czwartek, 12 lipca 2012

Bajka o Lisie i Szewcu


Źródło:
Gazeta.pl Fotoforum

Było słoneczne, majowe popołudnie , u zarania ostatniej dekady dwudziestego wieku. Popołudniowa Msza św. w parafialnym kościele w Płaczkach miała się ku końcowi.

Proboszcz wymówił już sakramentalne „Przekażcie sobie znak pokoju”. Szewc przyjechał swoim fiatem sam. Dzieci trochę przeziębione, żona trzymała je w chałupie, gdzie spędzały u teściów wakacje.

Na dziedzińcu przed kościołem stały samochody okolicznych chłopów. Według wiejskiego zwyczaju.  Jak podczas rodzinnych zjazdów, albo wesel. Bez obawy o zapewniony wyjazd dla każdego. Wyjadą wszyscy, za koleją, jak się msza skończy. Teraz upchnięte ciasno, jeden przy drugim, jeden za drugim.

Proboszcz miał w zwyczaju stać przed mszą przy wejściu i witać się ze znaczniejszymi parafianami. A nie był to zwyczaj zbyt rozpowszechniony. 

Dobry gospodarz. Zauważył Szewca od razu. Zagadał już kilka niedziel temu, kiedy byli cała rodziną.
- A skąd oni?
- Aaa … od Ziemniackich, z Kwiczołowa, taaaak.
- To inna parafia, ale fakt, Narew wzburzona. Łodzią – pychówą za dwa złote można, młody Zbierański zapewnia przewóz do parafialnego kościoła w Miłowie, ale  niebezpiecznie, lepiej taksówką do Płaczek.
- Ale za kościołem leży chyba pół cmentarza ludzi z panieńskim nazwiskiem mojej teściowej na tabliczce - zauważył Szewc, żeby podkreślić nieprzypadkowość swej obecności w Płaczkach.
- A tak? - ożywił się proboszcz -  to schłopiała szlachta zagrodowa.  Nawet wieś opodal ma nazwę od Kałamarskich, wie Pan?

I Szewc był już swój. A w każdym razie tak się trochę poczuł.

Kilka godzin temu, po porannej mszy, w południe, w kościele było zebranie wyborcze Komitetu Obywatelskiego z okazji prawie wolnych wyborów.

Był kandydat znany z fotografii z Wałęsą. Facet z brodą jak prawosławny prorok i o nazwisku jak ze starych ksiąg historycznych o Konstytucji.

Mówił przekonująco, że on wprawdzie „spadochroniarz” z Warszawy, ale związany z okolicą, jeszcze z czasów okupacji.
Szewc będzie mu to pamiętał, kiedy zacznie później bredzić o

„czarnosecinnej, ksenofobicznej, skrobankowo-przemytniczej Polsce, cette pauvre Pologne, leniwej na dodatek, pełnej żalu i pretensji do świata”, która „nie stanie się niczym innym, jak przerażeniem narodów”.

Będzie mu pamiętał, jak w parafialnym kościele, ten „czerwony hrabia” o fizjonomii swojego imiennika - noblisty zabiegał o głosy tej właśnie nadnarwianej Polski.
Polski poznaczonej krwią „czarnosecinnych, leniwych, pełnych żalu do świata” bandytów, wyłapywanych jeszcze w latach sześćdziesiątych przez ludową,

„nowoczesną, prowadzącą politykę postępu władzę.”

jak pisał ten sam myśliciel przed dwudziesty z górą laty, zanim się nawrócił na opozycyjność. By powrócić do korzeni, kiedy znów się do tej Polski rozczarował. Oj, bardzo szybko. Ale jej mandat uzyskał. Tylko wyborcy nie sprostali wymaganiom wybranego.

A Szewc niektórych „bandytów” z tej okolicy zdążył poznać. Tych szczęśliwszych, nie zatłuczonych na śmierć w jakiejś piwnicy. Tych rokujących nadzieję na resocjalizację, którym nowoczesna, prowadząca politykę postępu władza postanowiła dać szansę i tylko wsadziła do więzienia. A potem pozwoliła nawet gospodarować na swoim. Pod pilną kuratelą swoich funków w gminie i powiecie.

Ale Szewc, który trochę znał przeszłość, nie znał przyszłości. Był niesiony skrzydlatą nadzieją na braterstwo elit z Warszawy i chłopstwa z domieszką potomków zagrodowej szlachty znad Narwi.

