poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Dr Jekyll i Mr Hyde


Czyli jak prowadzić dysputy…

(dla wyjaśnienia: wtręty dygresyjne dotyczą sytuacji, dla mnie - bulwersującej - obyczajów panujących na pewnym portalu. Mimo pewnej odczuwalnej różnicy in plus czułem się nieco rozczarowany. Stąd ten tekst. 

Ale jak dzisiaj go czytam (jest rok 2013), łapię się za głowę. W moim domku, z kraja, spokój i cisza. No i mam porządnego mauzera, którym potrafiłbym się przeciwstawić hunom, ale na zewnątrz? No comment...)

Zbieram się pomału, żeby wyplątać się z burzliwej dyskusji fundamentalistycznej. Chyba nie ma pośpiechu. Ciągle pojawiają się nowe wpisy „potężnych szermierzy”, między których ostrza było mi dane wejść. 

Zanim się odezwę w tej sprawie drugi raz, chcę się przygotować, przyjrzeć się dokładniej dyskusji i określić lepiej pole swojej kompetencji. Nie jestem przecież żadnym specjalistą – religioznawcą, zresztą, jak podejrzewam, podobnie, jak niektórzy z moich Szanownych a stanowczych w poglądach Adwersarzy.

A przecież wszedłem na blogowisko z zupełnie innymi intencjami. Mam w głowie całkiem inny wpis, a ten potraktujmy jako lead do tego „fundamentalistycznego”. Ładny lead, powiecie,prawie 14 tys znaków No cóż, jaki bloger, taki lead…
Chcę się zastanowić się nad „banalnym” zagadnieniem. A potem dopiero spróbuję zrobić Wam niespodziankę.

Cechy rzetelnej polemiki
Rzetelna polemika, moim zdaniem, powinna cechować się przemożnym dążeniem do prawdy. Dostrzegamy jakieś błędy w czyimś rozumowaniu, nieprawidłowe nastawienie (lekceważenie, pogardę, tendencyjność ocen albo czołobitność, niedostrzeganie zła), złe proporcje i hierarchie. I próbujemy je naprostować.
Zakładamy, że nasz adwersarz głosi i wyznaje błędne mniemania w dobrej wierze i naszym celem jestżeby przyznał nam rację, ulegając nieubłaganej logice naszych argumentów. Ostatnie stwierdzenie wymaga uzupełnienia, ale o tym za chwilę. Jaka taktyka powinna być przyjęta?

Uważam, że powinno się zacząć od najsłabszego, (jeśli innego nie możemy naprawdę znaleźć) światełka prawdy w jego tekście i ostrożnie je rozdmuchując, żeby nam nie zgasło i nie postawiło pod znakiem zapytania naszego przedsięwzięcia, uczynić je osią porozumienia z Nim. 

Ułatwia to życzliwe nastawienie do naszych argumentów ( i tu wspomniane uzupełnienie: goła siła argumentów jest dobra w stosunku do komputera, człowiek jest osobą, która czuje) i zapobiega niepotrzebnym i szkodzącym sprawie sporom prestiżowym.
Następnie próbujemy przedstawić mu swoje wątpliwości przy stosowaniu zasady, że im bardziej przykry jest dla niego wniosek z naszej argumentacji, tym jesteśmy bardziej kurtuazyjni. Sugerujemy przy okazji na przykład, że Adwersarz źle się wyraził, nie uwzględnił z braku miejsca lub uznał za oczywiste.

Wreszcie tak przygotowanego dyskutanta wprowadzamy niepostrzeżenie na (zupełnie lub tylko trochę) inną platformę argumentacji i próbujemy go porwać (to dopiero jest sukces polemiczny!) naszą wizją. Próbujemy się z nim zaprzyjaźnić poprzez obdarowanie go takimi dobrami intelektualnymi, których istnienia dotąd nawet nie podejrzewał.
Jak na to zareagują obserwatorzy polemiki! Oni też zaczynają się entuzjazmować naszymi propozycjami, więc pieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu?

Oczywiste jest, że nie zarzucamy Adwersarzowi, iż:
Kłamie, manipuluje, gorszy, grzeszy (chyba, że to jest przedmiotem polemiki, ale to raczej nawracanie, którego się polemiką nie robi). Z kłamcą poza tym się nie polemizuje, kiedyś dawało się po prostu w pysk, ale dzisiaj? Sądy? Chyba żartujesz….

Jest głupi, nieuczciwy, niemoralny,
Szuka taniego poklasku,
Jest bałwochwalcą, lewicowcem,  prawicowcem, fundamentalistą, Żydem, antysemitą, Pisiorem POpłuczyną po …………………, …………………, …………………………. itd. itp.

Moja niedzisiejsza kindersztuba nie pozwala mi kontynuować.

Ciekaw jestem, od którego momentu słuchać buczenie, śmichy – chichy, odgłosy pukania się głowę, trzaskanie drzwiami. A może już jest cisza ? Nikogo nie ma?

Trudno, postukam do ściany, tak dla ćwiczenia zwięzłości.

Stworzyliśmy (?) więc „teorię”. Praktyka jest, jaka jest, zaraz się tym zajmiemy. Pewien fizyk – noblista Niels Bohr jest autorem stwierdzenia, że nie ma nic bardziej praktycznego, niż dobra teoria.

