czwartek, 9 grudnia 2010

Jedno Życie

Jerzykowi,
Kris

Jak grom z jasnego nieba…


Żeby ten listopad już się skończył, marudziła Szewcowa. Bo w naszej rodzinie często w listopadzie jakiś pogrzeb się trafia, oj, za często. I jakiś sen miała. A na początku grudnia rocznica śmierci Ojca. Aby do Bożego Narodzenia doczekać. Adwent jest dla nas taki wymagający!

No i wykrakała, bo teraz Szewc ma prawdziwe zmartwienie, nie jakieś tam listopadowe smuteczki, jak przed rokiem.
Jak grom z jasnego nieba. Jasnego. Jak On. Jego szwagier. I kto by się spodziewał!  Przecież to nie on był pierwszy w kolejce. Najmłodszy zza ściany był. Ostatni z chłopaków, z tego pokolenia po tamtej stronie chałupy.

Nagle. Stary był? Żarty! Młodszy od Szewca o całe dwa miesiące. Z szewcowej półki już dawno biorą, ale Jego? Taki starowny. Taki akuratny.
Całe życie uczciwie pracował. Ale szanował się. Miał zawsze wszystkie badania, brał wszystkie leki, jak pan doktor kazał.
Na spacery chodził. Ryby łowił. Lubił. Spokojny i pogodny. Taki ….Jasny.
Ostatnio był na jakichś badaniach. Nic poważnego. W tym wieku każdy na coś się leczy. Jak nie na nerki to na serce, jak nie na cukrzycę to na miażdżycę. Niektórzy latami się leczą i żyją.

Czytał na stojąco w kuchni gazetę, w okularach. Nawet nie jęknął. Żona w pokoju usłyszała tylko łomot, jakby jakaś półka spadła…

Sprzeciw! Absurd! Puste miejsce przy stole. Pusty widok na brzeg rzeki.
Nie tak miało być!

No i teraz co? I dlaczego to takie trudne? Przecież to tylko Szwagier. Jeden z wielu Szwagrów Szewca. Kwiczołowianin.


Wesela z Jasnym


Można by powiedzieć, że się niczym nie wyróżniał. Ale to nie do końca prawda.

- Nie był mrukiem, o nie!

Myśli Szewc i czuje dziwną tęsknotę, jakby spóźnił się na jakiś pociąg do ciepłych krajów.
A wcale nie chciał tam jechać.
A ten Szwagier, wsiadł, w samej koszuli i…pojechał.

Szwagier. Wesoły, dusza towarzystwa, lubił pożartować, pośmiać się.

Przebalowali razem przecież dobre dziesięć rodzinnych wesel przez te trzydzieści lat.

Nie wiadomo kiedy, zrodził się nawet weselny obyczaj.
Nad ranem, kiedy każdy miał już dobrze w czubie, a młodziaki , nie tak wytrzymałe, jak Szewc ze Szwagrem, z „przedwojennego” materiału, ciągle w formie i rozpierani energią, z braku chętnych do tańca, bo żony oganiały się od nich zniecierpliwione… kłaniali się sobie dwornie…

- Można prosić?

… i rozpoczynali tany razem.

Na pierwszym weselu, jakieś dwadzieścia lat temu, przyjęto ich brawami i entuzjazmem.
Jak goście są już zmęczeni, ale nie całkiem, i niezbyt trzeźwi, ale bez przesady, to każdy wygłup przyjmują z pobłażaniem.

Z latami, na kolejnych weselach,  zwolna zwyczaj się utrwalał. Do tego stopnia, że rodzina mówiła:

- O, wesele w lesie, bo Kazik z Jerzykiem jeszcze nie tańczyli...

Ale, jak już taniec się odbył i wesołkowie stawali się naprawdę zbyt natrętni ze swoimi szampańskimi, a właściwie wódczanymi humorami, trzeba było wracać.

Z wesela powinowatej Szewca wracali nawet trochę nieprzepisowo, bo córka w bagażniku. Szewcowi się upiekło, bo bardziej się tam nadawał, ale oburzył się należycie …

- Ojca rodziny do bagażnika!?

… i córka się poddała.
Wszystko było prawie w porządku, syn prowadził, całe wesele w gotowości, ani kropelki, jak karp świąteczny w galarecie.

Szwagier natomiast wracał bez przygód, taksówką, poważny i trzeźwy, a w każdym razie nie dający po sobie nic poznać.  

- Bo pan Sałata trzeźwy, to nie w nastroju do żartów.
- A z jazdą samochodem żartów nie ma.

Samochód?  Miał, miał. Od 8-miu lat, a wyglądał, jak by wczoraj z salonu wyjechał. Do środka człowiek wchodził z taką nieśmiałością, jak do pokoju stołowego.

Pedancik to on trochę był. A Szewc pecha miał … Jak na złość.
 - Kiedyś bordowa fura Szwagra w obejściu rodzinnym w Kwiczołowie pod oborą stała.
Wypolerowana, pachnąca czystością. Odstawiona na bok, w bezpieczne miejsce.
Bo wszyscy parkowali pod płotem, na środku podwórka.
A Szewc się śpieszył do kościoła w niedzielę. I przy cofaniu uderzył zderzakiem w przedni błotnik cacka!

Zmartwiał.
Gramoli się z powrotem z głową zwieszoną, jak na rozprawę. Szwagra obłaskawiać, bo spodziewał się awantury. Kierowca z bombowca, za garnitur szarpany, błotnik z lakierem świecącym, jak bombki choinkowe, wgiął! I to w niedzielę z samego rana, przed kościołem jeszcze!

- Ale ze mnie dureń! – pomyślał.
- Gdzie ja się podzieję?!

Szwagra wcale szukać nie musiał, bo mimo wczesnej pory znalazł się on jakimś cudem na podwórku.

Właściciel nadwyrężonego auta, nieco przybladł. Ale może Szewcowi się tylko wydawało? Bo mimo, że z natężeniem wpatrywał się w oblicze wulkanu na sekundę przed wybuchem, wulkan odezwał się do niego z miłym uśmiechem, który wykluczał jakiekolwiek spory i kwasy:

- To nic, tylko małe wgięcie….

Małe to ono może było, ale i wredne.

Tym niemniej Szwagier, któremu po tym pierwszym, kluczowym zdaniu jakby już puściło, nawijał dalej już całkiem naturalnie. Że załatwimy w poniedziałek w PZU, żeby Szewc się nie przejmował i już jechał, bo się do kościoła spóźni.

Szewc myślał, że się pod ziemię zapadnie. I nigdy mu tego pocieszającego uśmiechu nie zapomniał.
Człowieka można naprawdę poznać dopiero, gdy mu się błotnik wegnie, odkrył nowe prawidło życiowe Szewc.

Ostatni raz na weselu córki Szewca sobie zatańczyli, trzy lata temu, budząc pewne, niewielkie zresztą, zaciekawienie amerykańskich gości.

- Aaaa, taki polski obyczaj ….

Na filmie weselnym obowiązkowo zarejestrowane, córka w Stanach ostatnio przypadkowo swemu amerykańskiemu szwagrostwu pokazywała.
A teraz pochlipuje, bo Jasnego Wujka bardzo lubiła.




Jasny i trzech innych, małych Indian, czyli kwiczołowska Tradycja…


Niektóre z weselnych par już się porozwodziły, inne żyją po bożemu, a wesela co jakiś czas się odbywają. Ale oni już nie zatańczą.

Co za myśl!
Weselny wygłup, który już nie będzie kontynuowany.
Szewc nie może jeszcze dojść do siebie. Nie podejrzewał, że on, tylko powinowaty przecież, tak wrósł w tę kwiczołowską rodzinę, że mu te Szwagry takie bliskie.
Może bliższe jemu oni, niż on im. Bo on już sam prawie został, a ich było jeszcze czterech.
A teraz trzech.

Bo wszystkich ich - urwipołciów i rozrabiaków, znanych w całym Kwiczołowie a nawet i w Jaworach i Zamroziu, pięciu było, ale on poznał już tylko czterech. Jeden, Janek mu było, odumarł młodej wdowie i dwójce  dzieciaków.

Rozrabiaki? To mało powiedziane. Zaraz więcej będzie. Co się te matki nadenerwowały, co się mioteł nałamały na grzbietach tych gałganów!

Jak dziewczynom kwiczołowskim dziecinne a potem i bardziej dorosłe psoty sprawiać, to oni najlepiej umieli.
A chłopakom rej wodzić, nauczycielom nadzieję na spokój w szkole odbierać?

Dziewczyny to nawet sobie nie szkodowały, bo chłopaki były, jak malowane i bitne a rycerskie.

Z tych czterech - jeden służył w komandosach, by w końcu osiąść na Ojcowiźnie - Gospodarz, drugi ważną figurą po studiach prawniczych - Szycha, trzeci wielkim chłopem, któremu dobrze z oczu patrzyło, ale źle się wiodło – po prostu – Jędrek a czwarty?

Jasny Szwagier poznał drobną dziewczynę z miasta i … się ustatkował.
A było z czego się statkować.

Zanim to wszystko się stało i jego wielki, jak góra brat, Jędrek młodo umarł, musieli oni wszyscy zostać najlepszymi wędkarzami we wsi.

Bo jabłka Tomasiakowi z sadu podbierać? Na to nie trzeba być takim sprytnym.
Herbowskiemu z węgorni ryby podkradać to już trzeba było się natrudzić i kiepełą ruszyć.




I u chłopaków, nawet przy psotach zwyciężyła Tradycja. Bo Tradycja rybołówstwa była w Kwiczołowie dawna i żywa.

Pradziad chłopaków, Jędrzej, rybak spod Siedlec, kupił od dziedzica kwiczołowskiego, jeszcze w dziewiętnastym wieku, swoje gospodarstwo nad Narwią, wraz z prawem połowu siecią na dużym odcinku rzeki, wzdłuż wsi.

Dobrze wybrał pradziad swoją siedzibę. Okolice Kwiczołowa były nie tylko zasobne w rybę w czystej jak kryształ rzece.  Co prawda, to prawda, kapryśnej, pełnej wirów i przykos, co niejednego nieszczęśnika pochłonęła.  Nawet niedawno sołtysowego syna i sołtysa w jednej osobie. Ale kapryśna to charakterna i groźna , urodziwa i tajemnicza, zawsze taka istota to chłopaków obiekt pożądania.
Ale zaraz, na rzece świat tu się nie kończy.

Rozległe, nadrzeczne łąki, łachy, zagajniki i gęste lasy były ostoją płowej zwierzyny, zajęcy, dzików i bażantów.
Panowie, goście miejscowego dziedzica, polowania tu urządzali. Dziadek Marcin również w nich brał udział. W jakim charakterze, o tym już tradycja rodziny Ziemniackich milczy.
Może był organizatorem nagonek?
W każdym razie szczycił się srebrną papierośnicą, którą podobno, na którymś z polowań, od samego księcia Radziwiłła otrzymał. Grawerunek z dedykacją zawierała. Papierośnicy Szewc nie widział, ale słyszał tę historię kilkakrotnie, podczas rodzinnych zjazdów.

Tak, jak historię kozika z rękojeścią z perłowej masy, rozświetlającego magicznymi błyskami cienistą izbę, który tak urzekł dwóch kilkuletnich urwisów, że po śmierci Marcinowego brata, dziadka Filipa, przeniósł się tajemniczym sposobem z kieszeni zmarłego do rąk pięcioletniego berbecia, Jasnego. Ale podobno był własnością, drugiego berbecia, mlecznego brata, Szychy. Tak ten drugi, młodszy o miesiąc miłośnik błyskających kozików, twierdził. I wszystko się wydało.

A rodzina Ziemniackich znana była nie tylko z takich koneksji na czas polowań.
Brat Marcina, stryj Wincenty był przed wojną księdzem profesorem Łódzkiego Seminarium Duchownego, prałatury się dosłużył i po samej wojnie rekoncyliacji Katedry Łódzkiej dokonał. Niedługo potem umarł, ale fama o Jego Ekscelencji w Kwiczołowie, a zwłaszcza w miłowskiej parafii echem się jeszcze odbijała na lekcjach religii. Szewcowa pamięta, jaka dumna była, bo ksiądz proboszcz się dopytywał.
To pierwszy kwiczołowski obywatel chyba?

No. To teraz i o rzece można podumać. Zapisane w akcie kupna mająteczku prawo połowu długo było dla rodziny Ziemniackich dobrym źródłem dochodu.
W międzywojniu dziadek Marcin utrzymywał na rzece dwie porządne węgornie, przegradzające rzekę od wsiowego brzegu, nieco powyżej wielkiego gromadzkiego pastwiska, Grabówca, do niewielkiej wyspy, Kępy.

Później stopniowo, dorastając, późniejsi ojcowie łobuziaków, Stanisław – Jędrka i Jasnego Jerzyka, oraz Zygmunt – Szychy i Gospodarza, pod surowym okiem dziadka, zgodnie wyławiali tam węgorze.

Dwa szybkie ale wywrotne czółna, wydrążone w pniu olszowym, tylko dla doświadczonego wioślarza a i to tylko w pozycji klęczącej, dowoziły ich migiem do węgorni i wracały z ładunkiem szlachetnej i cennej ryby.

Komuna takich praw nie uznawała.  
Po wojnie ojcowie zajęli się zarabianiem na utrzymanie w inny sposób, jeden – ojciec Jasnego na wsi administratorem majątku został, ale daleko, aż w jakimś Garnku, czy czymś tam, drugi w niedalekim mieście, ciężko i ze żmudnym dojazdem. Ze swego gospodarstwa, ani z tej ciężkiej pracy nie mógł się utrzymać.  No i dwie sroki za ogon ciągnął.
To staśkowe administrowanie jakoś się szybko skończyło i bracia, na swojej ojcowiźnie, zostali sąsiadami przez ścianę i wspólnikami niedużego gospodarstwa.

Tymczasem prawo połowu stało się, prawem kaduka, własnością jakiejś rybackiej spółdzielni, a potem, jakimsi sposobem - starego Herbowskiego.
W tym powojennym zamieszaniu nikomu z Ziemniackich ani w głowie było zajmować się prawem połowu i nikt do starego Herbowskiego nie miał niby żadnych pretensji.

Ale chłopaki, urwipołcie i psotniki, o tej starodawnej własności przecie dobrze wiedzieli.
I Herbowski, zostawiony w spokoju przez starszych, nie miał życia z tymi smarkaczami.

Węgorz, to była zawsze wyższa szkoła jazdy. Dzisiaj trudno znaleźć opis, jak się węgorze łowi a stary podręcznik zawierający zasady budowy węgorni i inne wskazówki rybołowieckie kosztuje parę setek.
Chłopaki miały swoje sposoby. Bo trzeba było do tego kilku sprytnych chłopaków.

Na długim, grubym powrozie były umocowane sztrągiewki różnej długości z przynętą na haczykach. Węgorzycą. I z tymi sznurkami podpływały w nocy cicho wpław do węgorni.

Z tej strony chałupy - Gospodarz, ale jeszcze mleko pod nosem mający, lat z dziesięć. Szycha jeszcze jako Zielona Szyszka. A z tamtej  Wielki Jędrek i Jasny.

Mocowały je tak, żeby z brzegu nie było widać. U wejścia do węgorni.

Wczesnym rankiem, zanim stary Herbowski przychodził sprawdzić żak, one zabierały swoje sznurki ze zdobyczą. Wcześnie trza było wstać.

A jak zdobyczy było mało to sobie może i uzupełniały rybą, która uwięzła już w żaku.
Bo Herbowski po pewnym czasie wywęszył, co się święci.
Zakapior był!
Zbudował szałas na wyspie opodal węgorni i tam nocował, pilnując żaka przed uprzykrzonymi złodziejaszkami. Czujnie spał.
No i kiedyś …taki dziwny przypadek… szałas się spalił. 
Herbowski wypadł zaspany, w bród do brzegu, nawet łódkę zostawił.

- Pali się, paaaaali!
Wszystkie chałupy na górce obudził, sensacja była, ale nie taka wielka. W końcu nikomu nic się nie stało. A szałas? Szkoda splunąć…
Nie wiadomo, co się stało. Do dzisiaj.

I tak trwała ta ciągła, podjazdowa wojna z upartym rybakiem i zajadłymi a nieuznanymi spadkobiercami prawa połowu. Których nawet ojcowie nie popierali, ale jakoś nigdy do pasa porządnie nie sięgnęli. Serca jakoś nie mieli.
Taka pokręcona, zadawniona afera. I rodzinna historia, ubarwiająca wędkarską tradycję połowu na mniej szlachetne ryby.




Jasna, kapryśna, rybołowna …


Bo to rzeka wyznaczała styl życia w Kwiczołowie. Każdy szanujący się gospodarz znad rzeki swoją pychówkę szykował.
Przydawała się do przewozu, do autobusu, co do wsi, za rzeką kursował.
I do parafialnego kościoła w Miłowie, który przyzywał dzwonem z przeciwległego brzegu, z oddali w dole rzeki.
I do weterynarza, co się osiedlił naprzeciwko chałupy chłopaków, za kępą – wyspą na Narwi, matecznikiem słowików i drozdów.
I do wędkowania.

Czasem parę złotych się zarobiło, przygodnemu wędrowcowi albo gościowi do wsi zmierzającemu, przewozu udzielając.
Ten przeciągły okrzyk.
- Przewooooozu!

Szewc słyszał, nie raz, nie dwa. Sam prosił o niego, jak w nocy przychodził nad brzeg, gdy Swoi już spali. Budził stukaniem gospodarza znad rzeki. I ten, bez wielkiego marudzenia, zwlekał się z pościeli i wiózł w noc, przez rwącą rzekę, dla pięciu złotych. Ale przede wszystkim dla tradycji pomocy wędrowcowi. Kwiczołowska tradycja.

Każdy tu miał swoją wędkę wystruganą z leszczynowego pręta. I znał sposoby zanęcania przy pomocy kaszy.  Miejsca szukania dobrych rosówek na karaska.
Łapało się płocie, krąpie, liny i klenie. I sumki. A czasem szczupaki, zwane tutaj szczubełkami.
Nawet Koźlarzowa, żona miejscowego, nie naszego, szewca, swoje wędki w olszynę nosiła, jak smok papierosiska kurzyła, pochylała nad wodą swój haczykowaty, jak Baba Jaga, nos i łowiła!

A najlepiej było z łódki, w sobie tylko znanych miejscach, zazdrośnie strzeżonych przed obcymi.

Jeszcze niedawno Szewc słyszał taką oto rozmowę między Szwagrami, braćmi Żony, tym Szychą i Gospodarzem.

               - Siedzę ja sobie z wędziskiem w tym zakolu, 
                 koło Leszczynowej Kępy, wiesz?
               - Wiem, niedawno przecież ładnego sumka tam złowiłem.
               - No widzisz,…. wędzisko mi akurat zaczyna chodzić, 
                 a tu motorówka płynie,
  narobiła fali i szumu, jak potępieniec, a ja zwlekam,
          nie podrywam.
  Czekam spokojnie. Ta…spokojnie, wszystko we mnie się gotuje,
           ale wytrzymałem.
  Przepłynęli, jeszcze się oglądali, jak mi idzie. 
  A ja do nich gębę niewinnie rozdziawiam.
  Ręka mi nie zadrżała. Dopiero, jak zniknęli za wyspą, 
  ja wędkę podrywam i ….
  Tego szczupaczka wyciągam. Wymiarowy!




Ale przy Szewcu mogli swobodnie rozmawiać. Wędki się nie ima. A może, nawet, jakby wędkował, też by nie skąpili? Toć już swój…

Czym to wędkowanie było dla Kwiczołowian?
Luksusową rozrywką, która była darem niebios, w zasięgu ręki?
Miejscowym, szlachetnym sportem, modnym we wsi „konikiem”, czyli po amerykańsku, hobby?
Jeśli nawet, to nikt z wędkarzy i rybaków tak tego nie widział.


Sposobem na życie, to lepsze, gdy się obowiązki mniej przyjemne wypełniło?
Cieplej.
Jednym ze sposobów na zdobycie zdrowego i smacznego  pożywienia?
Jeśli tak, to trzeba powiedzieć: oj, jak smacznego!

Ileż to razy Szewcostwo, wracali do domu z torbą pełną krąpików, szczupaków i płotek. A i sumek czasem się trafił.

- Szczubełki, to dla dzieciaków, świeżutkie, z czystej wody - mawiała teściowa Szewca –
- Płotki dla was.

Zaś Szewc, kiedyś po weekendowej wizycie u Żony, która letniskowała się całe lato z dzieciskami u teściów, zachęcony wspomnieniem nieba w gębie, zobaczył  w sklepie rybnym  „Świeże płotki”.
Chciał sobie przypomnieć smak świeżych pstrągów prosto z górskiej rzeki, łowionych ręką i usmażonych na maśle. Ten sam intensywny, delikatny smak.

Kupił.

Wtedy docenił różnicę.
Jak by dzisiaj jeść szynkę wędzoną w wędzarni za oborą, na górnej łące z widokiem na rzekę.
I potem uwierzyć w reklamę szynki domowej, z supermarketu. Ale kto wtedy marzył o weekendowej atrakcji, supermarketach, do których dzisiaj z całego województwa ściągają?

Te rybki, to była waluta miejscowa. Bo czasem pieniądze, to jakoś tak…nie pasuje. No i ile dać? Można było się odwdzięczyć za pożyczenie piły, za podwiezienie do miasta, za słoik grzybków do świątecznej sałatki.




Jasny i Swój Chłop…


Tymczasem Szewcowi brakowało podstawowych miejscowych umiejętności.
Ani pychówką nie umiał pływać, ani żyta kosić. Ani nawet żyta zbierać. Do zbierania ziemniaków specjalnych kwalifikacji nie trzeba było mieć. Tylko trochę samozaparcia.