Braterstwa ludzi przyzwoitych stamtąd  i ludzi stłamszonych stąd, opodal stojącego na wzgórzu, okolonego starymi lipami, kościoła.

Ludzi pełnych godności, którym odmawiano przydziałów na fiata lub wydrukowania kolejnego felietonu. I ludzi cichych, pokornych, dorabiających sobie do biednych dziesiątek, porosłych na piaszczystych spłachetkach. Dorabiającym sobie dzięki dobrodziejstwu władzy, po parogodzinnym dojeździe do okolicznych hut szkła i fabryk mebli.

Szewc był dobrej myśli i dobrego nastroju. Idzie nowa nadzieja dla tego biednego kraju!

Popołudniowa msza święta był sprawowana prosto i solennie przez Proboszcza – Dobrego Gospodarza.
Nie miał wsparcia organisty, więc trochę nieporadnie rzępolił – akompaniował swoim śpiewającym – zawodzącym wiernym, na dziwnym, pół-nowoczesnym  naśladownictwie elektronicznej, chyba jeszcze lampowej , fisharmonii, wielkości żłóbka, umieszczonej, dla wygody Akompaniatora, obok ołtarza, na specjalnym pulpicie.
.
Wsparcie w zbieraniu na tacę na pewno by łatwo uzyskał, ale tę część swojej misji traktował z całą powagą. Jego osobiste kwestowanie miało w sobie coś śmiertelnie odpowiedzialnego:

- Mnie dajecie i ja przed wami za to odpowiadam!

W ogłoszeniach parafialnych wiadomości o przychodach, ich źródle i wykorzystaniu stanowiły koronną część. Wymieniane były ofiarne wsie, większe ofiary i znaczniejsi ofiarodawcy. Ale również i te nieco mniejsze. Parafianie wiedzieli, ile kosztowała renowacja ołtarza, wymiana fragmentu drewnianej podłogi, ile jeszcze parafia ma długu u dekarza i który rzemieślnik wykonał swą pracę bez żadania zapłaty. Każdy, nawet najskromniejszy, anonimowy ofiarodawca mógł czuć wspólnotę finansowego wysiłku utrzymania ośrodka wspólnoty duchowej.
To samo dotyczyło akcji sprzątania kościoła i innych prac dodatkowych, organizowanych na zasadzie pospolitego ruszenia.
Jego wezwanie do znaku pokoju zabrzmiały Szewcowi  przejmująco. Podając rękę starszym sąsiadom z ławki i stojącym młodzieńcom z przejścia, poczuł wzruszającą więź z tymi ludźmi prostymi, jak on, chociaż obcymi mu profesją i miejscem pochodzenia. Ludźmi o jeszcze bardziej szorstkich rękach, rozsiewającymi nie zapach szewskiego kleju i świńskiej skóry, tylko mleka, cielęcia, prosiaka i sąsieku. No i po trosze stolarskiego kleju i hutniczego pieca.

Ludzi umiejących kosić trawę lepiej niż kosiarka i przewozić pychówką, za jednym razem, połowę chętnych na poranną mszę. I to nie tylko w pogodny, majowy poranek. Również w zimny, zamglony, listopadowy ćmok.

Ludzi wiedzących z której strony podjąć snopka, żeby go sobie nie wyrywać spod nóg, kiedy się stoi w stodole na drabiniastym wozie, w kurzu i zaduchu. I pytających ciekawie, „co tam, panie w polityce?”

Ludzi odróżniających młode pędy ziemniaka i pomidora, ale nie umiejących odróżnić Czerwonego Lisa z właściwego zdjęcia od Niezłomnego Wilka zdjęcia pozbawionego, przedstawianego  w telewizji jako Wściekłego Psa.

Ale on, czy był od nich mądrzejszy? Mając o tyle więcej informacji, też tego dnia mylił się gruntownie. Zły wybór, zła jedność. Zawiedziona nadzieja. Może przynajmniej był dostatecznie pokorny?

Nie odbierajmy mu jednak tej jego skrzydlatej nadziei. Niech mu nie umrze nawet, jako ostatnia. Dajmy mu wyjść z kościoła i wrócić do swoich, do Kwiczołowa.

Przed kościołem proboszcz rozprawiał żywo, otoczony parafianami. Ale do Szewca porozumiewawczo się uśmiechnął.

Na przedkościelnym placu, nierównym, piaszczystym klepisku , ruch. Samochody odjeżdżają, za koleją, jak Pan Bóg przykazał. Najpierw ci najbardziej punktualni i zapobiegliwi, ustawieni od razu do wyjazdu. 

