. Zdecydowanie wolę Paryż.
Ale wróćmy do wytwornych „przyjaciół” Jasmin. Nie tworzyli żadnych trwałych więzi i wszystko się skończyło na pierwszym, ostrym zakręcie. Cud, że tak długo trwało. Jasmin poleciała na dno i „przyjaciele” pokazali, jakimi są przyjaciółmi. Albo może, jaką Jasmin była dla nich przyjaciółką. Tego do końca nie wiemy, ale zgódźmy się, że – pół na pół. Wart Pac pałaca.
Jasmine, sierota, wychowanka w rodzinie zastępczej, musiała się wedrzeć do tej high society przebojem.
Nie wiemy jak, ale Allen podsuwa nam trop. Pokazuje, jak Jasmine, ponownie na dnie, próbuje się tam wedrzeć drugi raz. Recydywa zostaje tym razem ukarana natychmiast. Naturalne zalety, smak, wdzięk i styl wspomagane blefem, konfabulacją i prymitywnym kłamstwem.

Na jej tle jej „siostra” z rodziny zastępczej, posiadająca „gorsze geny” (uff, taki horror, jako konwersacyjny liczman rodzin zastępczych! Prawdziwe piekło XXI wieku!) i pozycję społeczną stosowną do tych „genów”, jawi nam się o wiele bardziej sympatycznie. Też manipuluje ludźmi, jest kobietą „łatwą” – w przeciwieństwie do naszej salonowej lwicy. Walczy o swoje z cynizmem. Też jest właściwie głupią gąską. Ale ma chyba więcej zdolności autorefleksji.
MYŚLI, nie tylko - REAGUJE i potrafi w porę cofnąć się z krawędzi.

A przede wszystkim ma o wiele więcej empatii, po prostu – ludzkich uczuć.
Chociażby – wobec swojej „siostry”. A to czasem wymaga charakteru. Poczucia, że są sprawy ważniejsze nawet niż osobisty interes, czy wygoda.

Tak, film jest przenikliwy, ale nie dlatego, że jego twórca stawia tezę, że „natura” Jasmin, (a więc coś naturalnego, stworzonego), nie może żyć  "na dole".

To nie "natura", tylko nadmierne ambicje, powierzchowność w ocenie ludzi i jednocześnie głębokie samozakłamanie, niszczący, krótkowzroczny egotyzm jest przyczyną klęski.

Tak, to moralitet, chociaż nie wiem, czy Allen tak go pomyślał. Opowieść - "Jak PRZEZ PYCHĘ zmarnowano niekłamane talenty". Kiedyś tytuły były mniej pretensjonalne, ale mówiły wprost, „co autor miał na myśli”. I każdy wiedział, czego się trzymać. :)

Jasmin niszczy nie tylko siebie, ale i bliskich. 
Jej relacja z synem jest chyba najbardziej "przenikająca". Stawia kropkę nad „i” w charakterystyce bohaterki.

Jedyni, których nie skrzywdziła, to ci ludzie „na dole”. Jej „siostra” z „gorszymi genami”, która zadawala się małym a pozostaje z nadzieją na większe. Na trwały związek, na miłość, na poczucie sensu, które może być kiedyś największą nagrodą.
Ludzie „z dołu”, też tarzający się nieraz w błocie. Oni paradoksalnie okazali się być mocniejsi od niej. W lepszym tego słowa znaczeniu.  Jakby impregnowani (prawie! Ale jednak) na niebezpieczne miazmaty, które przywiozła z tego ukochanego Nowego Jorku Allena.

Bo wyznają proste, ale nie prymitywne, z gruba ciosane i nieco pokręcone, ale nie - nic nie warte, zasady.
Wprawdzie rozstają się z Jasmin w świadomości (nieco mylącej) pozostania na dole i trochę zazdroszczą bohaterce. Ale instynktownie nie chcą już mieć z nią nic wspólnego.
I to jest ich zwycięstwo. W starciu z … Cyt. To ma być refleksja „ekumeniczna”.

Allen zrobił "przenikający gdzieś do trzewi" moralitet o katastrofalnych skutkach pychy zjadającej własny ogon.

Lekki film?
Na pewno nie....
Dla mnie, nie tyle smutny, co przerażający. A więc jednak ciężki.

Czy Allen ten poważny film konstruuje świadomie, czy też mu to tak „samo” wychodzi?
Czy „jest tylko transmisją”? Czy działa „na zimno”, z wyliczeniem artystycznych skutków i ideowych przesłań?

Wreszcie - czy Allen rozstrzygnął by nasz spór z panem Szpakiem?
Natura stworzona do życia „na górze”, czy wprost przeciwnie, zakłamana ambicjonerka, która zmarnowała talent i życie z powodu pychy i głupoty?
Pchając się na siłę do sfery, która oferuje blichtr, pozorne uczucia i złudne wrażenie bycia ważnym komuś naiwnemu, głupiutkiemu, ale…  miłemu, niepozbawionemu „klasy” z „natury”?
Dopóki jest miły i użyteczny?

Wiedząc „coś” o Allenie mam wątpliwości. Odpowiedział by pewnie, że nie jemu sądzić. Opowiedział fascynująca historię z ponurym zakończeniem. Nie oceniał. Transmisja zbiorowej świadomości zatłoczonej obezwładniającymi swym brzydkim zapachem realiami, ciekawa i poruszająca.
Ciężkostrawna uczta.
Wyjście z kina w ponurym nastroju. Trudno. Kino ambitne. W lepszym tego słowa znaczeniu.

Zmieniam „nieco” zdanie o Allenie.
Allen – to prawdziwy artysta. Nie pisze publicystycznego manifestu oskarżającego świat w okresie schyłku. Opowiada, co wie. Uczciwie. Nie wiem, co jest dla niego „moralnie obojętne”, co afirmuje, a co potępia. Co go przeraża. Liczy się jednak bogactwo, głębia i prawda obrazu.  To tylko jego dzieło. Jego dziecko. Mówi za siebie. On za nie odpowiada tylko do pewnego stopnia.

Obraz jest przerażający, ale nie odpychający i irytujący domorosłym psychologizowaniem. Mimo, (a może dzięki) zachwycającym, wystylizowanym, markowym i „kultowym” draperiom blichtru.
Nie oskarża bezlitośnie swoich bohaterów. Oddaje im tyle sprawiedliwości, ile może. Myli tropy i - myli swoich recenzentów.
Góra z dołem im się myli.


Ja też się mogę mylić. A Ty, co sądzisz, miły czytelniku?

poniedziałek, 16 września 2013

Szczęśliwy Paryż i Nieszczęsny Nowy Jork cz.I Paryż

czyli ten niesamowity Allen w podwójnej recenzji ze wstępem

Lepiej mi się pisze recenzję w opozycji do innej, stanowiącej coś w rodzaju „punktu oparcia” a właściwie „podparcia”. Dla profana.


Z podlinkowanej recenzji ...... zgadzam się z taką tezą:
Cate (Blanchette) wypadła rewelacyjnie. Bez niej filmu by nie było.
Ale nie mogę tak szybko.
Ten wpis nie będzie o Blue Jasmine. Kto niecierpliwy, proszę kliknąć na link do następnej części.

Już ją opublikowałem...

Allen „jako taki”

Allen nie był moim ulubionym reżyserem. A zaczynam go doceniać, chociaż mam mieszane uczucia.
Artystów dzielę na dobrych, bardzo dobrych i genialnych. Z jednej strony.
Oraz głupich i mądrych z drugiej.
Artysta mądry i genialny – to dopiero rzadkość! Raz na sto lat…

Allen jest błyskotliwy, ma wyborny smak z dawnych lat. Nawet, kiedy jedzie po bandzie gołym tyłkiem na współczesną modłę, daje poznać, że „jest ponadto” z taktem zakonnika, który wpadł przez okno do domu hmmm… pod czerwoną latarnią (Patrz „Jej wysokość Afrodyta”).
Inteligentny i uczciwy … przynajmniej do pewnego stopnia.
Ale czy mądry? Całkiem głupi to on nie jest. Będę dalej śledził i dam znać.


Paryż, zwłaszcza nocny, to sceneria, nie wymagająca charakteryzacji, tylko dobrego operatora, który nie zepsuje nastroju i nie zniechęci widza do natychmiastowego przyjazdu. A tu - operator potrafi jeszcze zrobić zachwycające zdjęcia deszczu. Tego deszczu, który zdaje się zmywać cały brud tego świata. Deszczu, który dodaje paryskim ulicom blasku, jakim promieniują miejsca ucieczki od szarzyzny.

Pomysł, gdzie spędzić weekend.  
Już lecę! Tylko drobiazg, muszę nakłonić żonę. Ona woli gdzieś bliżej. Póki co, będę kontynuował wysiłki i pokazywał żonie mokre ulice „O północy w Paryżu”. Inni mają łatwiej. Nie powiedziałem, że lepiej! Jestem mężczyzną ambitnym. Tak jak Allen.

O, mam! Właśnie tym on teraz mnie przekonuje. Ambicją, "dobrym" snobizmem i smakiem!

Ten film - to seria inscenizacyjnych fajerwerków, która nie przestaje bawić, ale nie tylko. Bawi garścią szczegółów topograficznych, biograficznych i historycznych, nie stroniąc od pikantnych plotek. 

Nie tylko bawi.
Dowartościowuje widza, dając mu poczucie snobistycznego (to nic złego, odrobina snobizmu!) obcowania z „prawdziwą sztuką”. Z aforyzmami i bon motami malarzy, pisarzy i krytyków. 
Źródło zdjęcia
No i, last but not least, snobizm karmiony okolicznością, że w wycieczce po Paryżu nawet prezydentowa Francji znajduje dla nas czas. Prywatnie!

W końcu - pointa. Niegłupia. Wynika bowiem z kilku liczmanów mądrości: korzenie, ciągłość, talent jako zadanie, samotność drogi. Bohater – młody pisarz wybiera własną drogę i własny świat. Odrzuca nie mającą żadnej przyszłości miłość Muzy Geniuszy.
Widzi, albo tylko wyczuwa, wyższość samotnego wysiłku tworzenia - nad życiem światłem odbitym, w snobistycznej otoczce geniuszu.

Pointa krzepiąca objawami otrzeźwienia. Coś w rodzaju wietrzenia pomieszczenia po nocnej libacji. Ratuje to dobre wspomnienie po imprezie. Pozostawiając wrażenie dobrej zabawy, do którego wracamy wspomnieniami w „normalnym życiu”.
Pozostając na „poprawinach” zamiast poprawienia ryzykujemy tylko smak „ciepłej wódki” i ból głowy. Jeśli nie coś gorszego. O wiele gorszego. Staczanie się.

To jest dla mnie wyróżnik prawdziwej sztuki: obcowanie z pięknem, przezwyciężanie miałkości i – właśnie – element oprzytomnienia po najlepszej nawet zabawie. Coś, jakby początek, a może (nieświadoma?) aluzja albo tęsknota do nawrócenia.

Allen igra gatunkami. Wyszedł mu na poły kostiumowy wodewil, a trochę Powrót Do Przyszłości z dorożką, zamiast bolidu, jako wehikułem czasu.  Z niedomówionym happy-endem i kolorowym puzzlem z motywem ulicy Paryża, do samodzielnego odtworzenia morału.
Kasowi, prestiżowi bohaterzy: „Nieśmiertelni”, „kultowi” impresjoniści, uzupełnieni o kubistów i surrealistów oraz lewicujący, genialni, albo dobrze się zapowiadający, przeszli i teraźniejsi  "Amerykanie (i Hiszpanie) w Paryżu". Hemingway, Bunuel, Dali. No i ...nasz bohater, Gil, grany z wdziękiem przez Owena Wilsona (znany też, jako dobry opryszek z Kowboja z Szanghaju). To porta voce Allena, kiedy był piękny i młody.
Ciekawe, że portavoce jest pisarzem, nie filmowcem. 
Czy to tylko kamuflaż?
Czy też delikatny sygnał związany z przekonaniem Allena o "wyższości Świąt Wielkiej Nocy nad Świętami Bożego Narodzenia"? No i klucz do potraktowania "obcesowo" Bunuela?
Bo gdzieś wyczytałem, że zagrał nieczysto z Bunuelem, robiąc z niego tępaka. Też coś! Bunuela żałować? Tego gigantycznego impertynenta i obrazoburcę? Dobrze mu tak! Nie wiem, czy to hejterstwo, czy tylko niewinny żart i guzik mnie to obchodzi. Brawo Allen!

Pisarz! To jest prestiż?

Mniejsza z tym.
Wszyscy oni razem - malarze, pisarze i filmowcy, cała ta snobistyczna, utalentowana, balangująca i zawzięcie dyskutująca, czasem genialna bohema - stanowią razem zbiorowy symbol światowej stolicy nowoczesnej sztuki. Kiedy tą stolicą była

Bo Amerykanin w Paryżu dzisiaj – to nie tańczący po stołach i kanapach artysta, poszukujący szkoły, inspiracji i promocji. To już tylko ambitny turysta idący po marszrucie „klasycznej awangardy” ubiegłego wieku opisanej w przewodniku Michelina.

I Allen spoza kadru jest ciekawym przewodnikiem tych amerykańskich turystów. Zaludnia scenę znakomitościami, jakby zeszły z pomnika. 

Wprawia ich w ruch, korzystając bedekerowej wiedzy o ich życiu. Taka wakacyjna zabawa z żywymi figurami woskowymi. Inteligentna, pomysłowa i dowcipna. 

Nie wiem tylko czy to dobór cytatów ze znanych pisarzy, malarzy i reżyserów, czy artystyczne credo Allena? 
I czy są dobierane według ich błyskotliwej formy czy według zastanawiającej, skrótowej celności?

Trzeba by było to sprawdzić. Ale czy warto? Może ktoś wie?