I Szwagrom muuuusiał pokazać, że on swój. Bo patrzył nieraz z zazdrością, jak Jasny Jerzyk zręcznie, delikatnie, pychówką powoził. Łódka zanurzona prawie po burty, cztery osoby, ubrane świątecznie, bezpiecznie na drugi brzeg, do autobusu wiozła.

To i on na pychówce pływanie zaczął ćwiczyć. Głupio było, żeby  podczas przewozu kobita przy wiośle stała, a on, jak gamoń jaki, na ławeczce grzecznie siedział. I to upominany surowo, żeby się nie kręcił, bo łódkę wywróci.
Brał od teścia wiosło, klucz od kłódki, którą pychówka była zawarta, spychał łódkę ostrożnie na wodę tuż przy brzegu, gdzie jeszcze szuwary  i ćwiczył. Najpierw cierpliwie, przy brzegu. Żeby chociaż nie zmieniać położenia i nie być ratowanym przez Żonę, jak się znalazł za daleko w dole rzeki. I żeby nie wylatywać z łódki, jak wiosło się zaklinowało między dno a burtę.

Aż się nauczył. Tak, jak i koszenia żyta.
Co to była za duma, gdy w piątek wieczorem, najpierw żona po niego łódką przypłynąwszy, siedziała sobie wygodnie na ławeczce, a Szewc, jak Pan Bóg przykazał, pychówkę prowadził. Górując najpierw przy brzegu, żeby do Słowiczej Kępy dopłynąć, zanim rwący nurt zepchnie go zbyt daleko. I potem, opływając ją wokół,  jeszcze raz w górę, żeby dobić do brzegu na wysokości chałupy.

Potem, podjadłszy, na roboczo ubrany, gdy chłodek już przyjemny się robił, ale słonko jeszcze wysoko, prowadził dumnie mały orszak żniwiarzy: On na czele z kosą, a za nim, w bezpiecznej odległości, bo kosa ostra, Żona i Teść. Do zbierania. Do zbierania! Po nim! Bo on, kosiarzem już był. Pełnoprawnym. Wprawdzie kosiło się tylko brzegi, żeby kosiarka miała jak wykręcić, ale zawsze.

A Jasny Szwagier, też przyjechawszy z miasta, objąwszy czule i dumnie Swoją Drobną Panią, stojąc za płotem w zachodzącym słońcu, z widokiem na rozświetlony bladoróżowo łan żyta, patrzył na kroczący orszak i wołał do Szewca przyjaźnie:

- A nie skalecz ty się, kosiarzu, aby!  

Ale wesołe błyski w oku nie kłamały, a w głosie też było słychać tę przyjazną, działającą jak balsam na serce kosiarza – aspiranta, nutę:

- Swój chłop z ciebie!


Jasny i zdobycz Aksamitnej Nocy


Szewc do wędkowania się nie brał, ale Szwagrom kibicował. Czasem któryś pozwolił mu pociągnąć spinningiem, lecz Szewc nie miał albo szczęścia albo cierpliwości, albo jednego i drugiego. I żadnej ryby nigdy nie złapał.
Z wyjątkiem tego jednego, pamiętnego razu.
Zdarzała się w Kwiczołowie, raz do roku, Noc Jętki. Jak Noc Kupały.
To była noc, kiedy wypływała Ryba. Ławica Ryb.

Noc tańca jętki jednodniówki. A wtedy ryby dostają małpiego rozumu.
Zanęcone nie suchymi kulami jętki, jakie się ugniata w tę samą noc, z tej samej jętki.
Która zwabiona, jak ćma, światłem ognisk, nadlatuje nad ogień i opada, z nadpalonymi skrzydłami.
I wokół ognisk tworzą się warstwy tych dziwnych, a nieocenionych dla rybaków, martwych owadów.
Z tych warstw ugniata się kule, które służą wędkarzom do zanęcania ryby, czyli sprowadzania ryby w miejsce, gdzie zamierzamy ją złowić na wędkę, poprzez wrzucanie do wody zanęty.

W tę noc, cała rzeka buzuje szalonym tańcem  i cichym szemraniem Jętki, pląsającej nad samą powierzchnią wody. I wydaje się wtedy, że cała rzeka jest wypełniona zanęconą rybą.

Ta noc sprzed ćwierć wieku, utkwiła Szewcowi w pamięci na całe życie.
Szwagier Jasny wziął go ze sobą, jako towarzysza do sieci, zwanej rzutką. To specjalna sieć, którą się zarzuca we dwóch a wyławia, jak się ma mniejsze szczęście, kilka ryb na raz, a jak się ma większe, to i pół wiadra.

Trzeba wiedzieć, gdzie wybrać miejsce do zarzucenia sieci, gdzie wejść w wodę nawet po pas.
Gdzie się kończy płycizna a zaczyna przykosa. Bo wpaść można i z głową i zachłysnąć się niebezpiecznie.
A noc jest ciepła jak czarny aksamit, błyszczący księżycem w pełni. Toż to lipiec,  więc tylko trzeba mieć tenisówki, żeby nóg nie pokaleczyć o skorupy szczeżui.

I wykonywać polecenia Szwagra, którego jasna czupryna połyskuje w świetle księżyca.
Po godzinie wiadro jest pełne i dwóch szwagrów, jeden miejscowy, ale z miasta, drugi z miasta, ale swój chłop, podochoceni pomyślnym połowem, zgodnie niosą swoją zdobycz do oczekujących przy ognisku żon i zebranej, wesołej gromady.

Potem Jasny wspaniałomyślnie odstępuje swoją część zdobyczy Szewcowi. On sobie przecież jeszcze nałowi.
Zabieraj, chłopie!. Dobra, nie dziękuj!

Tak to tworzyła się wieź w tej Rodzinie.

A jeszcze wspólne stawianie nowego dachu na chałupie? Które Jasny okupił podczas montażu fangą w czoło od ciężkiej belki stropowej, aż mu się gwiazdy w jasny dzień pokazały?

Wszystkie szwagry się wówczas stawiły. I stasiowe i zygmuntowe chłopy i wszyscy mężowie stasiowych i zygmuntowych córek. Jak jeden mąż. Rodzinne przedsięwzięcie, jak na amerykańskich filmach. Na górce, cały marcinowy klan pracował przy dachu. Każdy stosownie do umiejętności i stosownie do wytrzymałości.
Przez pewien czas Stanisław i Zygmunt , mieszkając w ponadstuletniej chałupie, byli pozbawieni dachu nad głową. Ale szybko nowy dach się pojawił. Wprawdzie pozbawiony już tego naczółkowego wykończenia i Szewc trochę im pomarudził, ale trudno. Dwuspadowy teraz nastał.

Bo w razie potrzeby, stawali. Na zabawie, wytrwali do rana; chłopy z Górki i mężowie ich sióstr.



Jasne wspomnienie …


Jasny Wędkarz kupił sobie niedawno nową łódkę. Tak się cieszył!

Zabezpieczył na zimę. Siostrzeńce pomogli, wynieść na górkę, ustawić porządnie pod bzami, do góry dnem, na podpórkach. Na wiosnę, tylko wsiadać i …na ryby.

Z pomocą Gospodarza zza ściany, nacięli kanek olszyny. Jasny porąbał kanki na szczapy, gotowe do kuchni. Ustawił porządną stertę. Piwo Gospodarzowi postawił. Rodzinna pomoc i rodzinny, symboliczny rewanż. Bez zobowiązań.

Łódka dotrwa do wiosny bezpieczna. A sterta? Nikt jej teraz nie śmie ruszyć. Może wiosną coś się rozstrzygnie. Wiosną drewno też będzie potrzebne.


Właśnie wrócili z żoną z wizyty u córki, w Pradze Czeskiej. Nacieszył się wnuczętami, córka narobiła zdjęć, nakręciła filmów.

Ostatnio tylko dziwny się jakiś zrobił. Ciągle coś robił „ostatni raz”. Bał się zostać sam na sam z wnuczętami. Bo jak mi się co stanie? Żona się denerwowała tym głupim gadaniem. Ale on nie zwracał na to uwagi. Jakby wiedział swoje.
Na oko, wszystko w porządku. Na długie spacery chodził. W domu się krzątał. Jak zwykle.

Personel R-ki reanimował go godzinę, ale Bóg miał już wobec niego inne plany.

Córka zastanawiała się popłakując; „Jak ja temu ojcu tak ciągle zdjęcia robiłam!”.
To było coś, jakby „pochwycenie”. Pewnie się zdziwił. Gdzie ja jestem, dlaczego tak jasno?
Miał tylko 65 lat. No tak. Ale Jętka żyła jeden dzień.

czwartek, 2 grudnia 2010

Ziemkiewicz o swarach na prawicy...

Nie mam zwyczaju cytować. No …. może trochę.
Nie komentuję wydarzeń politycznych. No …. może czasami.
Ale ostatni felieton Rafała Ziemkiewicza w Gazecie Polskiej oddaje tak dokładnie mój stan ducha po ostatnich przetasowaniach w PiS, że nie mogę się powstrzymać.
Muszę więc pracowicie spisać to z mojego, świeżego egzemplarza. Mam nadzieję, że ci, co jeszcze nie dotarli przez zaspy do kiosku, docenią.
Zanim jednak zacytuję, kilka zastrzeżeń:
Niestety, mamy takich polityków, na jakich zasługujemy. No i widocznie zasługujemy tylko na jednego, cieszącego się względnym poparciem, polityka niepodległościowego.
Bardzo cenię Jarosława Kaczyńskiego, chociaż nie uważam go za politycznego proroka. Jeszcze go nie sprowadzono, albo sam się jeszcze nie sprowadził do roli niepoważnego błazna.
Rozumiem, że Kaczyński znajduje się od lat pod silną presją w mediach i, prawdopodobnie, poza nimi. Jeśli ktoś jest taki mądry, niech sam spróbuje.
Ostatnie, osobiste tragedie dopełniły miary jego cierpienia.
Ale rozumieć, to jedno, a wybaczyć, to drugie. Kto zdobył i utrzymał przez lata taką pozycję, ten ponosi większą odpowiedzialność i musi dawać dowody męstwa większego od przeciętnej. Jest już publicznym dobrem i sam też musi zdawać sobie z tego sprawę.
Mam kilku przyjaciół, zwolenników PiS.
Amicus Plato, sed magis amica veritas.
Dlatego ten cytat specjalnie dla nich:
“ … …od czasów, gdy bezlitośnie i nieczysto rozprawiał się z Anuszem, wszystkie jego wady uległy spotęgowaniu.
Ja lubię, kiedy jest taka potrzeba, bronić przegranych spraw, ale bardzo proszę prezesa, żeby mi tego nie utrudniał. Jeśli teraz nagle odkrywa, że przez tyle lat opierał się na ludziach niemoralnych, to pogrąża nie ich, lecz siebie.
Zwłaszcza, jeśli odtrutką na ich niemoralność ma być powrót Ludwika Dorna, który do wczoraj był strasznie niemoralnym alimenciarzem, choć do przedwczoraj człowiekiem moralnym.”
Koniec cytatu.
Jeszcze jedno, tytułem uzupełnienia tego moralnego wątku o zasadniczy wątek polityczny.
Powrót Ludwika Dorna do PiS, jeśli to prawda, uważam akurat za dobrą wiadomość. To powrót o wiele za późny i zbyt cichy.
W środę. 1-szego grudnia, czyli wczoraj, w bałamutnym filmiku o kreowanej na świecką świętą Barbarze Blidzie, występował właśnie, jako „demaskator” Kaczyńskiego  człowiek, któremu Jarosław Kaczyński udzielił poparcia, przeciwko Ludwikowi Dornowi.  
Ten człowiek, którego nazwisko aż hadko wymieniać, ale zrobię to dla jasności: Janusz Kaczmarek, okazał się nietykalny i nikt jakoś nie chce pamiętać, że jest zamieszany w „aferę gruntową”, jako prawdopodobne źródło przecieku.
A Ludwik Dorn? Jak się zachował w sporze z Kaczyńskim o Kaczmarka? Moim skromnym zdaniem, wzorowo. Podał się do dymisji. Wyrzucony z partii, był wyjątkowo wstrzemięźliwy, jak na niesprawiedliwość, która go spotkała.
Przypominam, że również na początku władzy AWS-u, kiedy zorientował się, jakie koalicje są zawierane i jaka polityka kadrowa będzie prowadzona, po świetnym przemówieniu sejmowym wystąpił z klubu AWS i pozostał posłem niezależnym. Uważałem ten jego „samobójczy” akt polityczny, za dowód rzadkiej u naszych polityków klasy.
Jarosław Kaczyński się ewidentnie pomylił. I do dzisiaj nie raczył swego błędu poprawić. A powinien to zrobić w świetle kamer.
Tak, Ludwiku, przepraszam, pomyliłem się. To ty miałeś rację. Nie ja. (Aż szkoda, że to nie cytat)
Tak powinien zrobić dwa lata temu, po wybuchu afery gruntowej. A najpóźniej półtora roku temu.
To by może nie świadczyło aż o jego wielkości, ale przynajmniej o klasie.
Klasa nie jest towarem sprzedawalnym?
No cóż. Mamy teraz klasę wojewódzką, a nawet powiatową.
I na to żaden kowboj już chyba nie pomoże, nawet, jak rozsmaruje giganta talk-show, jak masełko na bułeczce. W jego własnym programie.
Ale polityczne, ujemne konsekwencje błędu Kaczyńskiego są chyba większe niż ryzyko zachowania się z klasą?
Tu już wchodzimy na pogranicze polityki, kultury i …edukacji.
Ale może o to mi chodziło?

środa, 24 listopada 2010

Po wyborach ... felieton bynajmniej nie agitacyjny

No i po wyborach.

Jeśli wierzyć oświadczeniom kandydatów, wszyscy wygrali.
Nawet Ci, którzy nie zdobyli stanowisk, o które się ubiegali.
Nawet Ci, którzy zdobyli mniejsze poparcie, niż poprzednio. Bo przecież mogli zdobyć jeszcze mniejsze.
.
Ci, którzy zdobyli nieco większe, uważają to wręcz za oszałamiający sukces.
Przyznanie się do porażki? Nawet, jeśli uważamy, że jest niezasłużona?
Że wyborcy nas nie doceniają?
Proszę? Czy Pan się dobrze czuje?
Ktoś skrytykował nas "konstruktywnie", to znaczy wytknął nam błędy, które, jego zdaniem przyczyniły się do porażki?
.
To nielojalny zwolennik lub wróg.
.
Demokratyczny język. Taka demokratyczna nowomowa.

W prywatnej rozmowie może (nie wiem, dywaguję) mówimy do współpracownika, głupcze, zmarnowałeś mi kampanię. A w publicznej wypowiedzi chwalimy się sukcesem.
.
Wiadomo, kampanie są obliczone na najgłupszego wyborcę. Takiego, który sam nie trafi do urny i trzeba go do niej doprowadzić. Który ledwo znajdzie miejsce na kartce, gdzie trzeba postawić krzyżyk.
.
Sprzedajemy kandydata, jak proszek do prania. Mowy nie ma o ostrzeżeniach nawet małym druczkiem, że używanie może spowodować uczulenie, albo nie wszystkie plamy dadzą się wywabić.

Czy ta eskalacja obietnic nie dla "nie dla idiotów"  tylko dla tych, którym wprawdzie schlebiamy, ale którymi pogardzamy, jak mięsem armatnim, prowadzi nas w dobra stronę?

Na tym blogu już się zdemaskowałem. Już nigdy nie będzie apolityczny.
Tylko zwolennicy partii rządzącej mogą sobie pozwolić na apolityczność.


Tylko oni  mogą powiedzieć, że od polityki to mają Tuska. Albo Komorowskiego.
Tak, jak mój śp. Brat mawiał o Wałęsie. Powołując się na przedwojenne powiedzenie:
"Od polityki to ja mam Piłsudskiego".

Oni jednak ryzykują, że za późno zorientują się, iż ich dyżurny polityk - będzie prowadził swoją politykę - nie dla nich, tylko dla siebie.
Ja się boję. Tak, jak się okazało z Mazowieckim, Bieleckim, Suchocką, Millerem i Oleksym.

Swojego przedstawiciela ostatnio miałem w Sejmie w roku 1992. Lech Pruchno Wróblewski. Nieżyjący już restaurator z ulicy Freta na warszawskim Starym Mieście. Głosowałem na niego, bo kandydował z mojego okręgu. I dostał się do Sejmu. Jakież to uczucie! Nigdy później już nie miałem. Obserwować, jak Twój przedstawiciel przemawia. I jak mówi w Twoim imieniu. Tak, jak Ty byś powiedział. Tylko lepiej.
Nie miałem pretensji, że Sejm przegłosowywał akurat ustawy, które mój poseł odrzucał, a odrzucał te, które Pan Lech popierał.

Trzyosobowe koło UPR, którego częścią był pan Lech, zawiązywało koalicję, czasami głosowało przeciw samotnie. ale liczyło się, czy zachowywało tak, jak ja bym chciał..
Nie zawsze dokładnie tak było.

Jego ostra krytyka poczynań jedynego niepodległościowego i w miarę odważnego rządu w latach dziewiędziesiątych uważałem za słuszną, ale nieco przesadzoną.

Zachowanie koła w momencie jego obalania trochę mnie zniesmaczyło. Uważałem je za nielojalne. I do dzisiaj pamiętam Januszowi Korwin-Mikkemu, jego  błyskotliwe przemówienie.Jako akt nielojalności.
W momencie ataku koalicji antylustracyjnej należało wznieść się ponad ideowa różnice. I stanąć po stronie brutalnie obalanego rządu.

Tłumaczyłem sobie, że UPR zachował się pryncypialnie z punktu widzenia swojego programu. Że przyjdzie moment, kiedy wróci silniejszy i znajdzie okazję do współdecydowania z bliższym ideowo rządem.
Niestety, to był ostatni epizod sejmowy UPR.
Nie był to nawet błąd taktyczny, ponieważ koalicja Nocnej Zmiany i tak dysponowała siłą dostateczną, by 3 głosy dodatkowo nie wystarczyły.


To była tylko rysa na wizerunku.moich posłów.
Wszystkie inne działania wówczas i po upadku rządu Olszewskiego były dokładnie zgodne z ich deklaracjami i programem.
Porównajmy to z dzisiejszymi politykami rządu. i partii, na którą miałem kiedyś głosować, bo wydawało mi się, że zaczyna być mi ideowo stosunkowo bliska a UPR i Mikke "nie mają szans".
Na szczęście nie popełniłem tego błędu i nie muszę się rumienić.


Ja wtedy mogłem mówić "Od polityki to mam Pruchno Wróblewskiego".
Utyskiwania na "tych posłów" kwitowałem wzruszaniem ramionami i uwagą: "mój poseł jest bez zarzutu".
To były czasy.


Minęło 18 lat. Zamiast dojrzałego społeczeństwa obywatelskiego, wybierającego świadomie na kolorowym rynku idei,.mamy kibiców, widzów politycznego mordobicia i politycznych parodii teatralnych, w których jeśli partia rządząca mówi, że coś zrobi, to - tak, jak w teatrze - na niby.
Było kilka rządów, które realizowały jakiś program przywracania normalności. Tak, jak go pojmowały. Nie oceniam teraz, czy to zmiany we właściwym kierunku. Ale woli zmian nie sposób odmówić.
Rząd Mazowieckiego, Olszewskiego, Buzka i Kaczyńskiego.

Pozostałe coś markowały, coś robiły.
Od trzech lat mamy zjawisko niebywałe, rząd który nic nie robi, poza występowaniem w mediach, jako krytyk opozycji i bajarz o sukcesach ma prawie niezmienne poparcie i wygrywa w cuglach swoje.
Jego obietnicami można teraz tapetować ściany, jak polską marką przed reformą Grabskiego.

I jest nietykalny. Jakie jeszcze podłości w sprawie Katastrofy musi popełnić? Jakie jeszcze służalcze gesty musi wykonać? Jakie afery muszą zostać ujawnione, żeby ludzie oprzytomnieli? Ile razy nie uda mu się zlikwidować jednego absurdu, żeby nie wprowadzić następnego?
Ilu dziennikarzy trzeba zamienić na funkcjonariuszy partyjnych, którzy obejmą funkcje niezależnych komentatorów?

Jeśli nie działa zdrowy mechanizm wyborczego wahadła, a partia rządząca korumpuje się tak błyskawicznie i tak bezczelnie, to jaki wstrząs nas czeka?
Czy czekają nas rządy nad pół - pokoleniem? I dopiero następne pół-pokolenie, tak, jak w PRL wyzwoli następny oby bezkrwawy, zamach stanu?
I do władzy znów dojdzie ekipa zapasowa, pod hasłami odnowy?

Aha, a teraz znów dostał "wielkie poparcie". Ale nie przesadzajmy. Parę pocieszających porażek jednak poniósł. Parę dowodów na przytomność umysłu niektórych obywateli. Czy tylko szczęśliwy, wizerunkowy przypadek?
Bo Mirosław nomen omen Sekuła, Rycerz Afery Hazardowej poniósł sromotną porażkę. Nie będzie rządził Zabrzem.
Teraz poczekajmy, kto mu wynagrodzi ponurą rolę demoralizatora politycznego. Bezrobocie? Hahaha!


Mój kandydat przegrał, ale przynajmniej nie kłamał.
Dostał trochę więcej, ale i tak został skrytykowany i zaklasyfikowany, jako kabareciarz.

Mówienie serio. nie kłamanie - to, w tym najlepszym świecie, w XXI wieku,  - kabaret?
Ja nie mówię, że jest bez wad. Nie wiem, czy jest najlepszy. Po prostu tego nie wykluczam.
.
Jedyny kandydat, który istnieje w polityce od trzydziestu pięciu lat i nikt go nie złapał na ściemnianiu, jest uważany za kandydata niepoważnego. Nigdy nie zmienił poglądów. Nigdy nie odwołał swoich twierdzeń.
Nie musiał.
Wiele jego postulatów, obwołanych kiedyś, jako oszołomstwo, "poważne" partie, nie powołując się na autora, wprowadziły w życie.
Inne obiecały wprowadzić, a potem się z tego wycofały. Zawsze po cichu.

Wiele jego prognoz się sprawdziło, ale nikt go nie przeprosił. On ma tylko swoje prawo starej ciotki: "a nie mówiłem?"


Taki mały, symptomatyczny, szczegół.
Kabareciarz. Pięć procent poparcia.

listopad roku pańskiego dwa tysiące dziesiątego.

piątek, 12 listopada 2010

Marsz Niepodległości 11 listopada 2010, relacja subiektywna

Relacja subiektywna z Marszu Niepodległości 11 listopada 2010
1. Siły porządkowe – Przygotowane na wszelki wypadek. Udało im się nie wejść do czynnej interwencji.
Siły porządkowe

Armatka

2. Strona „antyfaszystów” – czyli nielegalne zgromadzenie, bronione przez dwa kordony policji. Jeden na koniach, drugi z tarczami.
Antyfaszystka

Antyfaszyści 3. Ziemia niczyja.
Podwójny kordon, pieszy i konny stoi zwrócony w stronę legalnej demonstracji, ochraniając nielegalną zadymę, zaopatrzoną we wszelkie akcesoria: transparenty, wielkie banery, megafony, przez które nadawana jest propaganda antyfaszystowska.
Państwo prawa.
Kordon

Demonstracja
4. Strona „faszystów” – czyli demonstracja legalna, której policja nie była w stanie zapewnić spokojnego przemarszu ustaloną trasą.
Sztandary Niepodległości

Korwin

Ziemkiewicz i Zawisza
5. Demonstracja, której nie było. Była, miało nie być.

Ci młodzi chłopcy, krzyczeli:
Bóg, Honor i Ojczyzna!
Cześć bohaterom!
Barwy Biało – Czerwone – Niezwyciężone!
Roman Dmowski – wyzwoliciel Polski!
NSZ – Narodowe Siły Zbrojne!

A ich przeciwnicy, którzy nielegalnie starali się im przeszkodzić: Hańba! (w domyśle: faszyzm).
Odpowiedź też była:
Raz sierpem, raz młotem, w czerwoną hołotę.
Ostro.
Kibice

Stalinowska Dyrektywa

Postój: Jedna godzina, czekamy, aż Policja coś wymyśli

Czyżby to były hasła faszystowskie?
O tak. Teraz rozumiem. W latach 80-tych, w stanie wojennym, moja dobra znajoma z Regionu Mazowsze, z kręgów KOR, na moje określenie komunistów „czerwoni”, powiedziała: „ty jesteś faszystą?”
Potem „przyznała mi się”: „Jestem Żydówką”. Ja: „Tak? Aaaa. No i co z tego?” . „No bo WY, to jesteście antysemici”. Długo starałem się ją uspokoić, że po pierwsze, faszystą nie jestem, jestem katolickim konserwatystą, po drugie, miałem pradziadka Żyda i zarzucano mi nieraz, że jestem filosemitą.

Często o niej myślę z żalem. Wówczas, gdy w Gazecie Wyborczej publikuje się teksty, jako żywo pachnące stalinowską propagandą.
W ostatnich dniach uświadamiam sobie ze zgrozą, że w dalszym ciągu, świadomie, czy nie, realizowana jest stalinowska dyrektywa, żeby przeciwników bolszewików nazywać faszystami, antysemitami. I jak się to wiele razy powtórzy, to przylgnie.

Stalina dawno nie ma.

Ze względu na moją znajomą, ze względu na dobre wspomnienia wspólnego działania, całym wysiłkiem bronię się przed myślą, że tam siedzą jakieś porąbane wnuki stalinowców, wrogowie Polski.
A może jednak już z nimi zerwała, jak wielu porządnych ludzi, którzy po jakimś czasie otrzeźwieli?

Dzień Niepodległości. Prezydent wygłosił dobre przemówienie.

Ale siły antyfaszystowskie nie usłuchały jego wezwania do narodowej zgody i współpracy.
Zamierzały przeszkodzić demontracji patriotycznej, ponieważ demonstrowała młodzież, spod znaku niesłusznych organizacji. A byli tam: Wolność i Praworządność Janusza Korwin-Mikkego, ONR, Młodzież Wszechpolska, kibice klubu sportowego „Hutnik” i inne grupy, głównie młodzieży.

Demonstrację poręczały ogólnie szanowane a w każdym razie całkowicie obce idei faszyzmu osobistości z kręgów prawicowych. Jednak zamiast stać się rekojmią dla czystości intencji i godnego przebiegu demonstracji, dały Gazecie Wyborczej powód do stwierdzenia: „W Polsce nie jest już wstyd sprzyjać faszystom”.

Faszyści. Pamiętam. Ten termin – to stalinowskie określenie Niemców, Narodowych Socjalistów. Żeby zamazać pokrewieństwo. W Polsce komunistycznej, do roku 1956, to obowiązkowa nazwa każdego Żołnierza Niepodległości, każdej Organizacji Walczącej Jeszcze Wówczas O Niepodległość, każdego Zasłużonego Polaka, który ośmielił się być w opozycji lub walczyć zbrojnie przeciw nowemu okupantowi.
Władysław Anders, Stanisław Maczek, Jan Nowak Jeziorański, Witold Pilecki, Antoni Heda – Szary, Józef Kuraś –Ogień, Zygmunt Szyndzielarz – Łupaszka.
Kazimierz Moczarski który siedział w jednej celi z katem getta warszawskiego. A ordynans kata opatrywał faszyście dłonie z wyrywanymi na przesłuchaniach paznokciami.
To wszysto byli faszyści. Tak pisano w komunistycznych gazetach. Faszyści! Pamiętam!

Listopad 2010. Siedem mięsięcy po katastrofie Smoleńskiej. Dwadzieścia jeden lat III Rzeczypospolitej.

Zgoda buduje – przemawia Przezydent.
Młodzi, patriotyczni chłopcy, którzy chcą być dumni ze swego kraju, ze swego narodu, którzy chcą to zademonstrować i w tym celu jadą przez cała Polskę.
Źle myślą? Są za mało tolerancyjni? Za mało kochają mniejszości? Są za bardzo homofobiczni?
Za bardzo katoliccy? Za mało lewicowi i za mało antykapitalistyczni?
Tak! Potrzebna demonstracja siły antyfaszystów, o nazwie, jakby żywcem przeniesionej z sowieckich czasów rozkułaczania i wywożenia polskich panów na Sybir.
Na pewno ich nauczy toleracji dla lewicowych idei.
Blokowanie przez policję legalnej, zachowującej się nienagannie demonstracji i ochranianie nielegalnej blokady, na pewno nauczy ich szacunku do III Rzeczypospolitej i praworządności.
Godzinna blokada na ulicy Browarnej całkowicie zbiła organizatorów demonstracji z pantałyku. Specjalnie czekałem, mimo zimna i obowiązków rodzinnych, jak długo ludzie wytrzymają.
Na co liczono, nie proponując kolejnej zmiany trasy i trzymając ludzi w przejmującym zimnie przez godzinę?
Na to, że te kilka tysięcy znudzi się i się rozejdzie? Bo zadymiarzy lepiej nie ruszać, żeby nie zadrzeć z wpływowym dziennikiem, który dał hasło do zadymy i kupił zadymiarzom gwizdki?
Żeby nie zadrzeć z naczelnym, który właśnie został kawalerem Orła Białego?
Po śpiewach, hasłach a nawet rozgrzewających podskokach, w obliczu groźby prowokacji lub ekscesów najbardziej niecierpliwych młodych ludzi, organizatorzy ogłaszali dalej: czekać, nie ma zmiany trasy.
Wreszcie kilku młodych chłopaków z flagą powiedziało basta! I poszli w przecznicę. Pociągnęli za sobą tłum. Kiedy Janusz Korwin-Mikke postanowił też za nimi się udać, pochód ruszył dalej, do celu, do pomnika Romana Dmowskiego. Można było go powstrzymać tylko siłą.
Na szczęście policja po prostu dostosowała się do sytuacji blokując przecznice i nie dopuszczając zadymiarzy.
Demonstracja została uratowana przez paru odważnych, nieposłusznych chłopaków.
Przeszła ulicą Dobrą. Przy dojściu do Solca stanąłem na chodniku i sfilmowałem przemarsz. Trwał 6 minut. Tylu faszystów z całej Polski, głównie Młodzieży Wszechpolskiej, przyjechało, żeby wziąć udział w tym marszu.
Nigdy nie byli mi specjalnie bliscy. Prawdopodobnie przez dorabianą gębę faszysty.
Aż do dzisiaj. Teraz wiem, że to dobrze wychowani porządnie ubrani i odpowiedzialni chłopcy. Taki symptomatyczny szczegół. Słyszałem bardzo mało, o wiele mniej, niż przeciętnie się słyszy, przekleństw.

Warszawiacy, tak jak Rafał Ziemkiewicz, poszli na te demonstrację tylko dlatego, żeby dać wyraz swojemu oburzeniu przeciw wołającej o pomstę do nieba manipulacji Gazety Lewaków.

Byli może trochę zagubieni i obcy w tym tłumie młodzieży; chłopców i dziewcząt. Ale ja mam nadzieję, sądząc po sobie, że czuli się jak wśród swoich, trochę niesfornych i czupurnych dzieci.
To są faszyści?
Tak, według nomenklatury Stalina. Ale ja bym im jeszcze tak zaszczytnego miana nie nadawał. Jeszcze muszą sobie nań zasłużyć.
Mają dobre zadatki. Jak będzie kiedyś trzeba, będą ratować życie nawet tym zadymiarzom.

Faszysta. Od wczoraj.

środa, 10 listopada 2010

Bezwstywna propaganda wyborcza

A ja własnie, że popieram.
Nie jest to obowiązkowe, ale moim zdaniem, pozwoliłoby przynajmniej dać nam szansę na wyjście z zaklętego kręgu niemożności.
Wszyscy inni już mieli swoją szansę.


Może jeszcze pan Czesław Bielecki budzi moje (małe) nadzieje.
Ale na razie stawiam na Korwina.

Przypis 27 1 2013: I to było ostatni raz



środa, 27 października 2010

Kolory smutku



Lubię smutek w kolorze jesiennego słońca.
Jest smutno, ale można jednak odetchnąć pełną piersią.


Nadzieja jest gdzieś za tymi drzewami, ale tylko na zdjęciu wydaje się, że to daleko. Muru nie widać a tak naprawdę, jest o kilka minut dobrego marszu.


Za murem jest życie a łączność z Tymi, dla których zanurzamy się w tym słonecznym smutku ....dalej trwa.
Sursum corda!

piątek, 24 września 2010

Prostaczek w czarodziejskiej krainie poezji

Motto
… słowa, które mają taką siłę, że włosy stają dęba.
 I natychmiast rozumiesz subiektywną prawdę, która zawiera obiektywną rzeczywistość, bo ktoś to sobie uświadomił.
To właśnie nazywamy poezją.
Allen Ginsberg(„Widziałem najlepsze umysły mojego pokolenia zniszczone szaleństwem…”)

Część pierwsza: Impuls

Wiersz - to intensywne przeżywanie czegoś przejmującego, do tego stopnia, że czujemy się tylko transmisją…

  
To świadectwo z okresu Żałoby Smoleńskiej Leszka Długosza, poety pochodzącego z klimatów, które kiedyś mnie niecierpliwiły swoim „smuteczkiem”.
… małe smuteczki.
Lecz wystarczy pieskowi dać mleczko
I już nie ma smuteczków nad rzeczką.

Moment  wystąpienia poety w programie telewizyjnym Jana Pospieszalskiego był impulsem, by sprawdzić, jak to się dzieje, że ten smuteczkowy poligon jest najlepszą szkołą trafiania w sedno?

Kiedy stajemy przed nagłą próbą mądrości i ludzie ostrożni korzystają z okazji, żeby siedzieć cicho, twórczość mierząca „wyżej” objawia się czasem zakłamanym wierszem.  Albo kabotyńską wypowiedzią, zdradzającą kompletne pomieszanie z poplątaniem.
Przykładów nie będzie. To jest tekst refleksyjny. Nie polemiczny.

Chyba wtedy zdałem sobie nagle z osłupieniem sprawę, że poezja jest niczym innym, jak … „modlitwą w ukryciu”.  A może już kiedyś wiedziałem, ale … zapomniałem?
Wystarczyło przypomnieć sobie pierwszą pielgrzymkę do Częstochowy. Sierpień 1985. Z tym samym osłupieniem zobaczyłem, wędrowiec po górskich szlakach, grzbietach i szczytach, że NIE WIEDZIAŁEM, PO CO JA PO TYCH GÓRACH CHODZĘ.
Ale chyba Ktoś wiedział. Pewna pątniczka, dzisiaj skromna posłanka, kiedyś Joasia o misjonarskiej pasji, powiedziała do mnie, patrząc na moje górskie buty, noszone zamiast pątniczych sandałów: „Oooo, góral! Witamy na pokładzie”.

Wtedy zrozumiałem, że byłem „pielgrzymem w ukryciu”. Trochę mnie Ktoś przygotowywał do nowych szlaków, a trochę …. traciłem czas.  Bo zachwycałem się urodą Stworzenia, nie myśląc o Tym, któremu to zawdzięczam.

A teraz?  Teraz zrozumiałem, że wiersz może być podglądaną, wydaną na publiczny łup w ekshibicjonistycznym impulsie, modlitwą nieszczęśników, którzy inaczej się modlić nie umieją. I jednocześnie zaproszeniem do niej.
……

Korzystając z rodzinnych zbiorów poleciałem szybko zweryfikować, czy może już bardziej dojrzałem do owych smuteczków. I wyłuskałem motyw wprawdzie zamyślony, ale zaskakująco bliski: rozmowę poetów podających sobie przez lata i epoki nastrojoną lirę …

Bolesławie – tak z imienia Bóg ponowi
- Oto mi przybywasz
Witaj po żywota trudzie
- Z rodu żydowskiego, z narzecza polskiego
Czeladniku istności Chrobry
….
Przodem , Bolesławie
Proszę, proszę…
…..

  
No proszę, proszę. Mój ukochany od najmłodszych lat bajarz „Klechd Sezamowych” i twórca rozpoznawalnej na pierwszy rzut oka poetyki mrugającej oczkiem niezapominajkowym, malinowym chruśniakiem, straszący strzygami i topielicami, o miłości piszący epickim trzynastozgłoskowcem, żeby było trudniej się nauczyć na pamięć, to dobry znajomy  pana Leszka!

Poeta Długosz trafił w sedno, ale wiersza do studia nie przyniósł. Może nie chciał iść śladem pewnej noblistki i ryzykować? Szkoda.

Pamiętam „kryzys warszawski” późną jesienią 1980, wywołany przez aresztowanie Janka Narożniaka, drukarza Regionu Mazowsze. Tego samego, który postrzelony w stanie wojennym podczas ucieczki, został uwolniony ze szpitala i ukryty. W akcji, jak z okupacyjnych opowiadań.
Zebranie przedstawicieli warszawskich kół Solidarności w Domu Kultury Zakładów Mechanicznych Ursus, listopad 1980.
I wiersz, który Jerzy Narbutt napisał pod wpływem nastroju chwili i przyniósł do Ursusa. Kartkę z wierszem odczytano zebranym, rozgorączkowanym związkowcom, debatującym nad sposobami reakcji na tę prowokację. Natychmiast, na zawsze stał się hymnem Solidarności:

….
A jeśli ktoś nasz Polski dom zapali
To każdy z nas gotowy musi być
Bo lepiej byśmy stojąc umierali
Niż mamy klęcząc na kolanach żyć.

No cóż, to jest hymn. Kto nie przeżył tego nastroju uniesienia, upojenia migocącą jutrzenką wolności, zaprawionego odwagą wobec groźnego warczenia stojących na razie w bezpiecznej odległości wilczurów, niech się nie krzywi na patos i prosty rym. Ale może jednak poczuje ten nastrój? Czy ten wiersz niesie go w sobie? Nie mnie sądzić, nie jestem obiektywny.

Czy poezja powinna się zjawiać „na zamówienie”? 

Trzeba odwagi. Nie odwagi zwykłej - wobec represji. Pewnie, że tego też. Bo niektórzy twórcy i tego nie mają. Większej odwagi. Odwagi zmierzenia się z czymś większym od nas. I wystawieniem ostrza talentu przeciw Hydrze Niewiadomego. Liryka, Epika i … Grzmot Losu. A talent jeszcze nie ostrzelany w takich skrajnych okolicznościach.

Różne są drogi do mądrości proroka nad - epokowego.
Czy dziennik liryczny i zamyślona strofa, niczym poetyckie silva rerum?
Czy znój starań o właściwe rzeczy słowo, żmudne rzeźbienie słów nowych i szukanie zdziwionych sobą ich zestawów?
Czy moralny impuls i poddanie się przejmującemu, aby stać się transmisją?
A może wszystko na raz, a właściwie wszystko w swoim czasie?

Czy Kamil Baczyński, gdyby dożył chociaż do września, napisał by coś lepszego, coś bardziej „poetyckiego” niż Józef Szczepański „Ziutek” o „czerwonej zarazie”?

Jedną, pewnie banalną, hipotezę - przepis na „najlepszą” poezję - można postawić . Samotność i cierpienie.
Emigrant. Człowiek wyzuty ale nie wykorzeniony. Postawiony na zewnątrz, nie szukający zbyt gorliwie uznania, nie zapuszczający na siłę korzeni.  Postawiony, aby patrzeć z oddali. Widzieć i opisywać, bo tęskni.

Czy to przypadek, że nasi najwięksi – to emigranci?
Nawet ci, którzy zostali w kraju, to właściwie ludzie zepchnięci na margines, albo, właśnie jak Leśmian, Herbert i toutes proportions gardées, Długosz, - ludzie, którzy z własnego wyboru pozostali „z boku”.

Skąd masz róże? Ziemia leży
Śniegiem pokryta.
Idziesz,  gdzie Kopernik w szubie, w mróz w wieży
Z Gwiazd czyta.

O tym wierszu Jana Lechonia, jego bohater nie powie na pewno, że

Nie czuję strun, drżących pod palcem twym –
Jesteś poezji drukarz!

Obaj nieszczęśni emigranci, odlegli od siebie o wieku trzy ćwierci. Jeden umarł w przytułku, drugi skończył, roztrzaskany o nowojorski bruk. Czy Dobry, Miłosierny Bóg przyjmie go tak, jak jego kolegę Bolesława, który miał szczęście umrzeć przed wojną?  I policzy mu tę ukrytą modlitwę? Ile miłosiernych uczynków jest warta?

Wiersz smutny ale nie zwiastuje jeszcze śmiertelnej rozpaczy. Rozważny i romantyczny, jakby Norwid go dyktował z zaświatów. Po prostu, o Poecie.

Obaj podziwiali i kochali Mochnackiego. Tego, który powiedział, że stworzenie przez Polaków własnej literatury to warunek istnienia narodu.

Część druga: Wspomnienie

Mochnacki. Wytłumaczę się z tego skojarzenia wspominaniem z poezją w tle, przy melancholijnej muzyce ze strony http://www.jerzywasowski.pl/,  a może ze strony http://abcjazz.net.au/player-popup.htm ,.
(uwaga, jeśli chcesz czytać dalej i słuchać - po prostu kliknij i wróć do zakładki z tym tekstem)
Zamiłowanie do poezji i pierwsze umiejętności jej rozumienia zawdzięczam swojej „pani od polskiego”, Ciotce Raczyńskiej.
W najdziwniejszy sposób egzaltowanej „czerwonej hrabiance”.  Surowej i bezlitosnej dla mniej zdolnych i w jej pojęciu leniwych uczniów. Pobłażliwej dla tych, co lubili poezję - aż do budzenia zazdrości i niechęci, zwłaszcza koleżanek.

Zadawała do czytania i bez pardonu sprawdzała wykonanie. Konstruując przemyślne testy z treści utworów.
Ale mnie zapadł w pamięć nie test ze znajomości, tylko całkiem inny. Kiedyś po rozpoczęciu lekcji o „Kordianie”, zapytała:
Komu się podobał?



Nie wiem dzisiaj, czy świadomie zaaranżowała tę klasyczną, gombrowiczowską scenę z „Ferdydurke”, z dialogiem miedzy profesorem Bladaczką a uczniem Gałkiewiczem. „A mnie nie zachwyca!
Ta genialna scena również dzisiaj zachwyca dowcipem, chirurgiczną precyzją i hiperboliczną głębią. Dlatego nie mam pretensji, że Autor nie przewidział, iż większość bohaterów tej sceny za chwilę zdała egzamin obywatelski z praktycznego romantyzmu, ginąc bohatersko w kilku wojnach lub w kazamatach, wydanych im i zorganizowanych przez wychowanków różnych nowoczesnych filozofii, tak idealistycznych, jak i materialistycznych.

Próbował zdać go nawet sam Genialny Obrazoburca, zgłaszając się do polskiego konsulatu w Argentynie, po przydział mobilizacyjny.

Na pewno nie miała nic wspólnego z Bladaczką. Zresztą była w wieku Pana G. Mogłaby być Syfonem, gdyby była mężczyzną. Gdybym miał maniery i mentalność niektórych współczesnych literatów, wymyślił bym jakieś modne dowcipy na temat jej wyglądu i płci.
Nie spełniała żadnych prześmiewczych kryteriów Gombrowicza, wyznaczonych nauczycielom.  Z wyjątkiem jednego. Ale o tym później.
Na razie wspomnę o tym, czego Mistrz - Pogromca WszechPowag, Rycerz Prawdziwej Egzystencji zdawał się odmawiać nauczycielom czasu przed Apokalipsą, Czasu Uniwersalnego.
A to była przedwojenna nauczycielka ocalała z Pożogi (w czasie wojny musiała mieć pod czterdziestkę). W pewnym sensie, (ale tylko w pewnym!), jakby żywcem wyjęta z kart Pierwszej Polskiej, (gdzie tam polskiej, Światowej!) Powieści Egzystencjalnej, przy której wywody Sartre’a są jak senne koszmary młodego erotomana.

A rozważania Camusa, jak mruczenie namolnego pijaka.

Była inteligentniejsza od większości uczniów i tęskniła do tego, żeby rozmawiać tylko z godnymi rozmowy. A musiała poświęcać czas wszystkim. Wobec tego, na złość tej nieznośnej sytuacji, od wszystkich wymagała tego samego. Czemu większość nie mogła sprostać.
Może chciała zmierzyć się z wyzwaniem, wobec którego i Pimko i Bladaczka zawiedli?

Bo przecież zastrachany konformista Bladaczka miał przeciw sobie milczącą klasę sprytnych konformistów i krętaczy, bez skrupułów manifestujących swoją wolność i obojętność dla oferowanej im strawy duchowej.

Zaś wyniosły i traktujący swych uczniów, jak istoty innego gatunku, gatunku „niewinne dzieci” Pimko nie miał żadnych szans na uczciwe porozumienie z nimi.

Ona zaś, przedwojenna nauczycielka i nosicielka śmiesznego, przebrzmiałego tytułu, ciało starannie dobrane i wyjątkowo przykre i drażniące, w wieku niewdzięcznym, age ingrat, miała dumę wyznawcy poezji i majestat kapłanki literatury.
Nie była konformistą, jak Bladaczka, o nie. Nie była wyniosła i traktująca protekcjonalnie, jak Pimko. Była wymagająca i bezkompromisowa. Traktowała swoich uczniów poważnie.
A naprzeciw sobie miała stadko głupiutkich, grzecznych dzieci.
Żadnych awantur. Żadnych odważnych wyznań: „Mnie nie zachwyca, słowo honoru, nikogo nie zachwyca.” Tylko …brak wzniesionych rąk na to proste pytanie. Z wyjątkiem jednej.

A dlaczego ta jedna wzniesiona dłoń?
Toć to cudna opowieść o rówieśniku, któremu stary sługa, bajki opowiadał!
Mały Janek gdzie się chował
Przez rok cały, zgadnąć trudno.
Wsiadł na okręt i żeglował,
I na jakąś wyspę ludną
Przypłynąwszy wylądował…
Owdzie król przechodził drogą.
Jaś pokłonił się królowi
Ech, co za cuda! Króle chodzą drogami, z Mont Blanc prosto do książęcych komnat, skakanie konno przez bagnety, nie żeby ratować życie, ale aby zaimponować wrażemu dowódcy – księciu, którego się nie zabiło z powodu lęku przed Tradycją.  Czy są piękniejsze baśnie i to jeszcze z prawdziwym, historycznym, romantycznym, niepodległościowym komponentem?
To był początek ich dziwnej, „szorstkiej” przyjaźni.  Piętnastoletniego szczyla i starej, brzydkiej jak noc, z ptasim, piskliwym głosem, kobiety.

Pamiętam pierwszą lekcję. Byłem nowy, przedostatnia klasa liceum. Wtedy nazywało się: dziesiąta.
Jej wstępu do lekcji polskiego na początku września w końcu lat pięćdziesiątych, nie pamiętam.
Lekcji w klasie grodziskiego liceum imienia Bolesława Prusa, odległego od mojego miasteczka o dwadzieścia minut drogi kolejką WKD.

Pamiętam tylko nieludzki wysiłek i paniczny strach, żeby …. nie wybuchnąć śmiechem. Udało mi się poprzestać na stłumionym dłonią parsknięciu, symulującym kichnięcie, nie budzącym podejrzeń.
Tak była śmieszna przy pierwszym zetknięciu. Wyglądała jak pelikan i tańczyła po klasie jak żuraw kłaniający się wodzie u studni, piszcząc przeraźliwie dla podkreślenia wagi wypowiadanych słów, nieświadoma swego pokracznego komizmu, niczym romantyczny maszkaron.

Klasa oczywiście nie reagowała, już przyzwyczajona do tego widoku i wydawanych dźwięków, pełna respektu dla Ciotki, słuchała pilnie a przynajmniej grzecznie i karnie. Dziewczyny w postawie zasadniczej z rękami założonymi z tyłu.

Ciotka nazywana była dużo gorzej, ale moja niezmienna miłość do Niej nie pozwala mi nawet zacytować tego słowa, które dzisiaj znaczy już coś innego i nie wyraża tego niekłamanego respektu, podziwu i sztubackiej nienawiści pomieszanej z sympatią do surowego belfra.

Jej właśnie zawdzięczam znajomość ortografii lepszą od przeciętnej. Bo zacząłem edukację pod jej kierownictwem od uświadomienia sobie, że wcale nie jestem taki mocny, jak sobie myślałem.
A gżegżółka pisze się właśnie tak, a nie inaczej. Winien jej jestem głębszą świadomość harmonijnego rozwoju języka, którego to rozwoju ortografia miała być niemym świadkiem.
Ja mieszczuch, nauczyłem się szacunku do ludzi ze wsi, którzy byli żywymi świadkami historii Narodu. Bo nigdy nie pomylili ch i h w słowie chata ani rz i ż w słowie żaba. Bo słyszeli i wymawiali to słowo inaczej, niż ja.

Jej surowość w egzekwowaniu materiału szkolnego wynagradzała nam tym, że na zdobytej razem wiedzy literackiej pokazywała piękno i uczyła stopniowo wrażliwości na nie. To logiczne. Jak mogła pokazać piękno poezji ignorantom?
Najpierw przeczytaj. Potem przeanalizuj komentarze mądrzejszych od ciebie. Pomyśl. Sam spróbuj. Potem podyskutujemy. Potem wyjaśnię ci, jakie trudności musisz jeszcze pokonać, żeby zrozumieć i docenić. Rozumiejąc, oswajaj się z urodą i precyzją słowa. Odkryj, jak słowa stojąc pierwszy raz obok siebie, dziwują się sobie nawzajem.

„Prawda, że piękne?” - mogłaby powiedzieć, czekając na końcu tej drogi, niczym dobra wróżka poezji.

Ambitny program, który nie wszyscy wytrzymywali. A ona była bezwzględna. Wymagała „minimum” i nie znała litości. Oblewała na maturze. Fama rozchodziła się po szkole. Kilku moich kolegów zmieniło szkołę przez nią. Do dzisiaj nie mogą jej darować. Mimo, że znaleźli w końcu swoją drogę. Może bez poezji.

Ja natomiast lubiłem jej lekcje zasłuchany w jej fascynacje Słowackim, pasjonujący się tajemnicami konfliktu gigantów romantyzmu. Z ciekawością notowałem jej tłumaczenia niemodnych dylematów Krasińskiego, którego nostalgii za odchodzącym, starym światem zupełnie nie podzielałem. Odkrywałem sekrety poetyckich metafor Przybosia, które Ciotka ukazywała rzetelnie acz zaprawiała swoje analizy ledwie maskowaną niechęcią.

Ja zaś byłem wychowany na poezji Tuwima, Brzechwy, Kerna i Gałczyńskiego, których propagował krakowski Przekrój, prestiżowy tygodnik zgniłej inteligencji pracującej. Tej trzeciej warstwy jedynej Polski, jaka nam została.  Niepewnej, ale potrzebnej. Jak się obejść bez dentystów, techników dentystycznych, a nawet pomocy dentystycznej?

No i czytałem już jako kilkuletni szkrab fajne bajeczki o Zielonej Gęsi, Osiołku Porfirionie i Dymiącym Piecyku. Śmiałem się tak samo, jak moi rodzice. Każdy z innego powodu. Taka twórczość wielowarstwowa.

  

Dzisiaj nauczyli się Amerykanie kręcić filmy dla dzieci, z dodaną druga warstwą dla dorosłych. Żeby się za bardzo nie nudzili, jak pójdą z dziećmi do kina.`

Później, już na własną rękę zachwycałem się apoteozą radości przy pomocy cytatów z Rimbauda, jakie robił w wierszu Dziecko się rodzi.
Może dla równowagi, żeby nie było za melancholijnie, zacytuję z pamięci:

Cytuję kolegę Rimbauda,
cytowanie to rzecz niezdrożna,
„J’ai tendu des guirlandes de fenetre
 a fenetre;
des chaines d’or de l’letoil;
a  l’letoile ;
et je danse”.
Lepiej nie można !

No dobra, sprawdziłem dla pewności ortografię i łamanie wersów . Okazało się, że zapomniałem o złotych łańcuchach. :)
Jak ktoś ciekawy, to Rimbauda biały wiersz Frazy przetłumaczył Artur Międzyrzecki. Ale to już nie to. Wiadomo, chodzi o girlandy między oknami i złote łańcuchy między gwiazdami.

Sorry za epatowanie obcymi językami, ale to wiersz, którego piękno może być dostępne nie tylko dla „klas francuskich”. Trzeba tylko zasłuchać się w melodię.
………………….
Ciotka wystawiła mnie w końcu do konkursu recytatorskiego.  Bez sukcesów u komisji. Recytowałem trudny, chyba za trudny dla takiego smarkacza, wiersz Lechonia, Mochnacki.

Wydawało się, że rozumiem i młodego patriotę, który na wygnaniu rzucał wyzwanie Europie swoim talentem pianistycznym, jak wyrzutem sumienia.  I jednocześnie oddaję hołd jego nieszczęsnemu piewcy, znajdującemu się w nieporównanie gorszej sytuacji ponad sto lat później.


Później jeszcze dowiedziałem się od Norwida, że Mochnacki był uwikłany w polityczne spory podczas Powstania Listopadowego i doznał od rodaków upokorzeń, co stawiało ten wiersz w dodatkowym, dramatycznym świetle. No i umarł tak młodo.
Jan Lechoń, autor wiersza Mochnacki, był nie tylko utalentowany. Próbował być mądry. Przeżył Conrada.
 Ale swojej smugi cienia nie potrafił przeżyć szczęśliwie.
Moja egzaltowana interpretacja jakby tę wiedzę antycypowała, ale komisja pewnie dostrzegła tylko egzaltacje i niedopracowanie.
Za to byłem wówczas świadkiem niezapomnianych wykonań Gałczyńskiego  Zaczarowanej Dorożki i Strasnej Zaby. Wykonawcy przeszli do następnego etapu. Wraz z innymi, którzy nie byli tak ambitni, jak ja, ale za to rzetelniej przygotowani.
I poznałem tych szczęśliwszych ode mnie i bardziej utalentowanych-  kolegę i koleżankę. Jakieś wspólne plany teatru poezji rozwiały się zaraz po konkursie, ale przynajmniej powąchałem, jak pachnie bohema.
Zostały mi tylko występy na szkolnych imprezach. I na studenckich wczasach.
Ciotka została w szkole, rozczarowana moim wyborem politechniki.
………………….
Czy ta klasa zdała obywatelski egzamin, tak, jak klasa profesora Pimki?
A była to klasa kapitana żeglugi wielkiej, prowadzącego do dzisiaj wielkie tankowce, sportowców i działaczy, inicjatora patriotycznych uroczystości, kilku inżynierów, lekarza, kilku emigrantów, do dziś dających dowody miłości do Ojczyzny. Zdolnej matematyczki, pracownika uniwersyteckiego. Oficerów Wojska Polskiego, to co, że Ludowego. Przy najbliższej okazji zostali oficerami prawdziwie polskiego wojska.
I wielu Matek Polek. Dziewczyn z okolicznych wsi, kończących na tym liceum swoją edukację.
To było pokolenie, które już dojrzałe, po swoich przejściach, witało w Polsce w 1979 Pielgrzyma. Które tworzyło w 1980 największy na świecie ZWL - Związek Wolnych Ludzi.

Czy tacy, jak Ona mieli w tym swój udział? Dla mnie odpowiedź jest prosta. I nie ma nic wspólnego z genialnie wykreowaną  śmiesznością profesora Pimko, który należy do innego świata. Absurdalnego świata Niezwyciężonej, wbrew nadziejom genialnego Szydercy, Formy.
Nie ma również wiele wspólnego z pokracznym komizmem tej egzaltowanej, surowej, niezapomnianej Nauczycielki.

Poezja i życie, czyli coś osobistego od Lisa

Nie tylko poetą „się bywa”. Bywa się również czytelnikiem poezji. Nastroje egzaltacji ulatują, jak poranna mgła. Życie porywa i człowiek obrywa.
Od czasu do czasu jednak coś rzuca się na uszy. Zwłaszcza, jak się człowiek inaczej nie umie modlić.
Leśmian. Staff. Poeci francuscy (Baudelaire i Prevert), włoski: Quasimodo, rosyjscy: Majakowski, sonety Shakespeare’a. Baczyński, ten od metafory z brylantami, którymi strzelaliśmy do wrogów, ukutej przez Kazimierza Wykę.
Norwid. Mała książeczka Anieli Kowalskiej, która pokazała mi, jak go czytać.
Z powodu zbyt długiego pozostawania w kręgu romańskim, niedostatecznie przyswojeni literacko, może tylko przez klimat i rytm, anglojęzyczni  śpiewający filozofowie: Cohen, Dylan.

Co dzisiaj zostało z tych lektur, z tych chwilowych uniesień?
Może właśnie to dzisiejsze odkrycie o „ukrytej modlitwie”?
Człowiek szuka sensu. Ale to człowiek dzisiejszy szuka sensu. Gdzieś tak od czasów Gombrowicza. Któremu się wszystko posypało.
Bo człowiek dziewiętnastowieczny nie szukał sensu. On szukał najlepszej drogi do celu. Jak najlepiej wypełnić obowiązek. Bo sensem była Miłość. Miłość Boga. Miłość bliźniego. Miłość Ojczyzny. I ta Miłość skłaniała do wypełniania obowiązku. Takie tam. I tak wam nie wytłumaczę. Chyba, że sami wiecie.
Potem nastąpiło coś niesłychanego. Jak w momencie zjedzenia owocu z Drzewa Wiadomości Złego i Dobrego. Wtedy człowiek posmakował Zła. Dobro i Zło  stały się alternatywą.
No i gdzieś tak pod koniec XIX wieku sens i bezsens stały się alternatywą. Fenomenologia. Do głosu doszło znużenie, jako przeciwieństwo świeżości i zapału.
Potem już poszło. W XX wieku egzystencjalizm odkrył rozpacz. Źle mówię. Gdzie by tam odkrył. Przeczytał u Czechowa. Zignorował, co z tego wynikło.
XX wiek właśnie się niesławnie skończył. Filozofia miała nie rozumieć świata ale nauczyć się go zmieniać. Zmieniła. Pociągnęła go na samo dno. Doprowadziła go do rozpaczy.
Brakujący, czwarty wieszcz, miriamowe, dwudziestowieczne odkrycie na archeologicznym stanowisku literatury dziewiętnastowiecznej,  jak „odskrobane starożytne napisy”, ostrzegał o śmierci Poezji prawdziwej. W  s a m o t n o ś c i, trudzie i męce przemyśliwał, ociosywał słowa,:
Nie ja jej depcę grób…lecz po tych dziele
Stąpam, co cmentarz wyrównali piaskiem
A ż  s i ę  z a m y ś l ą  m y ś l i  n i s z c z y c i e l e,
I grom zawołam, by uderzał z trzaskiem,
………………….
Czy ostrzeżenie jest aktualne?  Dlaczego tak żywo reaguję na wiersze o umarłych poetach? Przecież nie z powodu głośnego filmu!
Od mniej więcej roku piszę dla grona czytelników większej od liczby jeden. Czyli mnie samego. Czasem dla kilku przyjaciół, czasem dla kilkudziesięciu przypadkowych surferów. Czasem nawet łaskawa Moderacja zauważy. Nisza Krisa, jama Lisa. Albo dziwactwo starego durnia, którego trzeba przypilnować, żeby nie przypalił suszących się grzybów.
Kiedy szukam dzisiaj, w chwili zadumy, motywu przewodniego mojej pisaniny, to znajduję tu niespodziewanie cień jak najbardziej „światowego” i „wzniosłego” dążenia do ciągłości.
Allen Ginsberg, kiedyś głośny amerykański poeta przełomu ery bitników i hippisów to człowiek mi odległy zarówno twórczością, jak i filozofią, o którego dziwactwach nigdy nic nie wiedziałem i do których dziwactw nie tęsknię i teraz. Wyraził jednak niedawno coś przejmującego i charakterystycznego.
Tęsknotę do ciągłości sztafety Bardów, zwanych po polsku Wieszczami, niosących Pochodnię pokoleń. Że miał na myśli ciągłość ideową pokręconego nurtu, wyganiającego diabła belzebubem?
A miał. Ale jego wzruszenie z powodu odnalezienia następcy bardów lat pięćdziesiątych w osobie Boba Dylana było intuicją zastanawiającą.
Moim zdaniem, ta idea ciągłości jest czymś ważnym, czego nie umiałem wyrazić , a czego Polacy potrzebują. A Amerykanie, ten młody naród, ukształtowany już chyba dostatecznie, aby przetrzymać szaleństwa „dziecięcej choroby lewicowości”, mają. Co do tej nieszczęsnej choroby, dadzą radę. No bo jeśli oni, od ponad dwustu lat niepodlegli i zwycięscy nie przetrzymają, to kto?
Idea Przewodnika poruszanego impulsem moralnym. Poszukujący człowiek może błądzić. Ale dopóki szuka i dopóki nie da się skorumpować do końca diabelskim podszeptom świata, nic nie jest stracone.
Czy tekst z jednej z najpopularniejszych piosenek barda hippisów nie jest poruszany tym samym impulsem moralnym?
…how many times can a man turn his head
Pretending he just doesn’t see?
Porównajcie to z
Bądź wierny Idź
Czyż to nie to samo wezwanie do dania  świadectwa?
Poezja z imperatywem moralnym, niesiona przez pulsujący rytm przyswajana jest przez tysiące wielbicieli. Pochodnia jest wzniesiona wysoko i przekazywana następcy. Teraz kto?
U nich też jest okres smuty. Ale spokojna głowa. Tylko patrzeć, jak pojawi się następca. Outsajder szybko przewróci stolik.
Emigranci. Wewnętrzni i zewnętrzni. Samotni. Bo samotność jest warunkiem koniecznym bycia poetą. Niezawisłość duchowa. No i brylant talentu.
Nie tylko „Lawina bieg od tego zmienia..” ani nawet „Masz mało czasu, trzeba dać świadectwo…”
To są grepsy półinteligentów, denerwujących się, że ich zdaniem, w Polsce jest za dużo ćwierćinteligentów. Grepsy, nie natchnione słowa, od których kiedykolwiek stanęły im włosy na głowie.
Szukamy przecież, od czasu do czasu, kiedy stajemy się na chwilę czytelnikami poezji, tego słowa, które stawia włosy na głowie. Albo po prostu:
Wiersza, który jest ukrytą modlitwą.
Czasem wystarczy posłuchać i zrozumieć ślepego, nieuczonego, może nawet niepiśmiennego bluesmena.
I włosy stoją. Oto odpowiedź na pytanie, czym jest dusza człowieka:



I read the Bible often
I try to read it right
As far as I could understand
It’s nothing but a burning light
                Blind Willi Johnson

…dalej po polsku:  Ma ewangeliczną głębię, darujcie więc gubienie bluesowego rytmu na rzecz dziadowskiej pieśni. Niech będzie spolszczona również rytmicznie:

Gdy Pan wkracza do świątyni
Ludzie stają zadziwieni
Niech spróbują  ci prawnicy
Wskrzesić człeka już z ciemnicy


Mochnacki twierdził, jako się rzekło, że aby przetrwać, jako naród, musimy stworzyć własną literaturę. Jan Paweł II mówił o decydującym znaczeniu narodowej kultury dla jego przetrwania.
Warunek spełniliśmy z nawiązką.
Zawdzięczamy przetrwanie wszystkim tym, którzy Narodu nie znielubili, nie zamierzają …schrzaniać stąd w razie czego.
Którzy formułują postulaty i pracują nad ich wprowadzeniem w życie. Tworząc narodową kulturę.
Nic nie jest dane raz na zawsze. Umarli poeci – wieszcze wołają o następców.
Po śmierci Lechonia na emigracji w kraju, na emigracji wewnętrznej, został niezłomny Herbert. Umarł opluwany, jako człowiek niespełna rozumu.
Po Herbercie, wieszczu Polski wyzwolonej z objęć dżumy XX wieku próbuje zająć jego miejsce Rymkiewicz. Ryzykując epitety służalcy.
 
Nie pierwszy i nie ostatni. Jeśli cię chwalą, to uważaj. To sygnał alarmowy.
Co tam poeta. Każdy uparty i wytrwały Poszukujący Prawdy niech się strzeże.
A ja, prostaczek, okazjonalny konsument co ładniejszych wierszyków?
Dzisiaj nie zagram w grę „10x - co ja lubię”. Dzisiaj sobie po prostu zrobię to co lubię. Lubię? Może to niedobre słowo.
Pomodlę się w ukryciu, czyli posłucham jeszcze jednego, nie więcej, bluesa Ślepego  Willi’ego. Albo przeczytam jeden wiersz Lechonia. A może lepiej przypomnieć sobie piosenkę Kaczmarskiego o żałosnym poecie Brunonie, który wprawdzie nie spalił Paryża, ani nie zamarzł w bezkresnym, ośnieżonym stepie, pod czujnym okiem kałmuckiego brata – konwojenta tylko zwyczajnie zginął po polsku – od kuli rosyjskiego brata - egzekutora.
……………………..
A co ja lubię naprawdę?


Lubię być szczęśliwa,
Pasjami
lubię być szczęśliwa,
nie wiem,
jak tam z wami bywa,
może macie inny gust …