poniedziałek, 25 stycznia 2010

Medytacja zimowa (1)

czyli Jeden dzień Lisa Frondowicza.
(a może Krisa?, Szewca?)

Część pierwsza. Wczesny ranek
Motto:

„…muszę zrobić coś takiego, żeby ten widok na całe życie zapamiętać, a przynajmniej muszę tu trochę postać, żeby tego widoku i tego piękna nie obrazić moją nieuwagą i pośpiechem.”

JM Rymkiewicz



Jest godzina szósta trzydzieści, czwartek, środek stycznia, bieżącego roku.

Mroźny i śnieżny, styczniowy poranek budzi się niechętnie. Bohater Niniejszego Opowiadania wygląda przez okno na ogród, w którym od dwóch tygodni stoją ośnieżone świerki, jak siwi pielgrzymi po kolana w śniegu.

Nie są to owe stare świerki z Burbiszek, wśród których pan Skiłądź urządzał biednym Żydkom amerykańskie wyścigi, żeby wyłonić odbiorcę jego zboża. O nie. Nie osiągnęły jeszcze pełnoletniości, a już siwe! Co za piękny widok i jaka pociecha za mordęgę wstawania o świcie! To pierwszy raz od wielu lat, że cud białego Nowego Roku ciągle utrzymuje się na gałęziach, tworzy puszysty kobierzec zamiast trawnika i wcale się nie nudzi. Rzadki fenomen trwałej świeżości. Lepszy od bożonarodzeniowej choinki po Nowym Roku. A tylko uczucie świeżości gwarantuje bogactwo doznań.



Osiedle Olchy znajduje się osiemnaście, liczonych w porze nocnej, minut drogi od północnej dzielnicy lewobrzeżnej Warszawy. Wliczając w to przejazd przez zdezelowany, pogierkowski, rozkopany o 10 lat za późno most.

Aby dowieźć domowników do pracy i szkoły na 8-mą, Bohater Niniejszego Opowiadania musi jeszcze przed siódmą wyprowadzić psa. Aby wyjechać spod domu dziesięć po siódmej. Jeśli w ogóle się uda wybrać na tę porę marzeń, żeby nie liczyć na korzystny zbieg okoliczności, czyli umiarkowane korki bez żadnych incydentów.

Osiedle jest oszczędnie upchane w pas ziemi między drogę wojewódzką a urokliwy kanałek o dumnej, królewskiej nazwie. Jest zaprojektowane miło, ale przede wszystkim dobrze, że w ogóle.

Czworaki, z ostatnim segmentem Szewca są ułożone ukośnie w stosunku do ulicy. Dzięki temu, stojąc na balkonie, mamy prawie amfiteatralną perspektywę osiedla. Czworaki po drugiej stronie stoją wprawdzie równolegle do osi jezdni, ale dzięki temu, że razem z przeciwległymi tworzą kąt ostry, to teatralne wrażenie jest zachowane.

Aranżacja Rynku w podmiejskiej sypialni niestety nic nie pomogła i rynek jest bezsensownym klombem z dwoma wegetującymi sklepikami, ale i tak jest przyjemniej niż na nowobogackich osiedlach, gdzie pałace wymieszane z landarami rozrzucone są po terenie, jak efekt politycznej debaty, zaś drogi osiedlowe przypominają biedne, wiejskie opłotki. Ten cichy, bezimienny urbanista, który w końcu lat osiemdziesiątych rozrysował plan osiedla, często towarzyszy Bohaterowi w myślach podczas spacerów, jako dobry duch tego miejsca. Facet musiał lubić swoją pracę i ludzi, których sobie wyobrażał, jako mieszkańców tworzonego przez siebie świata.



Teraz jednak Bohater ma dwuznaczny, niechętno-przyjazny stosunek do przymusowego, mającego higieniczne i duchowe walory, porannego spaceru. Idzie się przez pole zarośnięte nieporządnie zeschłymi kwiatostanami wrotyczu, których kikuty pokryte są jak czapeczkami, bawełnianymi płatkami (nawet te płatki się utrzymują, cud!). Kiedyś, za pół roku, to pole wrotyczu, wysokiego nawet na półtora metra, pokaże się w innej krasie. Teraz ma swoje zimowe, ulotne pięć minut. Wygląda, jak jakiś lilipuci, zwichrowany lilipucią wichurą, zimowy, zaśnieżony las.

