poniedziałek, 21 września 2009

Szewca ostatni dzień lata

W poniedziałek, w pierwszy jesienny poranek, kiedy jeszcze mgła nie opadła i jesienne słońce nie przegoniło niecierpliwych chłodów, zaszedłem do mojego szewca. Właściwie nic od niego nie potrzebowałem, a może już nie pamiętam, po co wpadłem do jego warsztatu na Starym Mieście, przy Szewskiej. Szewc przywitał mnie, jak zawsze, uprzejmie, ale zauważyłem, że mimo tego zimnego i mglistego ranka, jest jakiś dziwnie pogodny i rozmarzony.



- Udał się Panu, Panie Kaziu, weekend, widzę.



Szewc spojrzał na mnie nieco zdziwiony i uśmiechnął się do swoich rozpierzchłych nagle myśli.



- Panie szanowny, widzę, że nigdzie się panu nie śpieszy, jeśli ma pan czas na takie obserwacje. Klienci w taki ziąb jeszcze nie przyjdą. Zapraszam za kontuar, kawa właśnie się parzy, zostało mi trochę ciasta. No proszę, bez krępacji!



Rozsiedliśmy się na szewskich zydlach, na uprzątniętym naprędce stoliku dymiły szklanki z kawą po turecku, ciasto okazało się domowej roboty, z jabłkami, posypane cukrem pudrem, pulchne, ale nie puszyste jak dymane pieczywo. Nie było zbyt słodkie, ale mdłe też nie, rozpływało się w ustach. Na pewno nigdzie go nie mógł kupić. Tylko doświadczona gospodyni potrafi takie ciasto upiec. I to tylko dla kogoś bliskiego. Nie na zamówienie.



- Taki pan spostrzegawczy, że korci mnie opowiedzieć mu, jak mi zeszła ta ostatnia, tak słoneczna i ciepła sobota.



Przełykałem właśnie duży kęs Domowego Poematu, więc tylko skinąłem skwapliwie i przysunąłem nieco zydel do ściany, żeby oprzeć się wygodniej.



- Kilka dni gryzłem się czymś, – zaczął szewc, kiedy popił ostrożnie trochę zbyt gorącej jeszcze kawy - najgorzej było w zeszły piątek. Nie będę o tym gadać.. co tam… Ma pan oko! Puściło. Sobota była zbawienna, jakby po Tajemnicach Bolesnych, przyszły do mnie Tajemnice Radosne..



- Wie pan, ja jeżdżę konno..

- Pan?! – Nie wytrzymałem i o mało nie wylałem kawy.



Uśmiechnął się wyrozumiale, wcale nieurażony.

- Sam się czasem dziwię… Wie pan, moja córka była strasznie zawzięta na konie, to co, miałem stać za płotem i przestępować z nogi na nogę? Wolałem jeździć z nią. Teraz ona już dorosła, mieszka daleko, nie możemy jeździć razem. Jakaś instruktorka, kiedy jeszcze nawet nie brałem tego do siebie, mówiła, że jazdę konną można uprawiać do późnej starości, pod warunkiem ogólnej sprawności. To staram się być ogólnej sprawności i jeżdżę. Moja, mój syn zaczynają się martwić. Jacyś starzy aktorzy ciągle spadają w gazetach i telewizorach, poważnie się tłuką, no i moi zaczynają mi wygadywać. Wie pan…



- W piątek tak mnie wzięło, że zapowiedziałem Mojej: jeśli ze mną na konie nie pojedzie, to się do niej przestanę odzywać. Najpierw próbowała ze mną po swojemu, ale się uparłem. Umówiłem się ze swoją starą instruktorką, która zaczęła na własny rachunek urządzać stajnię i chciałem ją odwiedzić. Ale samemu jakoś nie wypadało…



- Sobota wstała jakaś zupełnie inna, jeszcze ranek chłodny, ale słoneczko, niebo, już obiecują, że będzie weselej…



- Do stajni daleko, oj daleko, pod Skierniewicami, a my zza Wisły, ze wschodniego brzegu, to będzie prawie sto kilometrów. Ze dwie godziny jazdy. Dla mnie to, co tam. Ale moja kobita to przecież jedzie tylko na wycieczkę. To się boję cały czas, żeby nie zaczęła marudzić. Faktycznie, jak by mnie wzięła gdzieś w swoich sprawach, to może bym i zaczął nosem kręcić. Zabawiałem ją rozmową, aby dawać jej coś z mojego nastroju. Po drodze mijaliśmy okolice, o których mogliśmy uciąć sobie wspomnieniową pogawędkę i jakoś dojechaliśmy. Mój szrot też był bez zarzutu, nawet ciszej niż zwykle chodził. A może nie cisnąłem go tak, jak to czasem potrafię.



- Dojeżdżamy, okolica piękna, resztki sosnowej Puszczy Mariańskiej, stajnia pod lasem ale jeszcze w rozsypce, plac budowy, rozkopana. Kobita znacząco milczy, gdzieś ty mnie przywiózł, dwie godziny jazdy…



- Nic. Okazuje się, że nikogo oprócz mnie nie będzie, więc mam jazdę indywidualną. Małgosia daje swój instruktorski koncert. Ćwiczę różne chody i tempa, wyginania na zewnątrz, kawaletki, kłus zebrany, galop z luźnymi wodzami. Wreszcie małe skoki z utrudnieniami, zmianą nóg i kierunku, z ciasnego zakrętu. Patrzę, a tu Moja swoją cyfrówką nawet zaczyna mi zdjęcia robić, zaciekawiona. Gadają sobie z Małgosią w najlepszej komitywie, trochę ze mnie żartując.



- Po jeździe Małgosia zaprasza na kawę z ciastem. Siedzimy sobie na powietrzu, schronieni przed całkiem już rozdokazywanym słońcem, pod sosenką – galaczkiem. Małgosia, zapalona, jak bożonarodzeniowa świeca, snuje plany na zorganizowanie swojej stajni. Dużo dzieci z okolicy dojeżdża. Ciasto było wprawdzie kupne, ale to właśnie te dzieciaki Małgosi przywiozły. Jak któreś spadło – taki jeździecki zwyczaj. A starzy klienci nawet z Warszawy ściągają.



- Dla mnie to za daleko, ale cieszę się, że ktoś i w Skierniewicach będzie miał gdzie na koniku pojeździć.



- Kłopotów z budową nie brakuje, robotnicy są … wiadomo, a nawet jedna firma z tradycjami z 19-tego wieku też przysłała nygusów i trzeba im było powiedzieć do słuchu.

- No i godzinka nam przy tej pogawędce zleciała, a i żona miała swoje plany na sobotę. Umówiliśmy się z synem i jego rodziną (2+2, jak to mówią) w Pułtusku na obiedzie, żeby potem do szwagra nad Narew wpaść. Wizyta niezapowiedziana. Takie najlepsze. Może to ostatnia okazja, taka pogoda. Ale gdzie ten Pułtusk, znów na wschodni brzeg Wisły, ponad 120 kilometrów przez Leszno. A już po pierwszej.



- Jedziemy, nastrój mamy, jak bym ze dwadzieścia par butów sprzedał. Ale małżonka trochę żałuje, że w taką pogodę my tyle czasu w tym rzęchu musimy spędzać, że od razu trzeba było do Pułtuska jechać. Nic nie gadam, bo przecież widzę, że plan nam wyszedł trochę zawzięty. W Żyrardowie korki, w Błoniu jeszcze większe. W Nowym Dworze błądzimy, bo GPS nie ma widocznie wczytanego objazdu. Albo ja nie mam nowej mapy. Dochodzi 3-cia. Kiedy już nam miny prawie zrzedły, ratuje nas nasza Koronka odmówiona w czasie jazdy. W czasie długich przejazdów często sobie odmawiamy wspólne modlitwy.



- Ostatnio jednego takiego szoferaka z Ameryki poznałem w Internecie, on sobie na tych szerokich jak Rynek Staromiejski drogach, też modlitwy odmawia. To my nie takie ciemne ludzie, żeśmy sami na to wpadli?



- Pułtusk. Na rynku tłum, policja nie wpuszcza, stajemy jakoś, głodni, idziemy coś zjeść do baru na rogu. Ceny mają, jak w barze, karmią lepiej niż w tych lokalach obok, wie pan, a tu ceny 4 razy takie.



- Ja zamawiam schab w migdałach. Kojarzysz pan? Nie wiem, czy ci obok mają go w karcie. W Pułtusku za dziewięć pięćdziesiąt razem z jarzynką do wyboru. Czekamy na syna z rodziną. Wychodzę do nich na rynek, żeby ich przyholować. Wysiada jakiś skwaszony, chyba się poprztykali. Ledwie wysiadł, zaczyna już narzekać, że ta Unia wygląda z każdego okna, gdzie się nie przyjedzie.



- Bo na rynku impreza unijna. Przyjechał mer francuskiego miasta siostrzanego. Gadał coś po francusku, ale tłumaczyli, że podziwia Polaków. Katyń, wojna, bohaterstwo itd. A na rynku po drugiej stronie jest dom, gdzie Napoleon nocował w drodze na Moskwę. To chociaż Francuzik sobie odrobił lekcję, że Polacy zawsze byli wiernymi przyjaciółmi. I nie zdradzali w walce. Syn mi opowiadał, że przeczytał u Łysiaka, jak jedynymi oddziałami Kaprala, które wycofywały się z Rosji w porządku i nawet partyzanci Kutuzowa bali się ich zaczepiać, były oddziały polskie. A nawet Francuziki przebierały się w nasze mundury, żeby odstraszać. A jak oni się tego dowiedzą? Czy Łysiaka tłumaczą na francuski? Nie wie Pan? Zresztą, co tam Francuzy, nasi mędrcy też takich rzeczy nie wiedzą, kręcą jakieś kretyńskie sceny z oficerem – nędzarzem, idącym przez śnieżycę z laską – szablą. Ja taką scenę całe życie pamiętałem. Jak cierń jakiś w sercu. Dopiero mój chłopak mi go wyjął.



- Może i za drogo nas ta lekcja dla Francuza kosztowała, ale kto to wie, może on jednak sam za nią zapłacił?



- Dlatego synowi powiedziałem, że dzisiaj mam dobry humor i jak mi go zepsuje, dostanie po łbie. Chciał coś margać, że on myślał, że mnie to on może takie rzeczy mówić, ale zobaczył mój wzrok i odpuścił.



- Powiedziałem mu jeszcze, że malkontenctwa to ostatnio miałem tyle, że uszami mi wychodzi, zwłaszcza „święte”, prawicowe i nasze rodzinne, oszołomskie też, więc chcę dzisiaj sobie oglądać jasną stronę księżyca. Widzę, że patrzy na mnie podejrzliwie, ale guzik mnie to obeszło. Oni jedli, a ja z wnukiem, oglądaliśmy sobie paradę harleyów, którzy zjechali się z całej Polski. Hałas był niemożebny, a dzieciak o mało nie wyskoczył ze skóry.

- A jeszcze potem ksiądz pobłogosławił tych harleyowców. Przy tym Francuzie! Każdy ma takie parady, na jakie sobie zasłużył. Niech popatrzy. To też w cenie, więc już i tak lepiej.



- Jedziemy nad Narew do szwagra. Teraz już w konwoju. Mój rzęch i charakterna terenówka, trochę przechodzona i kapryśna, jak ciotka angielskiego lorda, ale mieszcząca czteroosobową rodzinę i majdan na biwak, w tym dwumiejscowy wózek dziecinny. Dojeżdżamy. Szwagier siedzi sobie z żonką, szwagierką, nad tą Narwią. Na wzgórzu, z widokiem na rzekę. Perła Mazowsza. Późno już, po piątej, ale jeszcze sobie pospacerujemy łąką z widokiem na drugi brzeg. Niespodziewana wizyta. A oni, jak by ich nawiedzili Trzej Królowie. Tak się ucieszyli.

- Szwagier akurat rybki oprawiał, to siostrze je od razu ofiarował, żeby dla wnuczków coś przyrządziła. Jadł pan kiedy rybki prosto z Narwi? Mnie teściowie zastawiali stół rybkami wiele lat temu, zięciowi z miasta . Przypomniałem sobie wtedy, jak smakuje ryba z czystej wody. W dzieciństwie, w Górach Sowich, gdzie się chowałem, szkolny kolega łapał w strumieniu pstrągi ręką, pod kamieniami. Mieszkał nad samą Białką, z domu mógł boso wylecieć na połów. Kiedyś zaprosił mnie po szkole. Nigdy potem czegoś tak rajskiego nie miałem w ustach.

- Żadne Hiltony, japońskie, chińskie restauracje, nie mówiąc o amerykańskich nie potrafią. Świeże ostrygi smakują przy tym, jak źle przyrządzona galaretka z nóżek. Trzeba cytryny! Cytryny, uważasz pan? To jest elegancja, Francja. A do pieczonego w kominku, na blasze, z masełkiem, pstrąga chyba nawet soli nie musi pan dodawać. I nawet pan nie zauważysz. W Narwi pstrągów nie ma, ale szwagrowskie płotki wolę nawet od pstrągów podawanych w tych przydrożnych chatach staropolskich.

- No i posiedzieliśmy, szwagierka herbatki zaparzyła i ciasta nakroiła. Nieboga, na cały tydzień sobie i swojemu napiekła, ale powiedziała, że przecież ma czas, to sobie jeszcze napiecze. I na drogę pół prodiża, co jeszcze zostało, nam oddała. Toć mąkę ma, a w sadzie jabłka jeszcze opadają. A ciasto – pycha!



- O, właśnie, jeszcze trochę zostało. Jak, smakuje? Może szanowny pan zje jeszcze kawałek?

Nie znalazłem odpowiednich słów, żeby podziękować staremu za poczęstunek i opowieść o ostatniej letniej sobocie. Zrobiło się późno. Słońce rozgoniło jesienne mgły i chłody. Pojawił się klient. Szewc skinął mi przepraszająco i wrócił do swojego szewskiego zajęcia. Ja zaś obudziłem się z jakiegoś cudownego snu i oprzytomniałem.



Trzeba wracać do rzeczywistości. Rzeczywistości? A tamto, co to było? Staremu w głowie się miesza, może tak tylko sobie marzy. Może w ogóle przesiedział z babą w domu, naburmuszony, przecież widziałem go w  piątek, jak chmurę gradową. I chciał się tylko tak pochwalić.



Konie? Francuz w Pułtusku, harleye? Schab z migdałami w barze na rogu? Ciasto? Nie, no już przesadził. Nie nabierze mnie! No tak, ale ciasto rzeczywiście pyszne. Ciasta nie wymyślił. No i skąd by wiedział o tych partyzantach?

Swoją drogą, pierwszy taki mój poniedziałek… A to dziwak!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz