Czyli jak prowadzić dysputy…
(dla wyjaśnienia: wtręty dygresyjne dotyczą sytuacji, dla mnie - bulwersującej - obyczajów panujących na pewnym portalu. Mimo pewnej odczuwalnej różnicy in plus czułem się nieco rozczarowany. Stąd ten tekst.
Ale jak dzisiaj go czytam (jest rok 2013), łapię się za głowę. W moim domku, z kraja, spokój i cisza. No i mam porządnego mauzera, którym potrafiłbym się przeciwstawić hunom, ale na zewnątrz? No comment...)
Zbieram się pomału, żeby wyplątać się z burzliwej dyskusji fundamentalistycznej. Chyba nie ma pośpiechu. Ciągle pojawiają się nowe wpisy „potężnych szermierzy”, między których ostrza było mi dane wejść.
Zanim się odezwę w tej sprawie drugi raz, chcę się przygotować, przyjrzeć się dokładniej dyskusji i określić lepiej pole swojej kompetencji. Nie jestem przecież żadnym specjalistą – religioznawcą, zresztą, jak podejrzewam, podobnie, jak niektórzy z moich Szanownych a stanowczych w poglądach Adwersarzy.
A przecież wszedłem na blogowisko z zupełnie innymi intencjami. Mam w głowie całkiem inny wpis, a ten potraktujmy jako lead do tego „fundamentalistycznego”. Ładny lead, powiecie,prawie 14 tys znaków No cóż, jaki bloger, taki lead…
Chcę się zastanowić się nad „banalnym” zagadnieniem. A potem dopiero spróbuję zrobić Wam niespodziankę.
Cechy rzetelnej polemiki
Rzetelna polemika, moim zdaniem, powinna cechować się przemożnym dążeniem do prawdy. Dostrzegamy jakieś błędy w czyimś rozumowaniu, nieprawidłowe nastawienie (lekceważenie, pogardę, tendencyjność ocen albo czołobitność, niedostrzeganie zła), złe proporcje i hierarchie. I próbujemy je naprostować.
Zakładamy, że nasz adwersarz głosi i wyznaje błędne mniemania w dobrej wierze i naszym celem jest, żeby przyznał nam rację, ulegając nieubłaganej logice naszych argumentów. Ostatnie stwierdzenie wymaga uzupełnienia, ale o tym za chwilę. Jaka taktyka powinna być przyjęta?
Uważam, że powinno się zacząć od najsłabszego, (jeśli innego nie możemy naprawdę znaleźć) światełka prawdy w jego tekście i ostrożnie je rozdmuchując, żeby nam nie zgasło i nie postawiło pod znakiem zapytania naszego przedsięwzięcia, uczynić je osią porozumienia z Nim.
Ułatwia to życzliwe nastawienie do naszych argumentów ( i tu wspomniane uzupełnienie: goła siła argumentów jest dobra w stosunku do komputera, człowiek jest osobą, która czuje) i zapobiega niepotrzebnym i szkodzącym sprawie sporom prestiżowym.
Następnie próbujemy przedstawić mu swoje wątpliwości przy stosowaniu zasady, że im bardziej przykry jest dla niego wniosek z naszej argumentacji, tym jesteśmy bardziej kurtuazyjni. Sugerujemy przy okazji na przykład, że Adwersarz źle się wyraził, nie uwzględnił z braku miejsca lub uznał za oczywiste.
Wreszcie tak przygotowanego dyskutanta wprowadzamy niepostrzeżenie na (zupełnie lub tylko trochę) inną platformę argumentacji i próbujemy go porwać (to dopiero jest sukces polemiczny!) naszą wizją. Próbujemy się z nim zaprzyjaźnić poprzez obdarowanie go takimi dobrami intelektualnymi, których istnienia dotąd nawet nie podejrzewał.
Jak na to zareagują obserwatorzy polemiki! Oni też zaczynają się entuzjazmować naszymi propozycjami, więc pieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu?
Oczywiste jest, że nie zarzucamy Adwersarzowi, iż:
Kłamie, manipuluje, gorszy, grzeszy (chyba, że to jest przedmiotem polemiki, ale to raczej nawracanie, którego się polemiką nie robi). Z kłamcą poza tym się nie polemizuje, kiedyś dawało się po prostu w pysk, ale dzisiaj? Sądy? Chyba żartujesz….
Jest głupi, nieuczciwy, niemoralny,
Szuka taniego poklasku,
Jest bałwochwalcą, lewicowcem, prawicowcem, fundamentalistą, Żydem, antysemitą, Pisiorem POpłuczyną po …………………, …………………, …………………………. itd. itp.
Moja niedzisiejsza kindersztuba nie pozwala mi kontynuować.
Ciekaw jestem, od którego momentu słuchać buczenie, śmichy – chichy, odgłosy pukania się głowę, trzaskanie drzwiami. A może już jest cisza ? Nikogo nie ma?
Trudno, postukam do ściany, tak dla ćwiczenia zwięzłości.
Stworzyliśmy (?) więc „teorię”. Praktyka jest, jaka jest, zaraz się tym zajmiemy. Pewien fizyk – noblista Niels Bohr jest autorem stwierdzenia, że nie ma nic bardziej praktycznego, niż dobra teoria.
Nie chcę zbyt „łatwo” wybrnąć z problemu praktyki. Wystarczy wziąć pierwszy z brzegu „dziennik opinii” i przeczytać jakąkolwiek polemikę.
Nie bawi mnie pastwienie się nad Gazetą Wyborczą czy którymś z tygodników tej orientacji. Oni sami się skrzywdzili. Przegięli do tego stopnia, że coraz mniej osób, nawet kiedyś wiernych czytelników, traktuje ich poważnie.
Chrześcijańskim zwyczajem zacznijmy od belki w swoim oku, zanim zaczniemy zajmować się „megaźdźbłem” w oku bliźnich „z tamtej strony”.
A „po naszej stronie” ?
Są nieliczne wyjątki. Szkoda, że często rzetelne polemiki są pisane przez ludzi nieco mniejszego formatu. Z mojego punktu widzenia najwięcej grzechów popełniają najbardziej utalentowani.
Wiem, że na FF nie jest tak źle. Ja dodam, jak na dzisiejsze standardy. Powtórzę więc to, co pisałem w komentarzu do swojego wpisu:
PRAWO KOPERNIKA działa i TU. Dobre obyczaje same się nie utrzymają, trzeba o nie dbać.
Wywieszki „Nie deptać trawników” powinny wisieć, a deptanie powinno podlegać karze.
---------------------------------------------
Napisałem ponad 5000 znaków teorii, ale byłoby to bezużyteczne, jeśli bym nie powiedział wprost, na przykładzie, co mam na myśli.
Żeby wyczerpać temat, musiałbym napisać książkę. Pewnie nikt by jej nie czytał, ale jeśli by przetrwała, byłaby dokumentem „ducha (pisanego koniecznie z małej litery) naszych czasów”.
Wobec tego jakiś przykład, byle wyrazisty, ilustrujący istotę „teorii” .
I to jest ta niespodzianka.
Zostanę pieskiem, który cieniutko piszcząc, nieśmiało, trwożliwie obsika Czcigodnego Mistrza Waldemara pomnik.
Nie będzie czasu, żeby wrócić razem z tej wycieczki w świat. Dlatego przed wyruszeniem tylko prośba: proszę skonfrontować publicystykę bohatera z „moimi” postulatami, a także wyszukać, jak ja sam stosuję się do głoszonych przez siebie zasad. Przyjemnej lektury.
Przykład
Waldemar Łysiak jest wybitnym pisarzem historycznym.
Zanim zacznę o nim polemicznie (śmieszne, nie?), chcę pokazać, zgodnie z jedną zasad rzetelnej polemiki, patrz wyżej, że mam dla niego niekłamany podziw.
Podam tylko jedno uzasadnienie. Jego „Cesarski poker” może uświadomić, jakim kłamstwem „wizerunkowym” była scena z „Popiołów” Wajdy, w której Daniel Olbrychski, grający polskiego oficera napoleońskiego, przebrany za żebraka, idzie przez zaśnieżony step, ledwie trzymając się na nogach i podpierając szablą. Wraca zbankrutowany i pobity.
Kiedyś Herbert mnie pocieszył, analizując genialnie tę scenę i wykazując jej artystyczną nicość. A ta scena, oglądana przez młodego człowieka, żyjącego w jakimś sensie samotnie, wśród komunistycznych skorpionów, była ciężkim brzemieniem.
Pytanie, czy Wajda nakręcił tę scenę z niewiedzy w roku 1965? Łysiak wydał „Cesarski Poker” w 1978. Może po prostu też miał brzemię?
Brzemieniem, z którego ostatecznie On uwolnił mnie. Czy można go za to nie kochać?