Rudy kundel wyprzedza swego pana, Guliwera na emeryturze, i pędzi jak strzała, pies – olbrzym, szeroką, lilipucią drogą, na ukos do obsadzonego topolami kanałku, wyglądającego teraz jak wielka rynna wypełniona zamarzniętą śmietaną, dziwnie pasującą do ośnieżonych świerków z przeciwległego brzegu.

Na szczęście o tej porze – ani żadnych awantur z samcami – ani niewczesnych zalotów do suczek. Niskie, ale przestronne, ciemne jeszcze niebo, wyłożone gładko, fachowo, chmurami. Bez żadnych szwów. Brunatno-szare na zachodzie i zdradzające przedświt na wschodzie, trwa nieruchomo. Żaden dzwon z płynnego powietrza nie dzwoni. Za ciemno, za zimno, za wcześnie. W odległym o kilometr czterystuletnim kościele zadzwonią na poranną Mszę Św. dopiero za pół godziny.

Cisza. Tylko chrzęst zmrożonego śniegu.

Mało czasu. Za mało, żeby kontemplować tę surową chwilę.

Bohater, w akompaniamencie mroźnego chrzęstu, myśli o pewnym Szewcu i pewnym Lisie. I zaczyna odkrywać, że, zaiste, ekskluzywne, ale przez to wcale nie mniej dolegliwe, kłopoty go dopadły!



Kiedyś, ze sto lat temu, pewien Włoch powołał do życia coś ze sześć postaci. Pirandello. I te postaci zaczęły za nim łazić…

I Lisek – Ancymon, młody i głupi, 40 lat temu czytał to nawet w oryginale, bo wtedy uparł się, żeby się porządnie nauczyć włoskiego. Żeby komunikować się w pracy, robić zakupy i przekomarzać się z towarzystwem. Ale jego pasja – książki, była najważniejsza.

Niewiele rozumiał z tych dziwacznych, eleganckich problemów, jakie trapiły szwendające się po teatrze postaci. Wolał Lampedusę. I tradycyjną, piękną historię o starym, dobrym, ale trochę zepsutym, kończącym się świecie, w krajobrazach śródziemnomorskich, pod lazurowym, włoskim niebem.

To lepsze niż przeintelektualizowana opowieść w zamkniętym pomieszczeniu niechby i włoskiego teatru.



No i kim jest Bohater?

Do stu tysięcy par butów, nie wiadomo! Narrator – Kris, czy Lis, bo chyba nie Szewc?



Masz babo placek! Stary Lis stworzył, niby uczeń czarnoksiężnika, postać Szewca, ledwie szkic, niby standardowy awatar na Frondzie.

A teraz? Czy to Szewc za nim łazi, czy on sam go szuka? Doświadczenie gawędziarza zwiększa wrażliwość literacką? Minęło 40 lat i wydumany problem pewnego zapomnianego pisarza okazuje się życiowy. A realizm platoński w odniesieniu do postaci literackich zaczyna doskwierać, jak tęsknota.



Nagle Ancymon wciął się do rozmowy…

- Wiem, wiem, Ancymonie, nagrody Nobla przed wojną nie dawali jeszcze byle komu. Ale skoro już jesteś, o co chodziło tym sześciu postaciom? Widzisz, mam teraz problem twórczy.

- Nie bardzo rozumiem, na czym on polega – hardo odpowiada Ancymon – ja nic nie napisałem, chociaż myślałem, że potrafię. Ale trzeba było się skupić na zrobieniu projektów. Wtedy tylko pewien włoski pisarz – amator dawał mi swoje próby do oceny. Bardzo mu się podobały moje opinie. Ale zdaje się, że nie byłem zbyt uprzejmy dla jego talentu. A pisał lepiej niż ty o tym Szewcu. Kojarzyłem jego styl opowiadania z Hemingwayem. Chociaż Hemingwayem to on nie był. I powiedziałem mu to. A ty to nawet Stasiukiem nie jesteś.

- Nie mądrzyj się, smarkaczu. Nie o to pytam. Opinie takiego głupka, jak ty, mnie nie interesują. Powiedz po prostu, co zapamiętałeś z tych sześciu postaci?

- A, jakieś bzdury. Kupiłem tę książkę chyba za 600 lirów, tanio, a ja kupowałem wszystko, co się dało. Noblistę kupiłem. Nawet nie pamiętam, czy to porządnie przeczytałem. Tyle tego było…

- Ale z ciebie kretyn. Jaki z ciebie pożytek? I z tych twoich lektur po włosku? Jeszcze z tobą pogadam, na razie nie mam czasu, muszę rodzinę zawieźć.



Zaraz siódma, trzeba wracać. Ścieżką wzdłuż płotu sąsiada, który, szczęściarz, mieszka na końcu osiedla, dokupił sobie drugie tyle od chłopa jeszcze przed Unią, więc tanio i teraz jest niby w segmencie, a tak naprawdę na swoim. Prawie, jak pan Skiłądź z Burbiszek. Też nasadził świerków, ale nie dziewięć, jak Szewc, a z dziewięćdziesiąt. Nie alejka od bramy jak u Skiłądzia, tylko świerkowy żywopłot wokół dużego ogrodu. A świerki wszystkie teraz siwe i dorodne, chociaż jeszcze gołowąsy, jak Szewca.



To Szewc teraz zawiezie rodzinę do Warszawy? Szewc? Ale on ma przeżywać uniesienia krajobrazowe, snuć medytacje filozoficzne. Zaraz będzie, że ma „wysokie metafory”. Szewc – filozof?

No nieeee. Metafory to Lis. Szewc jest postacią, nie Narratorem. Nie zawsze musimy udzielać mu głosu wewnętrznego. Proste? No, nie wiem, a kto szedł na spacer? Jak to, kto? Lis. A Narrator snuł te ryzykowne porównania. No i wychodzi na to, że Szewc będzie teraz bezrobotny. Szkoda. No i ryzyko, uwzględniając jego względną popularność. Dobra, jak się to ogłosi na Frondzie, może znajdą się dobrzy ludzie i podpowiedzą. Się użyje klawisza Edit i się udoskonali.

Nie chodzi o to, żeby na siłę, te metafory. Ale naprawdę ta zima jest niezwykła. Może już ostatnia taka?

Mistrz Rymkiewicz uważa, że porównania, metafory to takie spinacze, które tworzą pary z różnych istnień. Taka para jest jakby mocniejsza i lepiej znosi przeciwności losu. Jeden element świadczy drugiemu usługę odbicia cechy, wspólnej dla pary. Ileż już istnień przepadło i ich blady obraz może istnieć tylko dzięki jego parze z poetyckiego porównania. Mistrz Rymkiewicz pokazuje to na przykładzie Pana Tadeusza. A przecież zdolność porównywania powinna być dostępna nawet Szewcowi! Wystarczy tylko trochę polotu i znajomości konkretnych cech, konkretnych rzeczy.



Trzeba by się wytłumaczyć z tego, niedającego się przezwyciężyć, impulsu, aby opisać to rzadkie zjawisko zimy. Podeprzyjmy się autorytetem Mistrza Rymkiewicza, który tak pisze o Mickiewiczu:

„On musiał chyba strasznie kochać jedyność, niepowtarzalność każdego istnienia. (…) To jest bój przeciwko przemijaniu, marnieniu, rozpadowi. Cytryny, wiewiórki, kapelusze, suknie, grzyby i obłoki idą – prowadzone przez niego – w bój przeciwko nicości.”

I jeszcze to, co zawarłem w Motto, o widoku na pewne suwalskie jezioro.

Następny cytat z Mistrza dotyczy już czego innego:

„I tu pan Mareczek wydaje z siebie straszny, przejmujący jęk: – O Boże, Boże, żebym ja tak umiał pisać. Żebym choć jedną rzecz, jedno istnienie zdołał tak opisać, żebym choć jeden obłok, jeden liść łopucha uratował od nicości”.

Stop, stop. Mistrz, za pośrednictwem podmiotu lirycznego, pana Mareczka, klęczy pokornie przed Bogiem a właściwie – przed Wieszczem. I składa hołd wielorybowi jego talentu. I teraz Kris powinien klęknąć w następnym, a właściwie setnym rzędzie i złożyć hołd delfinowi. Jako rybka-śmieciojad, wyjadająca spośród zębów olbrzymów resztki pożywienia.

I dać głos jako Ryczypisk:

Nie tylko o to chodzi. Nie tylko o spinanie istnień w pary, nie tylko o oddanie hołdu królewskiemu pięknu natury. Chodzi o utrwalenie czegoś tak nieuchwytnego, jak zachwyt. Wewnętrzny, niewyrażalny, jaśniejący ciężar, jaki powstaje w duszy wraz z przeżyciem ulotnego piękna. Ten niepokojący ciężar jest jak przemijające, ale silne zakochanie w pełnokrwistej, pachnącej drzewem sandałowym i ubranej w muśliny, księżniczce z Baśni Tysiąca i Jednej Nocy. I nieodwołalnego blednięcia tej żywej, czarującej istoty, jak źle utrwalonej odbitki fotograficznej.



Wyjeżdżają, mozolnie brnąc zimowymi oponami w niesprzątniętym śniegu przez za wąską uliczkę osiedla. Żona narzeka, że nie lubi zimy. Szewc na to, że przecież taka ładna, że chyba lepiej, niż chlapa i szaruga.

- Wczoraj marzyłaś, żeby było nie 10 stopni mrozu, tylko 5. No i dziś jest pięć. Pan Bóg wysłuchał.

- Mhm, ale tak ciemno i smutno. Żeby chociaż trochę słoneczka.

Jadą. Korek na razie zwyczajny, nie trzeba nawet wykorzystywać awaryjnych objazdów przez Osiki, gdzie już położyli asfalt, a jeszcze nie wszyscy wiedzą. Drogi się trochę nadkłada, ale i tak się opłaca.

Samochody smutno płyną jeden za drugim, puszczając z tyłu białe pióropusze, jak dziwne wieloryby. Szaro, mglisto i ślisko, jak w płytkiej słonej wodzie, ale alleluja i do przodu.



Rymkiewicz to się z tymi swoimi bohaterami wcale nie patyczkuje. Wcale za nim nie łażą. Sam ich na spytki bierze, raz uśmierca, potem cofa zegar i gada z nimi, nawet im wymyśla. No i muszę się przyznać, zanim pewien komentator wykryje, że tę rozmowę z Ancymonem wziąłem od niego. Ot, mistrz!

- Słyszysz, co do ciebie mówię? Znów odpływasz?!

- O przepraszam, myślałem, czy Asia zdąży dzisiaj do szkoły, bo trochę za późno wyjechaliśmy…

- Akurat! Kłamiesz, znów ta Fronda! Możesz chyba pół godziny dla rodziny poświęcić!

- Ale przecież lubisz moje historyjki…

- Lubię, ale ile mnie to kosztuje. Pamiętaj, żebyś zadzwonił do mnie, jak tylko wrócisz z tych koni!

Starsza dziewczyna wysiada, młodsza – drzemie w ociężale podgrzewającym się samochodzie.

Wolna Polska nie zdobyła się jeszcze na odblokowanie tej gigantycznej butelki, do której Lis codziennie musi przeciskać się od strony jej korka.

Najgorszy odcinek – dojazdu do szyjki, kiedy trzeba wytrzymać do ostatniej chwili, aby zmienić pas, przed przewężeniem prowizorki byłego Mostu Syreny ze stanu wojennego, i ulga, kiedy otwiera się amerykańska perspektywa czteropasmowego mostu – spadku po Ojczulku Gierku.



Narrator cicho, żeby nie dekoncentrować Lisa podczas najtrudniejszego odcinka trasy i nie przeszkadzać Drzemiącej, przemawia do Ancymona z pretensją:

- Zobacz, jak przez swoją głupotę zmarnowałeś taką okazję. Szwendałeś się, jak te nieszczęsne postaci Ludwika – Noblisty po całych Włoszech, zwiedziłeś wszystkie większe miasta od Genui do Wenecji, od Bolonii do Rawenny, od Mediolanu do Neapolu. Watykan? Proszę bardzo. Krzywa wieża? Ależ tak, nawet w towarzystwie kolegi, Toskańczyka, który nie tylko zawiózł cię jeszcze do Sieny, ale w samej Pizie potrafił pokazać prosty kościółek, którego surowe piękno można było oglądać w samotności, bez tłumów turystów.

- I co z tego? Mieszkając tyle czasu w Turynie, nie uważałeś za stosowne skorzystać z niepowtarzalnej okazji nawiedzenia Katedry i zobaczenia Całunu! Teraz zaś nawet porozmawiać poważnie o literaturze z tobą nie można!

- Zwiedziłeś Kaplicę Sykstyńską i potrafiłeś siedzieć tam godzinami na zwracając uwagi na panujący tam rejwach, porównywalny tylko z podobnym rejwachem w pewnym zagrabionym, dla celów nieznanych chyba nawet rabusiom, katolickim klasztorze na Ukrainie. Rejwachem uczynionym nie przez amerykańskich, a sowieckich turystów. Ale to już historia nie twoja, tylko Lisa – średniego, Lisa budzącego się powoli, strasznie powoli. Te godziny w Kaplicy cię ratują. Powodują, że nie straciłem do ciebie resztek sympatii. Wychodząc zauważyłeś pewien niepozorny konfesjonał, z przyczepioną, nagryzmoloną kartką: „po polsku”. Mówi ci to coś?

- A daj mi spokój, stary nudziarzu. To była dla mnie tylko ciekawostka, źle się kojarząca, zresztą. – odrzekł czerwony ze złości Ancymon.

- Otóż to. Ciekawostka. To ci wlazło w oczy. Ale powiem ci coś, o czym nawet nie pomyślałeś w swej ignorancji. Otóż na wysokości Neapolu, na przeciwległym, adriatyckim wybrzeżu, w górskiej wiosce, w klasztorze San Giovanni Rotondo, żył jeszcze pewien sędziwy, świątobliwy mnich. I spowiadał nie „po polsku”, ale w języku, którym szczekałeś, jak karabin maszynowy. A ty wolałeś szwendać się po Pompei, Capri i tym podobnych standardowych miejscach, które są dostępne do dzisiaj.

Ancymon naprawdę się wściekł.

- No nie, przestań wreszcie, stara marudo! Ja miałbym do Niego pójść? Przecież pogoniłby mnie chyba gorzej niż pewnego miejscowego notabla. A ja jeszcze gorzej bym się zawziął.

- Chyba masz rację. Widzę, że przynajmniej teraz trochę zmądrzałeś. No dobra, zmykaj. Dojeżdżają.



Szkoła. Rozespana Dziewczyna, znacznie młodsza od Ancymona, ale chyba o niebo mądrzejsza, wysiada. Miejska gra samochodzikowa, dzięki zbiegowi okoliczności słabo poddającemu się analizie, dała wynik pozytywny. Dziewczyna rozpocznie naukę od pierwszej lekcji.

I tej świeżo upieczonej licealistce, Lis zawdzięcza trzecią z rzędu lekturę tej samej książki Jarosława Marka Rymkiewicza „Rozmowy polskie latem roku 1983”. Utrwalony przez Lisa obyczaj bożonarodzeniowego obdarowywania się nawzajem książkami, zaowocował prezentem – ukłonem dla przeszłości taty. Pierwszy raz Lis czytał tę książkę niedługo po jej wydaniu przez podziemną oficynę wydawniczą „Nowa”. Trochę rozczarowany jej pięknoduchostwem i nierozumiejący, „co tam właściwie jest niecenzuralnego”. A wtedy szukało się przede wszystkim niecenzuralnych fragmentów w podziemnie wydanych książkach.

Drugi raz, w końcu lat dziewięćdziesiątych, gdy kupił sobie pozycję typu „cegła” (PIW), myszkując, jak nurek w bezładnych kupach tanich, niechcianych książek.

Czytał bez przekonania, jak pozycję archiwalną, dla przypomnienia. Z satysfakcją, że ta bibułowa, offsetowa, wydrukowana zabójczą czcionką, której jego ojciec nie mógł czytać, przekształciła się w porządnie wydaną, normalną pozycję literatury pięknej. Na normalnym poziomie.

Dopiero lektura tego prezentu wybranego z miłością, szacunkiem i znawstwem zobowiązała go do porządnego wczytania się w ulubionego autora.



Dzisiaj to jedyne Lisa ranne obowiązki, potem umówił się ze swoim nowym trenerem konnej jazdy, panem Tadkiem. Droga powrotna, to jak zjazd na nartach ze stoku, na który wspinaliśmy się w czasach, w których nie było wyciągów. Patrzymy na tych wszystkich biednych zmotoryzowanych narciarzy, drepczących jodełką pod górę. I jedziemy na krechę.

Bo Lis zaczął nowe życie. Nowe życie!