Potem, po kolei, następni, ustępując sobie niechętnie pierwszeństwa. A proboszcz patrzy sprzed stojącego na wzgórku drewnianego kościółka, wewnątrz wyłożonego starannie boazerią, ale na zewnątrz pilnie wymagającego odnowienia i zabezpieczenia. I wołającego o dzwonnicę.

Parafianie, ci bogatsi, odjeżdżają samochodami, traktorami zaprzężonymi do drabiniastych wozów na gumowych kołach  i motocyklami.

Ci ubożsi mają przed sobą pieszą wędrówkę w majowy upał do okolicznych wiosek. 

Płaczki leżą w wielkim zakolu Narwi, tworzącym jakby dwa boki trójkąta równobocznego. Zaś sam kościół parafialny leży mniej więcej w połowie boku trzeciego.

Duża część wiosek leży więc na drodze do Narwi, czy się idzie na wschód, do Borut (dwa kilometry) i dalej do Kałamarzyc – (cztery). 

Czy na południe, do Binduszki (cztery), wprost nad rwący, prosty nurt, jak na wiślany brzeg . 

Nawet idąc na Małki (dwa), na północ, później nieco skręcając na wschód, w kierunku Goździkowa (sześć) też się dojdzie do Narwi.

Od Narwi można właściwie uciec tylko na zachód w stronę Chrzcianki i drogi do Warszawy,

Droga Szewca wiedzie do Kwiczołowa (dziesięć), przez Spłachetek. A do Spłachetka, na południowy wschód, nieco w górę Narwi – to od czterech do siedmiu kilometrów, zależy, gdzie się ma chałupę.

Kawałek przez las. Pogoda upalna, jak na maj, ale przynajmniej nie pada i nóg się nie zamoczy.

Szewc wreszcie doczekał się swojej kolei. Okna pootwierał, wiaterek przyjemnie chłodzi, jedzie. Ale mu jakoś nieswojo. Sam w tym swoim fiacie. A tu ci, którym dopiero co przekazywał znak pokoju, drałują na piechotę. Większość akurat poszła na Chrzciankę, Binduszkę, Boruty i Małki.

Tylko dwie dziewuszki idą piaszczystą drogą, gdzie tam, ceglastą raczej, suchą i zakurzoną, która prowadzi do Kwiczoł, przez Spłachetek. Czekał dłuższą chwilę, zanim mógł wyjechać, to one zaszły już niemały kawałek, ale widać, że to będzie mozolna droga, później jeszcze przez las.

Zatrzymał się i uprzejmie, przyjaźnie  proponuje podwiezienie.

Ale dziewuszki patrzą teraz na niego nie - życzliwie i sympatycznie, niechby nawet z pewnym odcieniem zdawkowości, jak podczas mszy, gdy sobie przekazywali znak pokoju, tylko jakoś zaniepokojone i podejrzliwe. I jeszcze, co sprawiło Szewcowi niemal fizyczny ból, oglądają się niespokojnie za siebie na pustej, zakurzonej i rozpalonej słońcem drodze.

                - Nie, dziękujemy. Wolimy się przejść – odpowiadają  grzecznie i lakonicznie.

I nie czekając ani chwili, kontynuują marsz, wyprzedzając szybko stojący na środku drogi samochód.

Szewc ruszył wolno, patrząc ze zmieszaniem przed siebie. Nie wiadomo dlaczego było mu wstyd. Wyminął idące dziewuszki starając się nie patrzeć w bok, zaczerwieniony, jakby go posądzili niesłusznie o jakiś brzydki, wstydliwy czyn. Wzięto go nie za brata, który chce pomóc, tylko za podejrzanego typka, szukającego banalnej okazji.

Czuł się tak, jakby wychylił się cały, wyciągając rękę do pomocy i zbyt szybko zaczął ciągnąć do środka potrzebującego. Ponieważ jednak potrzebujący wzruszył tylko ramionami, uchylił rękę, on od niewczesnego impulsu wpadł na szybę i uderzył się boleśnie.
Czar zjednoczonego ducha niedzieli prysł. Ale Szewc szybko ochłonął i przyznał rację roztropności dziewuszek.

- Jak dobrze ułożone!  - myślał - Pewnie mama im tak surowo przykazała.

Bajka o Czerwonym Kapturku jest tu rozumiana głębiej, niż w mieście, gdzie wilków przecież więcej i to bardziej niebezpiecznych, niż on, biedny, podstarzały Szewc.