Nie chcę zbyt „łatwo” wybrnąć z problemu praktyki. Wystarczy wziąć pierwszy z brzegu „dziennik opinii” i przeczytać jakąkolwiek polemikę. 

Nie bawi mnie pastwienie się nad  Gazetą Wyborczą czy którymś z tygodników tej orientacji. Oni sami się skrzywdzili. Przegięli do tego stopnia, że coraz mniej osób, nawet kiedyś wiernych czytelników, traktuje ich poważnie.

Chrześcijańskim zwyczajem zacznijmy od belki w swoim oku, zanim zaczniemy zajmować się „megaźdźbłem” w oku bliźnich „z tamtej strony”.

A „po naszej stronie” ?
Są nieliczne wyjątki. Szkoda, że często rzetelne polemiki są pisane przez ludzi nieco mniejszego formatu. Z mojego punktu widzenia najwięcej grzechów popełniają najbardziej utalentowani.

Wiem, że na FF nie jest tak źle. Ja dodam, jak na dzisiejsze standardy. Powtórzę więc to, co pisałem w komentarzu do swojego wpisu:

PRAWO KOPERNIKA działa i TU. Dobre obyczaje same się nie utrzymają, trzeba o nie dbać. 
Wywieszki „Nie deptać trawników” powinny wisieć, a deptanie powinno podlegać karze.
---------------------------------------------

Napisałem ponad 5000 znaków teorii, ale byłoby to bezużyteczne, jeśli bym nie powiedział wprost, na przykładzie, co mam na myśli. 

Żeby wyczerpać temat, musiałbym napisać książkę. Pewnie nikt by jej nie czytał, ale jeśli by przetrwała, byłaby dokumentem „ducha (pisanego koniecznie z małej litery) naszych czasów”.

Wobec tego jakiś przykład, byle wyrazisty, ilustrujący istotę „teorii” .

I to jest ta niespodzianka.

Zostanę pieskiem, który cieniutko piszcząc, nieśmiało, trwożliwie obsika Czcigodnego Mistrza Waldemara pomnik.

Nie będzie czasu, żeby wrócić razem z tej wycieczki w świat. Dlatego przed wyruszeniem tylko prośba: proszę skonfrontować publicystykę bohatera z „moimi” postulatami, a także wyszukać, jak ja sam stosuję się do głoszonych przez siebie zasad. Przyjemnej lektury.

Przykład
Waldemar Łysiak jest wybitnym pisarzem historycznym.
Zanim zacznę o nim polemicznie (śmieszne, nie?), chcę pokazać, zgodnie z jedną zasad rzetelnej polemiki, patrz wyżej, że mam dla niego niekłamany podziw.

Podam tylko jedno uzasadnienie. Jego „Cesarski poker” może uświadomić, jakim kłamstwem „wizerunkowym” była scena z „Popiołów” Wajdy, w której Daniel Olbrychski, grający polskiego oficera napoleońskiego, przebrany za żebraka, idzie przez zaśnieżony step, ledwie trzymając się na nogach i podpierając szablą. Wraca zbankrutowany i pobity. 

Kiedyś Herbert mnie pocieszył, analizując genialnie tę scenę  i wykazując jej artystyczną nicość. A ta scena, oglądana przez młodego człowieka, żyjącego w jakimś sensie samotnie, wśród komunistycznych skorpionów, była ciężkim brzemieniem. 

Pytanie, czy Wajda nakręcił tę scenę z niewiedzy w roku 1965? Łysiak wydał „Cesarski Poker” w 1978. Może po prostu też miał brzemię?

Brzemieniem, z którego ostatecznie On uwolnił mnie. Czy można go za to nie kochać? 

Dlatego kocham Waldemara Łysiaka.  I polecam wszystkim: jeśli chcecie być dumni z tego, ze jesteście Polakami i mieć do tej dumy solidne podstawy, czytajcie rzetelne książki historyczne.

Jeśli się kogoś kocha, tym bardziej bolą jego niedostatki. Nie powinny cieszyć u wrogów, ale tam do bólu trzeba się zmuszać.

Łysiak jest też fachowcem historii sztuki, autorem pomnikowego dzieła o malarstwie, 
któremu utrudnił prawdopodobnie na jakiś czas drogę na salony (moim zdaniem, zupełnie niepotrzebnie, skórka nie warta wyprawki), niepoprawnym politycznie tytułem. 

Ale to drobiazg. Rynek to wytrzymuje, ceny tomów porażają. Po jego śmierci, kiedy wymrą ostatni pogrobowcy 68-mego roku, a zapanuje jakieś inne szaleństwo, tytuł stanie się niewinny, informujący i dzieci z róznych ASPów i wydziałów architektury będą mogły bez przeszkód go czytać.

Łysiak jest też sprawnym pisarzem beletrystycznym. Słusznie postawił swoją historyczną wiedzę do dyspozycji pisarskiej wyobraźni i spróbował. Ze skutkiem dobrym. Ale chyba nie genialnym. Nie będę tego jednak rozwijał, bo nie to mnie boli najbardziej. Może tylko te „modne” wulgaryzmy…

Wreszcie Waldemar Łysiak jest wybitnym publicystą.
I tu mam najwięcej problemów. Tu się dla mnie całkiem kończy „Mit genialnego mistrza”, żeby użyć poetyki jego najnowszego tomu publicystycznego – „Mitologia świata bez klamek”.

Niedawno jeden z  jego wielbicieli, o poglądach jemu bliskich mówił mi, że coraz bardziej go irytuje jego ton. Ja długo nie przyznawałem się sam przed sobą do tego świętokradztwa, ale w końcu nadszedł czas „wyzwolenia”.

No dobrze, warstwa faktograficzna bez zarzutu, w końcu to Łysiak! Jego publicystykę można bez obawy traktować jak wygodną ściągę w sporach politycznych na wszelkie tematy, porządnie ułożone w grupy tematyczne. Bibliografia, uzasadnienie, kontekst, kompendium uczciwych i rzetelnych autorów itd.

Ale forma?
Właściwie do kogo Łysiak adresuje swoje teksty? Jeśli do mnie, to proszę, trochę ciszej, bez tego świętego, a właściwie nieświętego zapału. Ja wiem, rozumiem, mnie nie trzeba perswadować, chętnie spokojnie wysłucham. Chociaż nie zawsze. Czasem i faktografia zawiedzie i cały tekst.

Np. Łysiak, który zdemaskował Wajdę „Popiołów”, chwali go za „Popiół i Diament”. Nie zauważając, że w innym miejscu sam pisze, iż książka Andrzejewskiego jest oparta na ubeckich dokumentach.

To Krzysztof Kąkolewski, nie nasz Mistrz, ujawnił całą ohydę fałszu zawartego w tej książce a co za tym idzie filmu ją popularyzującego. 

A to jest drugie moje brzemię, które nie Łysiak a właśnie Krzysztof Kąkolewski zdjął. Znacie w ogóle takiego publicystę? Chyba lepszy, szkoda, że zamilkł ostatnio.

Kompromitujący, według mnie, jest natomiast cały rozdział tej książki poświęcony Ojcu Rydzykowi, klasycznemu „czarnemu ludowi” salonu. 

Dobrze jest w tym miejscu zdystansować się od naszego rodzimego Savonaroli. Nie będę się wysilał. Nie chce mi się. Będę chociaż w tym miejscu oryginalny. Więcej nawet. Przyznam się, że wpłaciłem cegiełkę na Stocznię Gdańską, mam z tego guzik i przebolałem. 

Moja śp. Mama kiedyś wpłaciła na Radio Maryja znaczną sumę i, słowo honoru, dam w pysk każdemu, kto powie słowo na ten temat!

Jeszcze oryginalniejsze (być może) będzie moje stanowcze stwierdzenie, że bez tego człowieka, negatywnego bohatera wszystkich (tutti quanti, jak lubi pisać nasz bohater) przestrzeń medialna, kto wie, może byłaby gorszą pustynią, niż mizeria PRLu.

Nie miejsce tu na otwieranie jeszcze jednego wątku, powiem więc tylko tyle, że zestawianie „Mitu świątobliwego grzybka”, którego Szanowny Autor flekował pośpiesznie na trzech stronach druku + wredne komentarze malarskie, z mitem Liska chytruska, o którym miłosiernie zamilczę, a którego uhonorował ponad trzykrotnie dłuższym tekstem jest poniżej poziomu publicystów o wiele mniejszego formatu. 

I jeszcze końcowe zdania, kuriozalne, ale nie w tej monotonnie natarczywej poetyce: „nie chce mi się dłużej grzebać w toruńskim grajdołku,”.  

To chyba już zdradza jakieś osobiste, niezbyt szlachetne powody, które sam autor przed sobą ukrywa!

Sam znalazłbym więcej wpadek Zakonnika z Torunia, może nawet większych i może będzie mi się chciało. A w sprawie Arcybiskupa Wielgusa pisałem do Ojca Rydzyka. 

Gdzie tam mnie, żuczkowi by odpowiedział, więksi tłumaczyli bezskutecznie. A Mistrz? Napisał, starał się o audiencję? Miał tyle kindersztuby, żeby przetłumaczyć z chamskiego na polski swoje zastrzeżenia? 

Miał tyle pokory, żeby znieść brak zrozumienia u równie zacietrzewionego, co On, Wielkiego Polaka? 

I zrozumienia (kłania się św. Bernard!), żeby złagodzić oceny po poznaniu dziwnych powodów postępowania? 
Może, gdyby nie to zaniechanie, sprawy potoczyłyby się całkiem inaczej?

A może to zwykła pycha?

I tak, trawersując Marksa, czy Hegla, wszystko jedno, forma przeszła w treść i mamy to, co mamy, czyli kupę zrobioną przez Mistrza, na szczęście poza salonem.

Tyle zastrzeżeń merytorycznych. Wracajmy do nieznośnej formy.

Na forach można o Łysiaku poczytać opinie trochę innych niż ja, żuczków, prostodusznych, młodych, niczego nieświadomych ludzi, poszukujących prawdy. Gdzie mają jej szukać? Jeśli przypadkowo wpadnie im jakiś tekst Łysiaka do ręki, czy ich przekona?

Ta forma nadaje się może na wiec wyborczy jakiejś partii, bo teraz wiece zamieniły się w orwellowskie seanse nienawiści. Wyjące tłumy chętnie podchwycą niektóre bon moty.  

Łysiak świetnie wychwytuje te zjawiska, ale czy nie jest ich wiernym zwierciadlanym odbiciem? Czy to takie oryginalne w dzisiejszych czasach bluzgać i obrażać nawet największych wrogów? Czy nie występuje tu niebezpieczeństwo szatańskiej pokusy, żeby człowieka na złej drodze przedstawiać jako szatana, a prawie dobrego, jako złego (CS Lewis) ?

Zwolenników umocni to w zaciekłości i utrudni dojście do prawdy, wątpiących odrzuci, może nawet do przeciwnego obozu. 

A wrogów? Wcale nie pognębi, będą chodzić w chwale. Razy wrogów nobilitują.
Wszystko to pewnie nie skłoniło by mnie do pisania banalnych elaboratów „Jak mały Kazio wyobraża sobie polemikę”, gdybym ze zdumieniem nie zauważył, że Mistrz ma już nie tylko użytkowników swoich klasycznych terminów, jak „salon” ale i swoje duchowe dzieci, które mówią Łysiakiem. 

Nie mają Jego klasy, pracowitości, oryginalności (a może mają, jeszcze wszystko przed nimi).

Ale już są „łysiakoidalni”. I im poświęcam ten tekst. Swoim córkom, kiedy jestem na Nie bardzo zły i chcę być bardzo złośliwy, niech mi Bóg wybaczy, mówię tak: „Nie naśladuj matki! Ona rzeczywiście ma te wady, ale rekompensuje je zaletami, których Ty nie masz!”

Argumenty mogą nawet przekonać, ale nie człowieka zranionego, albo wbitego w pychę. Człowiek nie jest maszyną do analizowania logicznego. Jest osobą rozpaczliwie potrzebującą szacunku i pozbawianą tego dobra na każdym kroku. Wszyscy jesteśmy smutni, ale czy czujemy się wszyscy winni?

A Pan, Mistrzu? Halo Olimp, tu ziemia!!! Nie, nie przepraszam, nic, coś mi się pomyliło….

wtorek, 25 sierpnia 2009

Apologia Apologetyki

czyli expose Wyleniałego Lisa …

Niedawno na pewnym forum rozległo się tęskne wołanie o oryginalność. Było ono wprawdzie wyrażone w częstej dzisiaj formie: mocne słowa i same ogólniki. Gdy zapytałem grzecznie o szczegóły, ofuknięto mnie tak, jak w wojsku dziadek traktuje kota, kiedy ma dobry humor.

Jak by nie było banalne, wołanie to jest zawsze aktualne i zasadniczo słuszne, więc niepokój pozostał.

Postanowiłem wykonać polecenie dziadka i pogłówkować.

Oto wynik:

Apologetyka!

Co dzisiaj jest najbardziej typowe? Nonkonformizm.

Co jest najnudniejsze? Prowokacja.

Co jest monotonne, jak ciężki metal i natarczywe, jak techno? Wulgarność.

Co jest najbardziej usypiające, jak nawała artyleryjska dla wiarusa w okopach? Krzyk.

Co jest klasyczne? Sprzeczność poszukiwaczy klubu, czyli bzdura.

Dzisiaj spotkać można legion wyznawców Kisielewskiego, którym się nie chce napisać porządnego wypracowania szkolnego.

Tradycjonalistów, którzy nie rozumieją dobrze wszystkich przykazań.

Obrońców wiary, gotowych dla tej obrony gorszyć maluczkich, czyli szerzyć niewiarę.

Absolwentów akademii sztuk pięknych, sławiących brzydotę, zło i fałsz (kolejność nieprzypadkowa, bo też odwrotna).

A ja mam czasem wrażenie, że jestem jedyny, który z przerażeniem i smutkiem, to dostrzega. Co do przerażenia, to na szczęście człowiek się przyzwyczaja, że czas umierać, byle miał szansę. Smutek wymaga pocieszenia. I pocieszenie znalazłem.

Po pierwsze wpadłem na pomysł, jak być oryginalnym.

Kiedy większość krzyczy, ja postaram się mówić ciszej. Pełno jest prowokatorów, to ja będę czynił pokój, łagodził.

Na dekonstrukcję przyszłych czy niedoszłych Świętych, mitów, a nawet co bardziej szacownych stereotypów będę reagował cierpliwym zbieraniem skorup, sklejaniem i stawianiem ich z powrotem na piedestał, albo po prostu, na półce z bibelotami.

Zamiast fast-foodu z bon motami zaoferuję gospodę z tradycyjnymi pierogami, z wywieszoną na szyldzie dewizą z francuskich restauracji: „Tu nie McDonnald’s, u nas trzeba poczekać!”.

Zamiast awangardowego łubudu z CD-ROMa puszczę starą, trochę porysowaną płytę z oberkiem, albo z upojnym tangiem.

Jest przecież tylu atakowanych, opluwanych, pogardzanych, obciachowych, których żaden nonkonformista nie odważy się obronić. O nie, no bez przesady. Krzyż, owszem, ale aksamitny.

Przez nieodpowiedzialny atak w nieodpowiednią stronę, albo zbyt nonkonformistyczną obronę, można się nadziać nie na wyrzut w oczach ofiary, tylko na ostrze potężniejszych sił, których lepiej, na wszelki wypadek, nie tykać.

Zamiast sprytnie uważać na granice polemiki, ja raczej będę uważał pod nogi i wokół siebie. Żeby kogoś nie potrącić, żeby nie pognębić już i tak pognębionego, żeby uratować ostatnią szansę idącemu na dno.

Czy ktoś w ogóle pamięta, co to takiego Apologetyka? Autorytet? Wzorzec?

Ja mam taki zwyczaj, kiedy chcę wystąpić jako autorytet przed swoimi dziećmi: Kiedy już spokojnie i bez obawy o utratę tegoż, wytłumaczę się z rzekomego błędu(językowego, merytorycznego, obyczajowego), mówię tak: A na przyszłość, dziecko, zanim zaczniesz kontestować, to CO powiedziałem, pomyśl, PO CO.

To jest postawa apologetyczna.

Staram się wyrabiać ją, jak mogę, w swoich dzieciach, mając świadomość panującego nam niemiłosiernie ducha czasów. Może nie jest ona obowiązkowa w rozmowie ze starym durniem, nawet ojcem, ale na pewno godna polecenia przy sprawach wiary. A ćwiczenia w pokorze są tym łatwiejsze, im bardziej kogoś kochamy, a tym trudniejsze, z im większym durniem mamy do czynienia. Więc takich ćwiczeń nigdy za wiele. A postępy? Maaarne, fakt.

To było po pierwsze.

A po drugie?

Po drugie, ogłaszam uzurpatorsko, że nie jestem już kotem. Żadnej fali, dziadki! Koniec.

Od dzisiaj jestem lisem (a te, jak wiadomo, są z rodziny psów).

Ja też potrafię dać w pysk! I jeśli nie przylutowałem, to wcale nie wynika z mojej misiaczkowatości, tylko wyrozumowanego pomiarkowania. Phi, wielka mi sztuka. Przylutować… Chcecie spróbować?

Co bardziej zapalczywym "Mścicielom Krzyża": Jesteśmy nie tylko Jego świadkami ale i Nadziei. A Wam zdradzę w tajemnicy. Mam nawet przyjaciół „po tamtej stronie”. Nie przyjaźnię sie jednak z ich grzechami. Wiem natomiast, jestem pewny!, że „stamtąd” jest tajemne przejście. Dlatego nie spycham ich przedwcześnie, tam gdzie nie trzeba.

środa, 12 sierpnia 2009

Kontr-recenzja filmu "Popiełuszko wolność jest w nas"


( Dla wygody czytelników – tekst recenzji p.Gumisiastego na końcu)

Zostałem zmuszony. Wobec takiej kanonady wykonanej przez dyżurnego recenzenta FilmWebu nie można chować dudów w miech. Trzeba odpowiedzieć.
I za ten mus Szanownemu Recenzentowi dziękuję.  Dopiero wypowiedzi zawierające odpowiednie stężenie niesłusznych tez zmusza nas do wysiłku. Nawet, jeśli dalej już nie będzie słodko, teraz panie Gumisiasty: Dziękuję.

Nie jestem szczególnie aktywny w Internecie. Ale gdy chodzi o ks.Jerzego, już drugi raz muszę się wypowiedzieć.
Kiedyś jakiś felietonista internetowy wypowiedział się o x. Popiełuszce,  dość wrednie (tak wtedy myślałem) a w każdym razie w sposób nieprzemyślany(tak teraz myślę) i napisałem do niego „list protestacyjny”. Na podstawie treści felietonu zakwalifikowałem go jako „sługusa komuchów” piszącego na zamówienie. Ponieważ nigdy nie przekraczam pewnych form (oczywiście nie wyraziłem wprost swego przeświadczenia, tak mnie Mama wychowała, a to było dawno), adresat nie obraził się, lecz sprostował moje przeświadczenie. Okazał się, młodym, właściwie początkującym komentatorem politycznym(?), uważającym się za nonkonformistę.

To teraz typowe. Kiedyś świat był pełen konformistów, teraz zaś jest pełen nonkonformistów.
Miał jednak pewną zaletę. Charakteryzowała go uczciwość intelektualna, częsta u ludzi młodych, dopóki nie zaprzedadzą się do końca jakiejś idei (fix) lub jakiejś jedynie słusznej opcji. Dopiero wtedy normalna rozmowa jest niemożliwa . Wymieniliśmy kilka interesujących listów i w końcu zostałem zaszczycony tym, że zostałem „bohaterem” jego kolejnego felietonu. Co z niego wynikało? Że mój interlokutor chyba zaczął się zastanawiać, jakie są warunki zostania „prawdziwym” nonkonformistą, takim jak Kisiel, Mackiewicz czy Gombrowicz.

Na skutek tego doświadczenia jestem ostrożny w formułowaniu oskarżeń o złą wolę, nie przesądzam o intencjach wypowiedzi, dopóki nie dowiem się czegoś bliższego o wypowiadającym. O Gumisiastym nie wiem nic i dlatego zakładam, że to jakiś młody, również uważający się za nonkonformistę „pistolet”, który stara się pisać szczerze i wysłucha moich argumentów przeciw jego „śmiałym” tezom.

Na początek:
Panie NonKonformisto, czy odważyłby się Pan opatrzyć recenzję z filmu typu „Lista Schindlera”, (oczywiście gdyby uważał Pan ten film, tak jak ja, za gniot), tytułem „Lista ocalonych w  esesmanańskich spodniach”?

Pomijam, że jest bez sensu, ale prawda, że szokuje brakiem smaku?
Pański tytuł do  filmu o Człowieku, jakich mało w dzisiejszych czasach. ma niestety sens i to wyjątkowo wredny(zamierzony? proszę szczerze odpowiedzieć): sugestie „poniżej pasa” w stosunku do ludzi, którzy wybrali celibat, przy okazji recenzji z filmu, nawet gniota, o Męczenniku. To może ranić uczucia wiernych, ale dzisiaj to jest cool, być agresywnym, ranić, skandalizować. Żeby było głośno. Krzywdzę Pana?   A Pan? Nie wiem, czy Pan wie, co czyni, czy też przeciwnie?

Chrześcijaństwo nie korzysta dziś z „immunitetu”,  każdy głupi może teraz jeździć po księżach, jak po łysej kobyle. I Pan o tym świetnie wie, co Panu wolno a co spowoduje kłopoty. Więc jeśli nonkonformizm to pod kontrolą.

Dobre wychowanie (co to takiego koteczku?, jak by zapytał papież nonkonformistów, Kisiel) nakazuje nie ranić niepotrzebnie uczuć innych osób.  Pana wypowiedzi są czytane również przez katolików, może nawet noszących moherowe berety. Czy babcia tak ubrana nie zasługuje na szacunek? Nawet Straż Miejską szkolą, żeby do nielegalnych przekupek zwracać się „Proszę Pani”, a nie „Niech babcia stąd szybko zmyka”.
Ale kto by się przejmował uczuciami „idiotów”, jak napisał jeden z życzliwych Panu komentatorów.

Poetykę recenzji, nie tylko tytuł, uważam za niesmaczną i, z punktu widzenia obowiązujących mód, konformistyczną. Dixi.
Ok. Dosyć o tym, pewnie to tylko takie moje, przesadne odczucie. Odczucie człowieka, który żył w tamtych czasach, widząc na własne oczy, jak działał i jak ginął ten współczesny Świadek Chrystusa.

Zanim przejdę do meritum jeszcze jedna kwestia ogólna.
Zastanawiająca jest ta figura retoryczna z jasełkami wystawianymi przez katechetkę.
Jest chyba kluczem do całej postawy recenzenta wobec filmu. Oczywiście ma on prawo go krytykować (zostawmy teraz już na boku pogardliwy ton, zajmijmy się istotą), ale przypomina mi to wypowiedź znanej polskiej reżyserki o Chrystusie umęczonym bardzo realistycznie w filmie Mela Gibsona „Pasja”: „Pulpet”.
To było jej najważniejsze określenie, a w każdym razie jedyne co zapamiętałem z jej opinii. Jak na fachowca cieniutko, ale widać, że krytyka filmowa to inny zawód, niż reżyseria.
Jak rozumiem, miał Pan tylko jedno ograniczenie, zmieścić się w mniej niż 3000 znaków. Tak, to trudna dyscyplina.
Wymaga wyjątkowej odpowiedzialności za słowo, głębokiej wiedzy o sztuce filmowej a także w zakresie kultury i historii – w tym wypadku – historii najnowszej.
Inaczej grozi nam zalew zadufanej bzdury ferującej wyroki.
Przejdźmy do meritum. Oprócz napastliwej formy recenzja zawiera trzy merytoryczne zarzuty.

  1. Wymowa i ogólny poziom filmu: Dno, Jasełka, wystawiane przez katechetkę
  2. Brak scenariusza, spójności, myśli przewodniej
  3. Marne tempo, brak napięcia

    Czwarty punkt recenzji nie stawia zarzutu wprost: zaczyna się od słów „Najciekawiej wypadają …sceny”. Jest tam jednak wtrącone tajemnicze słówko „jednak”, które ujawnia prawdziwy stosunek do tych najciekawszych scen. A więc zarzuty są trzy a egzemplifikacja ogólnej, fatalnej oceny filmu – przy pomocy „najciekawszych scen”  - jest pointą recenzji.

Realizacja filmu trwała 7 lat. Wzięli w niej udział wybitni aktorzy, co prawda pod kierunkiem mało znanego reżysera. Dotyczyła jednej z najwybitniejszych postaci Polski współczesnej, kandydata na ołtarze, męczennika, którego grób odwiedzają miliony pielgrzymów z całego świata. Została skwitowana radą: „na wagary idźcie raczej na jakiś „Zabili go i uciekł” niż na ten gniot. Żadnego dobrego słowa?
Bardzo surowy wyrok.

Sprawdźmy, czy recenzja była rzetelna.
Ad.1 To jest zarzut najcięższy do odparcia, szczególnie po Gombrowiczu. „Co ja pocznę panie profesorze, kiedy nie zachwyca?”. W poetyce tej recenzji nie wiadomo nawet, czy ten film nadaje się przynajmniej na jasełka.
Mnie zachwyca. Spełnia trzy odwieczne kryteria dla sztuki: służy prawdzie, dobru i pięknu. 

Że służy dobru, mam nadzieję, nie trzeba uzasadniać nikomu. „Prawdziwym” nonkonformizmem dzisiaj byłoby twierdzić, że film ten służy złu. Nasz autor aż takim nonkonformistą chyba jednak nie jest. A i dobre intencje autorów nie zaliczają jeszcze filmu do dobrych.

Idźmy dalej.
Czy jest prawdziwy?
Jak to ocenić? Może dobrym kryterium byłoby zapytać ludzi, którzy żyli w tamtych czasach, a jeśli nie znali osobiście  księdza Jerzego, to czytali wówczas jego kazania wydawane przez niezależną prasę, bywali na mszach za Ojczyznę, jakie odprawiał co miesiąc ?  

(Rzecznik rządu komunistycznego piszący pod pseudonimem w gazecie nazywał je „seansami nienawiści”, dzisiaj wydaje poczytny tygodnik.)

Którzy czuwali przy Jego trumnie i byli na Jego pogrzebie?
Czy są wiarygodnymi świadkami o prawdzie tego filmu?

Jak wymrą, będziecie skazani, drodzy nonkonformiści, już tylko na własną wyobraźnię. Może jej Wam nie starczyć. Wiele zrobiono, aby zatrzeć w pamięci tamte czasy. Właśnie dlatego tak łatwo formułuje się zgrabne a bluźniercze zdanka: „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”

Jako świadek tamtych wydarzeń, zaświadczam: to wszystko prawda. Pokazano nie tylko same udokumentowane fakty, ale i atmosferę tamtych czasów. Ja nie bywałem w mieszkaniu księdza, ale w moim środowisku panowała podczas spotkań podobna atmosfera i roztrząsaliśmy podobne problemy. Ludzie naprawdę tak się zachowywali. Byli życzliwi wobec siebie, bezinteresowni i skłonni do wzajemnej pomocy. Czy ktoś sobie potrafi dzisiaj wyobrazić takie grupy ludzi, połączone wspólną myślą, załatwiające rozdział paczek, niezależnie od ich zawartości: pomoc charytatywna czy bibuła.  Ta atmosfera została odtworzona.  Zresztą grali tu wybitni aktorzy, odtwarzając w części siebie samych: to byli jednocześnie świadkowie i świetni odtwórcy.

Konwencja paradokumentu z jednoczesnym przekonaniem uczestników wydarzeń do wystąpienia w filmie jako aktorów jest chwytem  oryginalnym i twórczym. Ewenementem jest rola prymasa zagrana przez niego samego: rekord świata wiarygodności!
Chwyt z przeplataniem scen archiwalnych z inscenizowanymi jest równie stary, co właściwy i uzasadniony.

Dylematy ludzi Kościoła, którzy musieli lawirować między koabitacją z władzą a popieraniem oporu, też ukazano uczciwie i wcale nie hagiograficznie. Prymas, grając samego siebie, nie udawał, że „od początku” wiedział, że ma do czynienia ze świętym.
Swoją drogą, realizatorzy, jako dobrzy katolicy, rzeczywiście byli w delikatnej sytuacji mając do czynienia z relacjami o działalności żyjących dotąd ludzi, którzy niejednokrotnie są teraz w różnych obozach.

Dobrze pokazane są typy wojskowych – komunistycznych zupaków. Kto był w wojsku, chociaż na obozie letnim, i przeżył chociaż jeden incydent z czołganiem po placu apelowym, wysłuchując wrzasków, „ja was, studenteria, nauczę!”, ten łatwo pozna ten typ.  A ksiądz Jerzy był w jednostce specjalnej, dla kleryków, gdzie dobierano wyjątkowych ludzi, fanatyków czy pozbawionych skrupułów.

Sceny uliczne z czołgami, armatkami wodnymi i gonitwami są zrobione „jak żywe”, odtworzone z wyjątkowym pietyzmem. Ja, jak jeszcze tysiące ludzi, możemy zaświadczyć: tak było!

Dla „katechizowanych dzieci” – to wyjątkowa wartość. Ale nie dla Gumisiastego.

A piękno, które nie zachwyca recenzenta Filmwebu?
Jest zawarte w postaci księdza. Realizatorzy polegali na prostocie jego życia i pięknie jego charakteru. Zaufali prawdzie, która czasem sama staje się czystym pięknem, gdy dotyczy pięknych ludzi. I zrelacjonowali punkt po punkcie najważniejsze, ich zdaniem, fakty z jego życia. Fakt, takie piękno albo zachwyca, albo nie.

Ad 2.
Albo się rozumie powiązanie scen, albo widzi się tylko kakofonię obrazów. Ten drugi zarzut – o braku scenariusza i niepowiązanych scenach jest tak absurdalny, że nie jestem pewien, czy ktoś z czytelników potraktował go poważnie. Jest wręcz odwrotnie, byłem pełen podziwu, jakich stanowczych skrótów używał autor scenariusza, żeby pokazać to, co jego zdaniem najważniejsze: korzenie księdza Jerzego, źródła jego twardości i męstwa oraz jego zalety, które pozwalają go uważać za świętego: cierpliwość, roztropność, umiarkowanie, posłuszeństwo swemu powołaniu, wytrwałość, miłosierdzie.
Każda scena coś wnosi do jego wizerunku i stopniowo go powiększa. Cały film jest spięty klamrą: od korzeni do chwalebnej, męczeńskiej śmierci.

Ad 3. Marne tempo.
Właśnie rytm tych krótkich cięć jest „zabójczy”. Może nie jestem dobrym świadkiem, że tempo jest właściwe, że nie ma dłużyzn, ale moja córka, wychowana na Madagaskarze, piratach z karaibów, potterach chyba może być?
Była wstrząśnięta i skoncentrowana cały czas. Ale ona odbierała na tej samej fali, na której nadawał ks. Jerzy i reżyser Rafał Wieczyński.

Ad. 4 „Najciekawsze sceny”
Tutaj już zupełne pudło: „bohater "nie" poświęcał się dla narodzin mitu”, prawdopodobnie gdyby usłyszał taką sugestię, to by się puknął w głowę. Ten, kto wygłasza takie tezy, nie ma pojęcia, co to znaczy znajdować się w bezpośrednim niebezpieczeństwie śmierci. Nawet Chrystus modlił się o odsunięcie kielicha. Ksiądz Jerzy nie był szaleńcem, który szedł na śmierć dla jakichś „mitów”. Mit można sobie wymanipulować mając sprawność szybkiego pisania recenzji nie przekraczających 3000 znaków.

Ksiądz Jerzy po prostu mężnie wytrwał na posterunku, nie zdradził swych przyjaciół i liczył się z możliwością najgorszego, ale tego nie prowokował.

Najlepszym tego dowodem jest scena u Prymasa. Ksiądz Jerzy nie odpowiada wprost, że CHCE zostać i nie wyjeżdżać w bezpieczne miejsce, unika odpowiedzi na pytanie Prymasa, jak byłoby lepiej. 

Wie, jakie konsekwencje MOGĄ mu grozić. Moim zdaniem naprawdę się boi i dlatego uważa, że uczciwiej jest nic nie odpowiedzieć.

Ale bać się a tchórzyć to dwie różne rzeczy.
Zostawił to pokornie decyzji Prymasa. Może nawet w duszy, ukrywając przed sobą, miał nadzieję, że Prymas zwolni, nie! przeniesie  go z tego niebezpiecznego posterunku, powierzy mu inne obowiązki. Ale jak żołnierz, sam go nie opuścił i NIE poprosił o przeniesienie.

Tak, moim zdaniem, było. A ten film pięknie wpisuje się w mitologię Narodu. Kto nie wierzy, niech lepiej idzie na jakiegoś pottera.
Więc jaka jest ta recenzja?
Przebija z niej pogarda wobec idei, za które zginął ksiądz Jerzy i brak szacunku wobec męczennika. „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”: O to to, Popiełuszków mamy na pęczki, prawda?

Wolność pod sutanną (kino)
Przygotowania do realizacji tego filmu trwały ponoć kilka lat. To, co widzimy na ekranie, wygląda jednak jak efekt  pracy bogobojnych artystów pracujących pod groźbą ekskomuniki. Gdy w grę wchodzi kino na chwałę Pana, nie trzeba wdawać się w subtelności. Wystarczy szczera wiara i natchniony zapał. W efekcie "Popiełuszkoprzypomina jasełka wystawiane przez katechetkę – po scenariuszu przechadzają się tabuny postaci z kiepską charakteryzacją (cóż to za koszmarna broda Radosława Pazury?!) i drętwymi kwestiami do wygłoszenia. W zasadzie to nie jestem nawet pewien, czy obraz Rafała Wieczyńskiego posiada jakikolwiek scenariusz. Przed oczami widza przelatuje mnóstwo scenek, które rzadko kiedy mają ze sobą coś wspólnego. Najpierw obrazek z dzieciństwa księdza, potem skok w czasy, gdy odbywał służbę wojskową, aż wreszcie dochodzimy do kapłańskiego posłannictwa oraz walki słowem i czynem z komuną. Kiedy w filmie nic już się nie klei, reżyser wrzuca archiwalne urywki, w których widzimy prawdziwego Popiełuszkę. Ten filmowy (Woronowicz) to cichuteńki baranek niepotrafiący nawet zaśpiewać odpowiednio głośno pieśni w trakcie nabożeństwa. Początkowo wydaje się, że postać będzie ewoluować wraz z przyspieszeniem historycznej maszyny – zacznie nabierać charyzmy i siły. Tak się jednak nie dzieje, więc widz za cholerę nie wie, czym Popiełuszko przyciąga do siebie tyle osób. W jednej z bardziej spektakularnych scen obserwujemy, jak z powodu deszczu otwierają się tysiące parasoli należących do ludzi, którzy przyszli na mszę. Ładny obrazek, ale nie wierzy mu się ani przez chwilę.

Resztki energii wysysa z filmu fuszerka realizatorów – tempo jest bowiem ślamazarne, a napięcie znikome. Aby podkręcić akcję, na ulice zostają wysłane czołgi i zomowcy z gumowymi pałami. Aż boję się pomyśleć, jakich gadżetów używają w sypialni członkowie ekipy filmowej, skoro tyle uwagi poświęcają narodowemu cierpieniu we wszystkich możliwych wydaniach. Martyrologia z rzadka tylko przerywana jest dowcipnymi fragmentami służącymi jako preparat odbrązawiający Popiełuszkę. Ksiądz ma swoje drobne słabości – nie może rzucić palenia papierosów, a kiedy indziej marzy mu się portret olejny. Całkiem nieźle dogaduje się za to z prostymi robotnikami  i młodzieżą. Nie potępia pewnej dziewczyny, gdy ta wyjawia mu, że mogłaby wyjechać na Zachód. Ba, daje jej swoje błogosławieństwo! 

Najciekawiej wypadają jednak sceny zbliżające nas do tragicznego finału. Bohater coraz bardziej zaczyna sobie uświadamiać, że będzie musiał się poświęcić, aby doszło do narodzin mitu. Analogie z życiorysem Jezusa brzmią naciąganie, ale twórcom jak ulał pasują do wpisania Popiełuszki w poczet Chrystusów narodu polskiego. 

Tytuł filmu Marka Koterskiego głosi, że wszyscy nimi jesteśmy. Kaźń może na nas czekać również w miękkim fotelu kinowym, więc uważajcie, zanim zrezygnujecie z kartkówki na rzecz "Popiełuszki".
3/10 Filmweb