Dlatego kocham Waldemara Łysiaka. I polecam wszystkim: jeśli chcecie być dumni z tego, ze jesteście Polakami i mieć do tej dumy solidne podstawy, czytajcie rzetelne książki historyczne.
Jeśli się kogoś kocha, tym bardziej bolą jego niedostatki. Nie powinny cieszyć u wrogów, ale tam do bólu trzeba się zmuszać.
Łysiak jest też fachowcem historii sztuki, autorem pomnikowego dzieła o malarstwie,
któremu utrudnił prawdopodobnie na jakiś czas drogę na salony (moim zdaniem, zupełnie niepotrzebnie, skórka nie warta wyprawki), niepoprawnym politycznie tytułem.
Ale to drobiazg. Rynek to wytrzymuje, ceny tomów porażają. Po jego śmierci, kiedy wymrą ostatni pogrobowcy 68-mego roku, a zapanuje jakieś inne szaleństwo, tytuł stanie się niewinny, informujący i dzieci z róznych ASPów i wydziałów architektury będą mogły bez przeszkód go czytać.
Łysiak jest też sprawnym pisarzem beletrystycznym. Słusznie postawił swoją historyczną wiedzę do dyspozycji pisarskiej wyobraźni i spróbował. Ze skutkiem dobrym. Ale chyba nie genialnym. Nie będę tego jednak rozwijał, bo nie to mnie boli najbardziej. Może tylko te „modne” wulgaryzmy…
Wreszcie Waldemar Łysiak jest wybitnym publicystą.
I tu mam najwięcej problemów. Tu się dla mnie całkiem kończy „Mit genialnego mistrza”, żeby użyć poetyki jego najnowszego tomu publicystycznego – „Mitologia świata bez klamek”.
Niedawno jeden z jego wielbicieli, o poglądach jemu bliskich mówił mi, że coraz bardziej go irytuje jego ton. Ja długo nie przyznawałem się sam przed sobą do tego świętokradztwa, ale w końcu nadszedł czas „wyzwolenia”.
No dobrze, warstwa faktograficzna bez zarzutu, w końcu to Łysiak! Jego publicystykę można bez obawy traktować jak wygodną ściągę w sporach politycznych na wszelkie tematy, porządnie ułożone w grupy tematyczne. Bibliografia, uzasadnienie, kontekst, kompendium uczciwych i rzetelnych autorów itd.
Ale forma?
Właściwie do kogo Łysiak adresuje swoje teksty? Jeśli do mnie, to proszę, trochę ciszej, bez tego świętego, a właściwie nieświętego zapału. Ja wiem, rozumiem, mnie nie trzeba perswadować, chętnie spokojnie wysłucham. Chociaż nie zawsze. Czasem i faktografia zawiedzie i cały tekst.
Np. Łysiak, który zdemaskował Wajdę „Popiołów”, chwali go za „Popiół i Diament”. Nie zauważając, że w innym miejscu sam pisze, iż książka Andrzejewskiego jest oparta na ubeckich dokumentach.
To Krzysztof Kąkolewski, nie nasz Mistrz, ujawnił całą ohydę fałszu zawartego w tej książce a co za tym idzie filmu ją popularyzującego.
A to jest drugie moje brzemię, które nie Łysiak a właśnie Krzysztof Kąkolewski zdjął. Znacie w ogóle takiego publicystę? Chyba lepszy, szkoda, że zamilkł ostatnio.
Kompromitujący, według mnie, jest natomiast cały rozdział tej książki poświęcony Ojcu Rydzykowi, klasycznemu „czarnemu ludowi” salonu.
Dobrze jest w tym miejscu zdystansować się od naszego rodzimego Savonaroli. Nie będę się wysilał. Nie chce mi się. Będę chociaż w tym miejscu oryginalny. Więcej nawet. Przyznam się, że wpłaciłem cegiełkę na Stocznię Gdańską, mam z tego guzik i przebolałem.
Moja śp. Mama kiedyś wpłaciła na Radio Maryja znaczną sumę i, słowo honoru, dam w pysk każdemu, kto powie słowo na ten temat!
Jeszcze oryginalniejsze (być może) będzie moje stanowcze stwierdzenie, że bez tego człowieka, negatywnego bohatera wszystkich (tutti quanti, jak lubi pisać nasz bohater) przestrzeń medialna, kto wie, może byłaby gorszą pustynią, niż mizeria PRLu.
Nie miejsce tu na otwieranie jeszcze jednego wątku, powiem więc tylko tyle, że zestawianie „Mitu świątobliwego grzybka”, którego Szanowny Autor flekował pośpiesznie na trzech stronach druku + wredne komentarze malarskie, z mitem Liska chytruska, o którym miłosiernie zamilczę, a którego uhonorował ponad trzykrotnie dłuższym tekstem jest poniżej poziomu publicystów o wiele mniejszego formatu.
I jeszcze końcowe zdania, kuriozalne, ale nie w tej monotonnie natarczywej poetyce: „nie chce mi się dłużej grzebać w toruńskim grajdołku,”.
To chyba już zdradza jakieś osobiste, niezbyt szlachetne powody, które sam autor przed sobą ukrywa!
Sam znalazłbym więcej wpadek Zakonnika z Torunia, może nawet większych i może będzie mi się chciało. A w sprawie Arcybiskupa Wielgusa pisałem do Ojca Rydzyka.
Gdzie tam mnie, żuczkowi by odpowiedział, więksi tłumaczyli bezskutecznie. A Mistrz? Napisał, starał się o audiencję? Miał tyle kindersztuby, żeby przetłumaczyć z chamskiego na polski swoje zastrzeżenia?
Miał tyle pokory, żeby znieść brak zrozumienia u równie zacietrzewionego, co On, Wielkiego Polaka?
I zrozumienia (kłania się św. Bernard!), żeby złagodzić oceny po poznaniu dziwnych powodów postępowania?
Może, gdyby nie to zaniechanie, sprawy potoczyłyby się całkiem inaczej?
A może to zwykła pycha?
I tak, trawersując Marksa, czy Hegla, wszystko jedno, forma przeszła w treść i mamy to, co mamy, czyli kupę zrobioną przez Mistrza, na szczęście poza salonem.
Tyle zastrzeżeń merytorycznych. Wracajmy do nieznośnej formy.
Na forach można o Łysiaku poczytać opinie trochę innych niż ja, żuczków, prostodusznych, młodych, niczego nieświadomych ludzi, poszukujących prawdy. Gdzie mają jej szukać? Jeśli przypadkowo wpadnie im jakiś tekst Łysiaka do ręki, czy ich przekona?
Ta forma nadaje się może na wiec wyborczy jakiejś partii, bo teraz wiece zamieniły się w orwellowskie seanse nienawiści. Wyjące tłumy chętnie podchwycą niektóre bon moty.
Łysiak świetnie wychwytuje te zjawiska, ale czy nie jest ich wiernym zwierciadlanym odbiciem? Czy to takie oryginalne w dzisiejszych czasach bluzgać i obrażać nawet największych wrogów? Czy nie występuje tu niebezpieczeństwo szatańskiej pokusy, żeby człowieka na złej drodze przedstawiać jako szatana, a prawie dobrego, jako złego (CS Lewis) ?
Zwolenników umocni to w zaciekłości i utrudni dojście do prawdy, wątpiących odrzuci, może nawet do przeciwnego obozu.
A wrogów? Wcale nie pognębi, będą chodzić w chwale. Razy wrogów nobilitują.
Wszystko to pewnie nie skłoniło by mnie do pisania banalnych elaboratów „Jak mały Kazio wyobraża sobie polemikę”, gdybym ze zdumieniem nie zauważył, że Mistrz ma już nie tylko użytkowników swoich klasycznych terminów, jak „salon” ale i swoje duchowe dzieci, które mówią Łysiakiem.
Nie mają Jego klasy, pracowitości, oryginalności (a może mają, jeszcze wszystko przed nimi).
Ale już są „łysiakoidalni”. I im poświęcam ten tekst. Swoim córkom, kiedy jestem na Nie bardzo zły i chcę być bardzo złośliwy, niech mi Bóg wybaczy, mówię tak: „Nie naśladuj matki! Ona rzeczywiście ma te wady, ale rekompensuje je zaletami, których Ty nie masz!”
Argumenty mogą nawet przekonać, ale nie człowieka zranionego, albo wbitego w pychę. Człowiek nie jest maszyną do analizowania logicznego. Jest osobą rozpaczliwie potrzebującą szacunku i pozbawianą tego dobra na każdym kroku. Wszyscy jesteśmy smutni, ale czy czujemy się wszyscy winni?
A Pan, Mistrzu? Halo Olimp, tu ziemia!!! Nie, nie przepraszam, nic, coś mi się pomyliło….
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz