czwartek, 21 lutego 2013

Szewc się wcina w kminę Marysi



Płacę abonament i za bilet płacę
Chodzę na wybory, nie jeżdżę na gapę
Tylko nie każ mi umierać
Tylko nie każ, nie każ mi
Nie każ walczyć, nie każ ginąć
Nie chciej, Polsko, mojej krwi
Maria Peszek

Przepraszam najuprzejmiej, nie jestem Polską, ale pozwól,  Marysiu, że Ci odpowiem w swoim imieniu. Szewc jestem.

Nie każ walczyć, nie każ ginąć, nie chciej, Polsko, mojej krwi?
Pewnie myślałaś, że to jakaś nowość?  Oj Marysiu, musisz trochę doczytać. Tych książek, w których opuściłaś nie tylko opisy przyrody. To nic nowego. Zawsze były ciury i rycerze.

Rycerze mieli obowiązek bronić Ojczyzny.
Ciury nie musiały i siedziały w czasie wojny, jak mysz pod miotłą.

Ale NIGDY w historii w czasie pokoju nie panoszyły się, tak, jak teraz.
I to jest znamię tych czasów. Czasów balangi (po opłaceniu podatków). Z niepokojącą myślą: "czy to wszystko przetrwa jeszcze dwa tygodnie?"

Coś mnie doszły słuchy, że faktycznie, masz jakiś problem w czasie pokoju, o którym uczciwie wzmiankujesz w swojej rozpaczliwej piosence.
To Twój problem. Nie zarażaj tym innych. Nie uprawiaj ekshibicjonizmu. Spróbuj jakoś sobie z nim poradzić. A może wzywasz pomocy? To POWIEDZ to wprost! A nie udawaj śpiewającej filozofki bo to nieco komiczne.
Pozdrawiam, Szewc

Szewc odwraca się do publiczności i wypowiada jeszcze jedna kwestię:

Utalentowane idiotki są problemem dopiero wtedy, kiedy są promowane przez elyty – umieszczające ich kminę jako "piosenkę dnia" (Program III - 21 lutego 2013).

Cóż można zrobić z biedną, zagubioną i chyba naprawdę nieszczęśliwą Marysią, która postanowiła w bardziej parlamentarnej formie opracować swój słynny greps: "W razie czego ja sp....” i dorobić hip hopową muzykę, jakby konkurencję dla Tadka, który Rycerzy sławi?

Modlić się, żeby zmądrzała.
Pozdrawiam Marysię i jej wielbicieli.

wtorek, 19 lutego 2013

Duma i upokorzenie czyli polskie wahadło


Trzy felietony, czyli porażka

Szewca rozmowy z ruskimi
jako pendent do ostatnich wieści, jak sobie premier Putin wyobraża walkę o Jednolitą Rosję.

Lektury wielkoruskie

Ambasador sowiecki w wojennym Londynie lat czterdziestych, Iwan Majski, sygnatariusz układu z Polską napisał wspomnienia ze swojej londyńskiej misji. Czytałem to w latach siedemdziesiątych tak, jak zawsze się czytało takie dzieła. Sowieckie wspomnienia, wydane w oficjalnym peerelowskim wydawnictwie – wiadomo: komunistyczna propaganda.

Ale w tym okresie próbowało już się czytać albo między wierszami, gdy miało się do czynienia z kimś, kto chciał między wierszami coś przekazać, albo próbowało się odskrobać  spod grubej warstwy ordynarnej, propagandowej farby i odtworzyć - to, czego się nie udało tą farbą całkiem pokryć.

Sam sposób argumentacji np. w sprawie ponownego przyłączenia republik nadbałtyckich do Sojuza mógł być lekcją wielkoruskiej, imperialnej buty, właściwie bez figowego listka samostanowienia narodów i sprawiedliwości dziejowej.

Opisywał też ekipę Sikorskiego. Samego generała, jako sztywnego, nieco operetkowego bufona, oficerów jego adiutantury, jako zgraję pyszałków, którzy torowali na korytarzach gmachów Brytyjskiego Ministerstwa Wojny drogę swojemu dowódcy, roztrącając przechodzących urzędników.

Czy ten widoczny resentyment narratora wobec swoich partnerów – sygnatariuszy „sojuszniczego układu” – Sikorski - Majski, uwieczniającego jego nazwisko dla historii, to wynik wielkoruskiego upokorzenia z powodu klęski, zadanej imperialnej pysze w Bitwie Warszawskiej dwadzieścia lat wcześniej, między innymi przez tegoż generała i tychże oficerów?

Bo zemsta była i miała jeszcze być - okrutna.
Ale ja nie o zemście. Ja o „kompleksie polskim” Wielkorusów.

Rozmowy wielkoruskie

W tym samym okresie, oprócz obcowania z lekturą Wielkorusów, miałem okazję obcować z Rosjanami, Ukraińcami, Estończykami, Gruzinami i Azerami, czyli wówczas – wielką rodziną „sowieckich narodów”, pod berłem Wielkorusa, z pochodzenia Małorusina, towarzysza Geronta Breżniewa.

Powody moich częstych wizyt w Sojuzie były dość prozaiczne. Działalność ani nadmiernie pożyteczna, ani broń Boże, szkodliwa. Ot, powiedzmy, naukawa współpraca w zakresie kształtu cholewek w butach ochronnych do chodzenia po placach budów socjalizmu. 

Przy pomocy wyższej matematyki, czyli wzoru z dużą ilością robaczków. Ale za to komisyjna. Z przewodniczącym komisji – I sekretarzem organizacji partyjnej pewnego moskiewskiego Instytutu. Doktorem, jak najbardziej. Wiedzącym, co to jest kategoria, teoria mnogości i model matematyczny. Lepiej ode mnie. Bo jam szewc przecież.

Jednym słowem, szczerze mówiąc, mieszanie herbaty, żeby zrobiła się słodsza. I niewiele więcej. Pożytki raczej – turystyczne, niż merytoryczne. Przynajmniej się starałem. Uczciwie, choć bez przesadnej wiary. Ale pożytki „mądrościowe”, może większe? Nie mnie sądzić. Właśnie sprawdzam, wspominając.

Liczne rozmowy, kontakty , biesiady, praca i zabawa pozwoliły mi upewnić się przynajmniej co do jednego: do ich prawdziwego, głęboko ugruntowanego stosunku do mnie, jako do Polaka. Gdybym miał kiedykolwiek jakieś wątpliwości, co do tego stosunku, to ten okres obcowania z różnymi członkami owej rodziny - „bolszoj semji narodow Wielikowo Sojuza” (Związku Zdradzieckiego, jak mawiał mój ś.p. Ojciec), nie pozostawiał na nie miejsca.

Jeśli chodzi o Rosjan (i Rosjanek) – był to niekłamany respekt i zazdrość, z powodu mojej przynależności do … właśnie, do czego?  Do jakiegoś lepszego, zachodniego świata, w którym są jakieś inne, przyjemniejsze, „elegantsze” prawa? 

Trudno to nawet określić. To wcale nie było skojarzenie „z najweselszym barakiem”, jakim była określana wówczas PRL. 

Tylko z …. jakby … frontowym budynkiem, eleganckim i mającym lepszy widok na świat. A ja byłem przybyszem z tego „świata” - w Moskwie, czy Murmańsku.

I teraz, z kolei, przebywałem, przyjmowany z rosyjską gościnnością, w rozległej, dobrze ufortyfikowanej, pełnej patrolujących strażników, nieco zapyziałej –  z o n i e . 
Traktowany na specjalnych prawach.

Taki przykład, dla zilustrowania mojej sytuacji.
Kiedyś postanowiłem pójść na ichni pchli targ (po ichniemu – tołkuczka) i sprzedać swój „elegancki” płaszcz produkcji polskiej. Kora, czy Cora, nie mylić ze sławną śpiewającą palaczką trawy. Czy ktoś jeszcze pamięta taki sławny, eksportowy, „prestiżowy” na peerelowską skalę, zakład odzieżowy z warszawskiej Pragi?

Płaszcz - zupełnie jak z piosenki Cohena. Projektant (a może to była łódzka „odzieżówka” - peerelowski Próchnik) tak sobie pewnie wyobrażał, słynny „niebieski prochowiec”. Kosztował tanio, a był przedmiotem westchnień moskiewskich elegantów, więc można było sprzedać go nieco drożej i kupić za to złoto, towar mniej tam ceniony. Taka prywatna działalność gospodarcza prowadzona solidarnie na całym świecie, niezależnie od wiary, religii, ustroju i czasu.

Nie upłynęło kilka minut mojej działalności, jako kupca, gdy „zwinęło” mnie dwóch tajniaków. Najpierw sprowokowali mnie sprytnie do zachwalania towaru, a po zdemaskowaniu mnie, jako „nielegalnego handlarza”, kazali pójść ze sobą. Prośba o dotrzymanie im towarzystwa zapadła mi w pamięć.

- Nu, tawariszcz, chodź no z nami, już my sobie zaraz porozmawiamy, jak bolszewik z bolszewikiem!

Ciekaw jestem, czy ścierpła by wam skóra na taką zapowiedź?
Ale daleko nie musiałem z nimi iść. Kiedy ustalili moją narodowość, zobaczyli polski paszport z orłem bez korony wprawdzie, ale zawsze – orłem białym, porzucili mnie, jak pusty los na loterii i wrócili na łowy.

Byłem w zonie, ale jako gość specjalny! W zonie, w której barakach było niespecjalnie wygodnie, pracowicie ale też i wesoło! 
Szampanskoje było prawie darmo, wódka też dwa razy tańsza, niż u mnie, od frontu. Głodno też nie było, tylko … nie bardzo było po co trzeźwieć.
To jedna strona medalu.

Z drugiej strony, w czasie popijaw, kiedy rozmowy były coraz szczersze, bynajmniej nie zbliżały nas do siebie, wręcz odwrotnie, nieco dystansowały. Dochodziła do głosu nie tyle, popularyzowana w dumkach, „szeroka dusza rosyjska”, co nie–sentymentalna a raczej „resentymentalna” (od resentymentu a nie od sentymentu)„morda” Wielkorusa.

Za tę poniewierkę, za to odwieczne poniżenie od swoich, teraz od bolszewików, czyli panów w oprychówkach lub w skórach. 

No i za ten polski, czy jak kto woli, antypolski kompleks. Mój kolega (lub znajoma) od kielicha i „szczerej rozmowy”, kiedy wyczerpały się mu/jej argumenty za „przodującym ustrojem” (a argumentował(a) w zasadzie - „za”- wszędzie podsłuchy i wszędzie stukacze, czyli – po polsku – kapusie, ale nie tak pogardzani, jak u nas!), przemawiał(a) niemal zawsze, niezależnie od płci, wieku, pozycji społecznej i zawodowej, zawsze, z przewidywalnością nadejścia zmierzchu, po najdłuższej białej nocy, na jedną, wielkoruską nutę:

                - Ale przynajmniej  c a ł y świat się  n a s  boi!

O, wtedy, mimo pewnego stanu nieważkości, skóra cierpła. To się nazywa, lojalny lud – suwerennego od czterystu lat państwa. Tylko czterystu! Nie tego, suwerennego od tysiąca. A od prawie dwustu pięćdziesięciu mającego „przejściowe” kłopoty z suwerennością.
Czy Polak byłby dumny z czegoś takiego?
O stosunku do Polaków - innych „bratnich” narodowości – innym razem. Zupełnie inny stosunek, zupełnie inna rozmowa, zupełnie inna historia.
Teraz skupmy się na Wielkorusach. To jest ten wątek wahadła.

Koniec wielkoruskiej smuty

Dochodzimy do pointy. Nie ma czasu na długie uzasadnienia. Powiedzmy, że to szkic eseju, udający przydługi felieton. 

Dopychałem kolanem i wieko trochę ciągle odstaje, a jeszcze muszę doładować. Mógłbym dużo dłużej, ale można przecież się odwołać do pamięci każdego czytelnika, który widzi, słyszy i czuje. Kogo te zmysły zawodzą, nie pomoże mu przecież moje ględzenie.

Teza jest taka, że od czterystu lat smuta jest zawsze wtedy, jak Paliaki się wybijają na niepodległość i za mało się „nas” boją. Zaczynają podskakiwać, wyobrażają sobie nie wiadomo co, okazują sztywność, operetkową niezależność i pyszałkowatość.

Albo na odwrót. Wtedy zaczynają podskakiwać, gdy jest smuta. Nieważne. Ważne, że teraz trzeba było wkroczyć  zdecydowanie. Ale bez przesady. To Środkowa Europa, nie Zakaukazie. Nie trzeba było mordować setek tysięcy, jak w Czeczenii.

Historyczna data początku końca smuty to 10 kwietnia roku pamiętnego. Państwo, wybijające się z mozołem, z polskim gapiostwem, na niepodległość, przy klangorze agentów wpływu i pożytecznych idiotów, zostało rzucone na kolana, upokorzone i wzięte na krótszą smycz. Nawet Orlen je „nam” już z ręki.

- A na Litwu im się zachciewało!  Wot, kakaja swołocz! Dam im ja Litwu!

Upokarzający raport, upokarzające zdjęcia ofiar, upokarzające kłamstwa w polskich przekaziorach i w ustach polskich elit. Naszych elit.  Upokarzający film, wykonany przez „porządną” wytwórnię, która za grube miliony, ale jednak sprzedała swoją wiarygodność, przyjmując do realizacji „nasz” scenariusz.

- Przynajmniej, jeśli nie  c a ł y świat się n a s  boi,
   to zawsze można kogoś kupić albo postraszyć!

Reakcja Paliaków była zadowalająca. Balangują. Bo zawsze uważali, że ich barak najweselszy. A był po prostu dobrze urządzony. Coś trzeba było im dać, skoro „nasz” porządek pasuje do nich, jak siodło na krowę. Niech robią te kabarety, te filmy i te przedstawienia.  Zresztą, teraz, jakby gorsze, też, jakieś takie bardziej „nasze”. Niech maszerują. Niech protestują. Niczewo.

- Pariadok!

Dalej już nie muszę pisać. Wystarczy podać linka.
Chcesz pointy?
Wcześniej napisałem. Tylko nie wiedziałem, że będzie potrzebna.
Kliknij na pointę. (Nabijam odsłony!) 

PS
Ujdzie, jako felieton? Nie? Trudno. Niech będzie, że to „próba literacka”. Niby „próba przeskoczenia kościoła”
Mam w planie kontynuację o stosunku innych członków wielkiej rodziny narodów Związku Zdradzieckiego. Zapraszam!

czwartek, 7 lutego 2013

Bajka o Królowej Śniegu (wg Andersena)


felieton filozoficzny, a nie, broń Boże,  polityczny

Kronika Smuty

Zacznijmy od przypomnienia. 
Zgoda na Kłamstwo Katyńskie została udzielona w połowie XX wieku przez Zachodnią Cywilizację W Trakcie Upadku. 

W imię jedynego boga, którego ona dzisiaj czci:  boga Świętego Spokoju. Właśnie TO KŁAMSTWO ufundowało PRL, formę zniewolenia Polaków przez Sowiety.Kto spostrzegawczy - mógł to jasno zobaczyć na filmie "Katyń" Wajdy. I mimo całego mojego dystansu do tego twórcy - pieszczocha muz, mód i ministerstw kultury wszystkich ustrojów, nie waham się mu to oddać. Ostateczny upadek Kłamstwa Katyńskiego nastąpił dopiero razem z upadkiem tej formy zniewolenia. 
Po ludzku sądząc, cudem. Bez jednego wystrzału. Samym słowem Pierwszego Białego Olbrzyma i Ostatniego Starego Kowboja.

Rozpoczęła się Smuta BIZ - Bandyckiego Imperium Zła -. Już się skończyła? Bo BIZ przetrwał. Mamy BIZ na bis.

Film „Śmierć Prezydenta” wyprodukowany przez światową markę medialną (cara stać!) próbuje utrwalać Kłamstwo Smoleńskie w imię tego samego, a jakże, bożka. 
Na tym kłamstwie fundowany jest kolejny opancerzony zamek na piasku - nowy twór państwowy – Pe–eR-eL - Polska Republika Lemingów -  nowy "udoskonalony przyrząd" - do zniewalania Polaków.

To koniec? – Pariadok?

Koniec Smuty?
Pewien kagebista, robiący po swojemu porządki po zapijaczonym, nawróconym na demokrację komuchu chce już skończyć Smutę i odetchnąć w honorowej loży na Zimowej Olimpiadzie. Zimowej. Czy to nie jakiś znak? Jak przypomnienie baśni Andersena, Królowa Śniegu? Tylko kto tu będzie Kajem a kto Gerdą?
I czy Gerdzie się uda?
A co?! Ma się udać Królowej Śniegu???

Niedoczekanie.
Tyle już razy obce potęgi ogłaszały, że porządek panuje w Warszawie i tyle razy się okazywało, że polska dusza jest nieśmiertelna. Nawet, jak jej wpadnie coś do oka. Bo potem jednak wypadało. Dotąd - zawsze.

Nadzieja pochodzi od źródła innego, niż rachuby polityczne.
Dlatego - bez mało przekonujących analiz politologicznych, niby wróżenia z fusów. Naukowe? Moowa. Tak, jak są naukowe prognozy pogody z wyprzedzeniem miesięcznym. Prawdopodobieństwo? 50/50. Naukowo potwierdzone. Są i takie, proszę sobie doczytać.

Medytacja o pewnym bon mot - 'cie

Ja nie prognozuję. Ja medytuję. To pewniejsze.
Pewien inżynier dusz, uważający się za filozofa, ekonomistę i w ogóle, mędrca, na literę „m” (ja tego piekielnego nazwiska nie wymienię), wygłosił taki bon mot –

wszystko, co stałe, wyparowuje

Druga część tego bon motu nie jest już tak błyskotliwa, a dzisiaj wręcz brzmi banalnie. Świętość i profanacja? To dopiero nuda.  
Ale to parowanie stałego – dalej ma w sobie coś, prawda? Wtedy nawet inżynierowie dusz musieli trzymać poziom.

To był dziewiętnasty wiek, świat wyglądał jeszcze tak spokojnie…
Wojny bez karabinu maszynowego, atak w pozycji wyprostowanej, honor i odwaga.
Stałe, odwieczne, nudne. Tym oddychano. Nie doceniano. Znużenie odwiecznym, wygodnym spokojem. No tak. Nie było telewizji i programu „Mam talent, jestem tego warta”. Co za nuda. Można wyć… Najlepiej by to … odparować. Pojawiła się nieuchronnie diabelska pokusa zrobienia super-demolki. Trzeba to zrozumieć.

Teraz demolkę można zrobić, nie zdejmując szlafroka. Albo w windzie, ze smartfona. Łatwizna.
Wówczas - to było coś. Taki wynalazek! Trzeba było wielkiego … braku wyobraźni uczniów Czarnoksiężnika, Księcia Ciemności, nie zdających sobie sprawy, jakie moce piekielne uruchamiają, odparowując to, co stałe. A wiek dwudziesty wynalazł nawet technologię odparowywania stałego i teraz jego następca ma z nią problem. Trzyma tego straszliwego dżina w słoiku. Pilnuje, by się gdzieś nie pojawił, gdzie go nie posiano. Strach pomyśleć, co będzie, kiedy dżin, w końcu, rozzłoszczony długim uwięzieniem, przemieni się z dymu w stałe, gotowe do odparowywania…

Odparowywanie błota i materializacja polskości

Zgodzę się na to, żeby znienawidzony przeze mnie filozof na „m” miał coś z mędrca i jego bon mot był prawdziwy. 
Pod warunkiem, że stanie się tak, iż odparuje polskie błoto tchórzostwa, podłości, zdrady i zakłamania. 
I światowe bagno zatrutego spokoju i brudnych geszeftów „przyzwoitych” z „bandytami”. Czy to możliwe?

Możliwe. Ale za jakiś czas i na jakiś czas. Raju na ziemi nie będzie. To wiemy skądinąd.
A co ma wspólnego diabelska sztuczka z odparowaniem stałego - z polskością?
A no ma, tyle, ile jest warte inne dokończenie bon motu. Konkurencyjne do oryginału.

Najsilniejsze, najgroźniejsze i nieprzemijające jest to, co duchowe                                                                                                                                            

Na przykład polska dusza. Polski Duch. To co u Polaków zawsze fascynowało cudzoziemców.
Umiłowanie wolności, sprawiające, że trzeba się było nią dzielić, żeby mieć jej więcej.
Wierność Bogu i Ojczyźnie, trwanie przy Honorze. Uparta nadzieja, że silniejszy nie musi wygrać.
Miłość Ojczyzny, która łomocze w piersi nieustającym biciem serca.

Zarzut herezji do polskiego Mesjanizmu jest chybiony. Można oczywiście mu zarzucać, że to postawa nieefektywna, ale nie – że niesłuszna. Słuszne i ewangeliczne jest łaknienie prawdy i sprawiedliwości. I gotowość do ponoszenia ofiary w imię tych ulotnych a trwalszych od stali, niezwyciężonych idei.

Co do mnie, uważam, że nadzieja na odrodzenia Polskiego Ducha pochodzi od polskiej przekory, żywotności nowych pokoleń, nawet, jeśli teraz mniej licznych i … nudy organizowanych Polakom wesołych, bezmyślnych zabaw. Polak, jak głodny, to zły - mówią.

Niedokładnie. Polak znużony zabawianiem, zaczyna przekornie poważnieć, gwałtownie mądrzeć i widzieć ostrzej.

A Pan Bóg lubi Polaków. Może mu czasem narobią obciachu, ale tak uroczo, przekornie  się do niego przyznają, że im wiele wybacza.

Sursum corda!

sobota, 2 lutego 2013

Polska Dusza i Nosorożce

"O tygodniku Lisickiego, jak chcesz, możesz mi napisać szczerze, co myślisz. Nawet chętnie poznam Twoje argumenty."
Mój ulubiony R...(jak Rozmówca internetowy).


Szanowny R. :)

Dawno napisałem.
"Guliwer i lilipuci" (link JUŻ NIE DZIAŁA)

Ostatnio próbowałem to ogłosić drukiem. Ale w Epei się nie zmieściło. Może nie pasowało do refleksyjnego, poetyckiego charakteru almanachu?
A może to bełkot? Nie wiem, ponieważ portal, na którym to opublikowałem, nie podaje liczby odsłon dla publikacji, dostałem tam tylko jednego like'a i ...żadnych komentarzy.

Dla Epei dokonałem ponownej adiustacji i dodałem przedmowę, która dodatkowo uzasadniała moje stanowisko wobec postaw niektórej części prawicowego środowiska "rozsądniaków".

Zainspirowany zachętą R., z nową nadzieją na ciekawą dyskusję, publikuję nie przyjęty do druku tekst.

--------------------------

Guliwer i lilipuci

Kris Rumiński


Motto

cytat z serwilistycznego wiersza Rymkiewicza:
Dwie Polski - jedna chce się podobać na świecie
I ta druga - ta którą wiozą na lawecie

To ja dziękuję, ja chcę Polski trzeciej...
Frankofil, bloger prawicowego portalu Fronda

Jeszcze nie obeschły łzy wdów, a do akcji przystąpili
spece od piaru, odkrywając dla polityki dziewicze
dotąd obszary funeralizmu, przypominającego w ich
wykonaniu psychodeliczny danse macabre.
Maciej Eckhard, ibidem.


Przedmowa

Prezentuję tekst napisany w zimie 2011 roku i opublikowany na portalu polis2008. 

Dzisiaj (12 6 2014) portal został już wyłączony .Jego właściciel jest teraz moim sąsiadem na blogspocie i zajmuje się Katastrofą Smoleńską, wyśmiewając ustalenia Komisji Macierewicza na równi z Raportem Anodiny. Strach się bać.(przyp. KR)

Przypomniałem sobie o nim dzisiaj, 21 listopada 2012 roku, prawie dwa lata później, wskutek krótkiej recenzji Wojciecha Wencla o książce – zbiorze tekstów „Spór o Rymkiewicza”.

Moje uwagi informacyjne o książce są trochę ryzykowne, część z nich opieram na zaufaniu do wrażliwości autora De profundis. Ale ryzykuję świadomie i nie boję się. Uważam, że wyrasta on na postać wybitnego komentatora naszych apokaliptycznych czasów.

Książki nie czytałem. Nie mam czasu. Mam robotę. Wolę jedną książkę Rymkiewicza, który „rekonstruuje mity polskiej wolności” (W.Wencel) i dociera do dna polskiej duszy, od dziesięciu sporów o niego, toczących się w atmosferze „prawicowej politycznej poprawności”, zerkającej na lewo: „nie przegiąłem z ta swoją prawicowością, należę jeszcze do towarzystwa?”

Od literatury mam swoich zaufanych krytyków. Wencel nie zaliczał się do nich. Ale kto wie? Póki co - w tej recenzji, zaufam mu. Bo potwierdza moje reakcje (patrz niżej) na teksty podobnej  grupy krytyków.

Do autorów książki należą Agata Bielik-Robson i … Paweł Lisicki (bohater tego tekstu). Czesław Michalski i … Piotr Skwieciński (też bohater). Marcin Król i Szczepan Twardoch. Tu zaskoczonego wielokropka nie stawiam. Ja go dotąd łączyłem z Arcanami i Rzeczpospolitą (w nowym rozdaniu, ale jednak). Kiedyś ceniłem za fragmenty literackiego dziennika w Arcanach. Zaciekawiony - zgromadziłem sobie jakieś jego pozycje książkowe z repertuaru historical fiction do wprowadzającej lektury. Ostatnio całkowicie mnie zniechęcił swoim kuriozalnym wręcz tekstem w Rzeczpospolitej „Polskość wymyślona na nowo”. Wencel podaje jego związki z …”Polityką”. 
Już się gubię. Zostawmy to. Przyjmijmy, że połączyłem autorów "sporu" w dwie "osobliwe" pary i jedną „normalną”.

Czy muszę tłumaczyć, dlaczego tak starannie sprawdzam środowisko, z którego pochodzi autor? Czy to już powszechna praktyka u czytelników eseistyki? Ten tekst nie jest wpisem blogowym, więc nie będzie łatwo sprawdzić. Ale niech to pytanie przynajmniej zawiśnie na tych kartach  Szacownych Gospodarzy mojego debiutu .

Ciekawe, że Wydawnictwo Fronda, z której ideowym profilem chcę się utożsamiać, opublikowała teksty prawie wszystkich autorów, którzy są „negatywnymi” bohaterami niniejszego tekstu. Obok wielu innych, pisanych w tym samym duchu, jak pisze Wencel, „nawet autorzy skądinąd sensowni(…) na temat Rymkiewicza wypisują zdumiewające brednie”. Właśnie, przekonają się państwo, że ja, dwa lata temu, będąc sam i nie mogąc się doczekać żadnej reakcji, miałem to samo wrażenie. W książce jest głos trzech, słownie trzech broniących, którzy starają się odczytać przesłanie mistrza Jarosława.
To wrażenie „deja vue” tak mnie uderzyło, że postanowiłem zaryzykować. I uwierzyć Wenclowi.

Sprawdzać?
A czy państwo sprawdzali by, co tam nowego wymodziła pani Agata, albo pan Marcin?
Tak? A to co innego. Proszę kupić książkę.
Nie? To mnie się już nie chce sprawdzać Skwiecińskiego. Ani Lisickiego. Macie moje wnioski poniżej.
Dzisiejsze elukubracje - sami sobie Państwo sprawdźcie!

A może opisana książka to chwalebny przejaw „pluralizmu” w sytuacji oddalających się światów? W przestrzeni kulturalnej „dziwnego kraju”. Na mój nos, nie jest. To nowa fronda prawicy. Lewoskrętna.

No dobrze, oto możliwe usprawiedliwienie, żeby nic nie sprawdzać tylko zrobić użytek z recenzji.
Tekst Szczepana Twardocha z Rzeczpospolitej, „Polskość wymyślona na nowo”. Krytyka wymyślania? Pudło! Polskość chcą nam wymyślać. Na nowo, ale prawicowo. Czy to nie jakiś przedziwny, apokaliptyczny znak ?

Wymyślanie, niemal podręcznikowo ilustrujące wspólnotę ideową pewnego odłamu literatów, którzy uważają się za strażników świętego ognia prawicy, a są w istocie nowymi lokatorami zamku, w którym zainstalowano kominek z imitacją ognia.

Zamiast dowodu postanowiłem zamieścić krótki tekst polemiczny z tekstem Twardocha, który woła o wyrównanie „krytycznego deficytu myślenia politycznego”.

Początek polemiki ze Szczepanem Twardochem

Najpierw reguła postępowania przywódców, z którą wszyscy powinni się zgodzić: Wszyscy, z wyjątkiem Makiawela.

Prawdziwy przywódca musi umieć - minimalizując zło – dążyć do dobra. Jego legitymacją nie są dobre chęci, świetlane perspektywy, usprawiedliwione porażki. Jego racją istnienia są efekty w pomnażaniu dobra. Czasem trzeba się cofnąć. Oprzeć się pokusie pójścia na skróty i złamania zasad, które ogłosił Ktoś, z kim nie ma dyskusji. I o których uczył prorok.

Można ją zastosować w praktyce?
Prawie nikt (prawie?, po prostu - nikt! ), nie potrafi całkowicie trzymać się takiej trudnej drogi. Upadki są często wybaczane. Często zaciekle wypominane. Według kaprysu zmiennej, jak to kobieta z aforyzmu Wergiliusza, bogini o imieniu Opinia. Nazwisko – kontrowersyjne, nie wiadomo, czy zaszczytne, czy hańbiące. Publiczna. 
Przykłady? Pinochet z jednej strony. I lewicowi zbrodniarze, pieszczochy tej pani, z drugiej. 

Jak się nie uda, zaczynają się potępieńcze spory. Odosobnione są jednak głosy ahistorycznej krytyki, że  zastosowano tę zasadę i ... proponowanie jej złamania.

Programowanie "upadków". Ex post, bo się nie udało.
"A może by tak?"
Stoimy sobie przy mapie z chorągiewkami, znamy już jeden, "nieudany wariant", więc się krzywimy wyniośle i wołamy o wyrównanie deficytu myślenia!
W sprawie, której już nie da się naprawić, poważnie proponować postąpić - jak, nie przymierzając -  Hitler, albo Stalin. No nie, tak to nie, najwyżej, jak Mussolini albo jakiś pomniejszy dyktatorek. Oni TEŻ przegrali, ale za to po drodze jaką pozycję zdobyli i ile ludzi musieli namordować!
Nowy kierunek historiozoficzny.
Pół biedy, gdy to beletrystyczna zabawa literacka.
Gorzej, gdy owocuje „poważną, rozsądną publicystyką”, vide - obiecujący pisarz historyczno – fantastyczny - sensacyjny, Szczepan Twardoch.
Oto jeden cytat, bo cały tekst jest tak pełen ahistorycznych zarzutów i spekulacji, że wymaga osobnej polemiki. Czekam, aż mądrzejsi ode mnie rozprasują ten tekst na miazgę. (I nie mogę się doczekać).
Ale jedno w tym tekście zasługuje na uwagę i zadumane zdziwienie:

Mianowicie nieprzyjęcie propozycji Hitlera, żeby wspólnie z nim napaść na Sowiety, ten publicysta, w końcu nie pierwszy lepszy, nazywa „potwornie błędną decyzją”.  Ki diabeł? Żadnych wątpliwości? Po prostu tak, z grubej rury? Dojrzał? Specjalista od precyzyjnego odwracania sojuszy i biegania między kroplami deszczu?

Dochowaliśmy się więc własnych, prawicowych krytyków postępowania honorowego i rozsądnego. Krytyków zawierania obronnych sojuszy z „moralnymi” potęgami światowymi. I proponowania w zamian, w imię zmniejszenia „krytycznego deficytu myślenia politycznego” wplątywania się w agresywne awantury między dwoma „diabłami”, z których każdy miał ogromny, nie dający się opanować, widoczny na odległość i śmierdzący do dnia dzisiejszego - apetyt na nasze ziemie, na naszą siłę i nasz honor. Jeden z nich jeszcze na naszą duszę.

Ale dlaczego tak nieśmiało? Proponuję odważniej.
Po co było odzyskiwać na marne 20 lat Polskę? Denerwować tych, którym przecież od historii, z bomby się należy nasza ziemia? Lepiej od razu trzeba było sobie ułożyć życie, w ramach jakiejś autonomii? Bez idiotycznych, polskich awantur? Po co te walki o Lwów, owocujące dwadzieścia lat później wołyńską hekatombą? Może wtedy już by nie było Polaków, bo Stalin i Ukraińcy by to stopniowo załatwili do tego czasu?

Nie lepiej po Bożemu i zgodnie z trendami światowymi? Może, tak jak Czechom, coś by samo wpadło w ręce? No i nie mielibyśmy tego diabelskiego dylematu: sojusz obronny, czy zaczepny?

Przecież Katyń – to była zemsta za wygraną Bitwę Warszawską.
A Palmiry, akcja AB i Oświęcim – za Powstanie Wielkopolskie i Śląskie. Można zresztą tak dalej. Ale szkoda klawiatury. Twardoch, gdyby włączył dopalacz w swoim rozumowaniu, podałby pewnie sam trochę przykładów, kiedy to szykowaliśmy sobie późniejszą klęskę.

Po co było lecieć, jak głupi pod Wiedeń? Nie lepiej było od razu sprzymierzyć się z Turcją i dać razem łupnia Moskwie, gdy jeszcze była słaba?

Ileż to jeszcze można ciągnąć. Co mamy sobie żałować!
Twardoch chciałby przerobić Polaków na jakiś inny naród. Też polski, tylko umiejący efektywnie i efektownie upadać. Na cztery łapy. Daje gwarancję, że byśmy upadli na cztery? Wolne żarty.

Ale naród polski - to dziwny naród., który wierzy, że silniejszy, nie musi wygrać!

Koniec polemiki

Jeszcze kilka uwag o moim tekście, tym po przedmowie, który mają Państwo obdarzyć swoją łaskawą uwagą.
Odnoszę się w nim między innymi do wypowiedzi Lisickiego i Skwiecińskiego o Rymkiewiczu, pochodzących sprzed dwóch lat. Tylko dwa lata? Wydaje się, że minęła cała epoka, żyjemy w innym świecie. Coś przemyśleli? Z ich publicystyki aktualnej wnoszę, że nieubłagany pochód faktów, niby marsz mnożących się mioteł czarnoksiężnika, stanowi dla nich powód do ostrożnej korekty w stronę, którą niedawno uważali za aberracyjną.

Ale tu nie chodzi o łaskawe rozpoznawanie faktów, groźnie podsuwających się pod same oczy. Chodzi o ich antycypowanie, o rozpoznawanie znaków. O intuicję eseisty, nie o dziennikarski węch. Wencel nie pozostawia złudzeń. W sprawie Rymkiewicza nic się nie zmieniło.


Nikogo nie namawiam. Ja nie wchodzę w to, ale proszę skonfrontować książkę i recenzję.

Mój tekst, przeczytany dzisiaj wydaje się wręcz naiwny.
Cóż. To tylko ówczesne świadectwo określonej wrażliwości, jakaż to tam kontr - krytyka literacka!
Dzisiaj, niejako tytułem referencji dla mojej, postanowiłem dodać świadectwo wrażliwości Wojciecha Wencla, usankcjonowanej nagrodą literacką im. Józefa Mackiewicza.

Oddam mu głos:
Istnienie Jarosława Marka Rymkiewicza jest dowodem na to, że nasza dziejowa misja wciąż trwa. Właściwie każda jego publiczna wypowiedź mówi nam, skąd przychodzimy, kim jesteśmy i co powinniśmy robić, by pozostać Polakami. (…) dowodzenie, że polski romantyzm jest kluczem do współczesności; nazwanie nierzeczywistym świata redagowanego w głównych mediach, wierność Polsce prowincjonalnej i wezwanie do budowania niepodległości wokół siebie; wreszcie rekonstruowanie mitów polskiej wolności w „Wieszaniu”, „Kinderszenen” i „Samuelu Zborowskim”; odtworzenie szkieletu polskości, który każdy z nas – w zgodzie z własną formacją duchową – może otoczyć tkanką wiary czy kultury. Wszystko to jest dla Polaków darem, nie tyle od wielkiego poety, ile od Boga lub losu, jak kto woli…

Cyt. Starczy. Resztę proszę sobie doczytać. Ja obserwuję „młokosa” po czterdziestce.

Teraz ja, autor – debiutant , wprawdzie młodszy i głupszy o dwa lata, ale w wieku, wobec którego laureat Wencel to młokos.

Koniec Przedmowy

Odsłona pierwsza. The day after.


Ogłosili. Komisja Burdenki, to jest, pardon, Anodiny, podała przyczyny katastrofy: Nikt nie będzie musiał palnąć sobie w łeb. I tak by nie palnął, bo honoru za grosz, ale nawet nie musi. Wszyscy winni zginęli. Jeden w stanie niekompetencji. Jeden w stanie wskazującym. Jeden w stanie agresywnej nachalności. Już się wydało: „Ląduj dziadu!" Dowcip stał się ciałem.
Maciej Eckhard, komentarz dnia 13 stycznia 2011, na Fronda.pl:
Ruskie zrobili to, co było do przewidzenia. Wypunktowali w raporcie MAK-u wszystkie grzechy polskich pilotów, o sobie, co zrozumiałe, dyskretnie milcząc. Dziwi to kogoś? Mnie nie. Od samego początku twierdzę, narażając się wszystkim znajomym „spiskofilom", że za katastrofę smoleńską odpowiadamy my - Polacy. (Koniec cytatu).
Kto, ja? Nie poczuwam się. Ale skoro pan Maciej tak, to dlaczego nie strzelił sobie w łeb?
A jednak w tym megakłamstwie jest jakaś prawda. Za katastrofę z całą pewnością odpowiadają również ściśle określeni Polacy. Ale jeśli inni Polacy chcieliby o tym mówić, to pan Maciej zapewne by ich oskarżył o funeralizm?


To jest próbka rozsądku prawicowych blogerów, odcinających się od „Sekty Smoleńskiej", jak wytwornie określani są ludzie uparcie drążący temat przyczyn katastrofy, mimo powszechnych nawoływań, aby wreszcie zająć się produkcją nakrętek.
Pocieszmy się, że jednak istnieją jakieś granice przyzwoitości. Przecież mogli podać, że prezydent był pijany, pobił pilota i spowodował katastrofę. A podali, że tylko generał. Pijany generał? Naciskał? Ależ to dla analityków MAKu norma. Że leciał do Katynia i była ósma rano? Ależ przecież już był taki jeden, co przecierał ścieżki...
Państwo zdało egzamin. A my zajmujmy się rzeczami naprawdę ważnymi. Czyli wykrytym przez prawicowych publicystów arcyszkodnikiem, Rymkiewiczem Jarosławem.
Długo zaciskałem zęby. Cóż ja, maluczki, niedouczony miłośnik poezji. Cóż ja, szary kolporter jego wydawanych w podziemiu książek, które odłączałem od puli po cenie hurtowej, żeby samemu poczytać. Mamy przecież całe, nowe pokolenie prawicowych i wolnościowych, wykształconych i ostrzelanych w bojach o lepszą Polskę, publicystów.

Odsłona druga. Historia choroby.

Ale po kolei, historia choroby, czyli jak mnie cholera brała.

1. Prolog.

Michał Olszewski, publicysta "Tygodnika Powszechnego". 27 Kwietnia 2010 r.
Felieton "Streljaj"
Posłuchajmy: Po katastrofie wracamy w stare koleiny. Jak u siebie w domu czujemy się w żałobie, ból jest dla nas świetnym spoiwem wspólnoty. Jest on w istocie mroczną wersją karnawału, momentem wytchnienia od nieznośnej codzienności.

Jest wtorek, 27 kwietnia, 17 dni po katastrofie. Właściwie upłynęły dopiero dwa pełne tygodnie od pamiętnego, historycznego dnia. Pogrzeb pary prezydenckiej odbył się 18 kwietnia, dziewięć dni temu. Ale nie wszystkie ofiary są już pochowane. Nazajutrz, w środę 28 ma być pochowany generał Andrzej Błasik. Jego zwłoki były identyfikowane 11 dni, mimo że znajdował się, jak się później dowiemy, w kokpicie. Żona opowiadała, jaki był przejęty tą wizytą. Miał iść do Komunii Świętej w Katyniu. To właśnie jego MAK oskarżył o to, że był pod wpływem alkoholu w momencie katastrofy i o naciski na pilotów.
Jaka jest więc sytuacja społeczna? Jeszcze łzy nie obeschły, jeszcze żałoba się nie skończyła. Jeszcze nie pochowani. I takie słowa, taki pogardliwy ton. Znajomy ton, który później zacznie się nasilać. To głos młodych wykształconych z wielkich miast. Furda ojczyzna, furda żałoba. Patriotyzm? Jak by co, to ja wyp....lam. To znana aktorka, córka jeszcze bardziej znanego aktora.
Co wy tu jeszcze robicie? Czego się jeszcze szwendacie po Krakowskim Przedmieściu? Do roboty! Och, jak ja się nudzę! Co za naród! Wyrwać się stąd! Ale nie, co ja tam będę robił. Trzeba to bydło zagonić do roboty, niech nie marudzi.
Ten ton wydawał mi się wtedy tak zuchwały, tak obcy polskości, że myślałem, że przynajmniej ta Polska, która ujawniła się po Katastrofie Smoleńskiej, rozniesie faceta w puch albo przynajmniej zapamięta jego nazwisko. Nie czekając na to, dałem swój żałosny ryczypisk na blogu. Krótka dyskusja, bez emocji. Kilku - mojego zdania.

Wzruszenie ramion. Z tego środowiska? Dajmy spokój! Mnie to jednak nie dawało spokoju. To szczyt bezczelności. Aby w katolickim, lub udającym jeszcze katolickie, piśmie żałoba - jeden z najstarszych ludzkich stanów i obrzędów, właściwie stan tak naturalny, jak obrzęk po ciosie obuchem, może być obiektem niechętnego eseju i wieszczenia, że nic dobrego z tego nie może wyniknąć. Bo jakiś film w Internecie. Bo jakiś filozof coś nie tak powiedział. Zamiast refleksji i afirmacji - wyniosły dystans i drwina.

„Mroczny karnawał". Figura retoryczna, która odtąd będzie dla mnie synonimem hucpy.
Zresztą do licha z Olszewskim. Przedtem go nie czytałem i teraz go nie czytam. Ale czyż mogłem przewidzieć, że motyw „mrocznego karnawału" będzie podejmowany w różnych wariantach i w różnej tonacji aż do znudzenia, coraz bliżej mnie?
Ten esej nabrał dzisiaj wymiaru ponadczasowego. Stał się samospełniającą się przepowiednią. Pan Olszewski może w swoim środowisku powiedzieć: A nie mówiłem? Tylko w jego środowisku?
Popatrzmy na motto do tego tekstu. Jakże dalecy od Michała Olszewskiego znani blogerzy prawicowego portalu. Jaka zastanawiająca zbieżność wrażliwości z publicystą "Tygodnika". I jaka zasmucająca rozbieżność z moją wrażliwością.

--------------------

Kiedyś wielkie wrażenie zrobiła na mnie sztuka Ionesco „Nosorożec". Co jakiś czas, któryś z przyjaciół bohatera, potem nawet jego żona, jak pamiętam, zamienia się w nosorożca i z nieporadnym jeszcze, debiutanckim rykiem wybiega z domu w miasto. Aby zmienić się w nosorożca trzeba dokonać tajemniczego aktu akceptacji, internalizacji. To musi być „dobrowolne", cokolwiek by to znaczyło. Czy moi bliscy ideowo publicyści stali się nosorożcami? Czy też pozostali sobą, a ja zmieniam się w nosorożca? Uczucie obcości w stosunku do coraz większego kręgu osób staje się nieznośne.


2. Sensacje żołądkowe.

Paweł Lisicki. Naczelny.
Naczelny. Zajęty. Stać go tylko na felieton. Właściwie na dwa felietony. W odstępie trzech tygodni. Najpierw poważnie „Wielkość polskiej cywilizacji". Z pointą, że Rymkiewicz podważa to, co w cywilizacji wielkie. Potem prześmiewczo. „Polska we władaniu wieszcza". Słowa Rymkiewicza (o konieczności rozmyślania o imperium) zdają mi się wyrazem frustracji i resentymentu... Sile Polski nie służą.

[Resentyment. Żal lub uraza do kogoś odczuwane przez dłuższy czas i zwykle powracające na wspomnienie doznanych krzywd. (Słownik języka polskiego.)]

Porzućmy więc resentymenty, to złe uczucia. Nie lzja przypominać o dawnych, wspaniałych dniach. Sienkiewicz na śmietnik. Rymkiewicz do spowiedzi!
Idźmy dalej.

3. Nagły atak choroby.

Andrzej Horubała, analityk kultury.

Między innymi, rozlicznymi talentami, krytyk literacki. Ale wolałbym nazywać go modnym dziś określeniem „analityka kultury". Ot co! 
Patriotyzm w trupim pyle". Mocne! Posłuchajmy „naszego sojusznika" jak opisuje rozwój grupy artystów, z jej liderem, Wojciechem Wenclem, której patronuje Mistrz Jarosław: Gdy tupolew z 96 osobami roztrzaskiwał się w smoleńskim lesie, artyści mieli już przygotowane ramy, w których da się zamknąć narodową tragedię. Słyszycie Państwo tę subtelną ironię? To jest klasa. Nie to, co toporne metafory Olszewskiego.
To doprawdy oburzające, jak oni mogli! Gdyby wiadomość o katastrofie zastała ich na jakiejś nocnej popijawie, gdyby jeszcze dobrze nie wytrzeźwieli i czkając i łkając przyszli, aby nasikać w znicze już się ustawiające od rana, byłoby to wszystko bardziej strawne?
Poczucie absurdu chwyta mnie za gardło i nie opuszcza już do końca.

Bo czy rzeczywiście ktoś taki jak ja, kto uznaje za haniebne zachowanie polskich władz w sprawie śledztwa smoleńskiego, ktoś kto wybucha szyderczym śmiechem na wspomnienie rzecznika polskiego rządu dukającego po rosyjsku przeprosiny pod adresem postsowieckich specsłużb, ktoś, kto wreszcie czuje, że coś w tym musi być, że katastrofa Tu-154 zdarzyła się - według porządku liturgicznego - w piątą rocznicę śmierci Jana Pawła, w kolejną wigilię święta Miłosierdzia Bożego, czy ktoś taki musi w pakiecie dostawać twórcę uprawiającego poetycką nekrofilię (podkreślenie moje)? Zafascynowanego rozkładem, zwłokami, trupim pyłem?!

Czyli człowiek, który „czuje, że coś w tym musi być", używa tego samego haniebnego terminu „nekrofilia", który był używany w czasach opisywanych przez niego samego, w tym samym tekście, gdy atmosfera życia duchowego Polski zgęstniała od nienawiści partyjnych funkcjonariuszy, szczujących się nawzajem....
  
Istnieje wprawdzie termin poprawniejszy dla tez prawicowego, poważnego autora: nekromania. Ale w pogoni za wyrazistością swoich błyskotliwych wywodów czego się nie zrobi, prawda? 

Czy nie lepiej jednak, mimo wszystko, pozostawać w pogoni za rozumem
Ta atmosfera, według naszego analityka została doprawiona jakimś widmem krwawej katastrofy, zarażona śmiercią, apokalipsą. No i stało się. Już wiadomo. Rymkiewicz z Wenclem do spółki winni Katastrofie Smoleńskiej. Doprawdy, dawno nie czytałem tak zręcznej ekwilibrystyki. Z haniebnymi słowami jako narzędziem.


4. Nawrót.

Piotr Skwieciński. Polityczny komentator.
Aktualnie krytyk literacko-historiozoficzny podziwiany przez Łukasza Warzechę (znakomity tekst!): Rymkiewicza w swym tekście nie wymienia ani razu, ale Warzecha doniósł na niego. To o Rymkiewiczu. Ma on tutaj pseudo „konserwatywnej inteligencji" zamiennie z „tradycjonalną". Przy okazji cały PiS in corpore wraz z jego samozwańczym ideologiem prof. Zdzisławem Krasnodębskim dostali za swoje:psychoza pt.: żyjemy ...wręcz w 1795, osiągnęła obecnie stadium paroksyzmu. 
Armagedonowszczyzna.

Najlepszy przykład wnioskowania w rewolucyjnym, prawicowym szale: Otóż status ofiary jest perfekcyjnym usprawiedliwieniem własnej niemożności, jest doskonałym uzasadnieniem braku własnych dokonań. ....Ale dlaczego brak własnych dokonań, skoro ostatnie 20 lat - to widoczne gołym okiem wielkie polskie dokonania? Dlatego, że tradycjonalna inteligencja ma tendencję do niedostrzegania ich m.in. z tego powodu, że nie są one na skalę jej ambicji. Rekord świata sylogizmu: Niedostrzeganie dokonań i nadmierna surowość ocen automatycznie je unieważnia. Prawda, jakie to logiczne?

Widzę tu stare, zgrane jak naleśniki do gry w durnia, zarzuty, niektóre wprost kuriozalne: że mieli kiedyś rację, ale teraz mogliby oprzytomnieć (bo teraz pewnie rację ma ktoś inny), że Polak nie ma wzorców funkcjonowania w warunkach pokoju, których nasza kultura nie wytworzyła.
Pewnie pan Skwieciński nie zna żadnych przykładów funkcjonowania Polski Niepodległej w okresie „strasznej sanacji". Tylko dwadzieścia lat. Porównajmy „nasze" sukcesy z „ich" sukcesami. Sukcesami „zacofanych", „ksenofobicznych", „antysemickich" Polaków. W technice, lotnictwie, zbudowanym od podstaw przemyśle ciężkim. W budowie i rozbudowie pięknej Warszawy - Paryża Północy. W kulturze.

Byliśmy atrakcyjnym miejscem polonizowania się ludzi z Europy. Zyskiwaliśmy nowych wielkich Polaków z wyboru. W międzyczasie jeszcze wygraliśmy jedną wojnę, która groziła bytowi Narodu. A potem był wspaniały opór zbrojny wobec dwóch potężnych, sprzymierzonych wrogów, jaśniejący najpiękniejszym światłem na tle mocarstwowych popaprańców z pierwszych lat wojny, którzy zafundowali sobie na własne życzenie najokrutniejszą wojnę w dziejach. Z powodu swojej małoduszności.

Pewnie nie zna żadnych przykładów, jak niszczono w wolnej Polsce, już po '89 ludzi, którzy byli ambitni i odczuwali imperatyw działania nie tylko dla swojego dobra. Pan Skwieciński, publicysta i historyk, na pewno o tym wie. Ale nie ma do tego głowy. On teraz ma inne zmartwienia. Inteligencja konserwatywna mu się nie sprawdza.

Jeśli ktoś uważa, że jest źle, bardzo źle, to „automatycznie", jak w żołnierskim dowcipie, musi oznaczać, że leży na amerykance i pije. Żadnych nakrętek nie produkuje. Żadnych programów politycznych nie wymyśla. Tylko leży i ma depresję.  No cóż. Rozumowanie znajome z trolloidalnych wypowiedzi "polemicznych" w Internecie.

Co do armagedonowszczyzny, to niestety, po namyśle muszę przyznać znakomitemu publicyście rację. Faktycznie, ja wytaczając swoje nakrętki (moje dokonanie, z którego jestem dumny, co nie przeszkadza mi oceniać surowo moje państwo) mam coraz bardziej dojmujące uczucie nadciągającej katastrofy, jak z jakiegoś koszmaru. Pamięć mam dobrą. Ale nie muszę. Codziennie jest coś nowego. Można naprawdę wpaść w depresję.

Mój prezydent, który miał być zbawienną alternatywą dla Kartofeln, dzielnie się kompromituje najpierw w Stanach, gdzie wprost wzbudza zakłopotanie, potem przed ogłoszeniem raportu MAK zdradza się z jego znajomością i swoją dziwną stronniczością i ... świat się nie wali.
Mój premier dla odmiany najpierw dziewięć miesięcy uspokaja, że wszystko gra, później nagle groźnie kiwa palcem w bucie, że raport MAK jest „nie do przyjęcia", a na termin ogłoszenia raportu akurat wyjeżdża na narty. 
Jego dozorca tłumaczy, że spoko, wszystko pod kontrolą. Zaraz potem premier ogłasza, że jednak wraca, organizuje konferencję prasową i ... nic się nie dzieje. 
Prawda, jakie to wszystko profesjonalne? Nie to, co ci nekrofile od Rymkiewicza...
Co w tym dziwnego?
Faktycznie musiało mi się coś w głowie pokręcić. 

5. Stan chroniczny. Ręce opadają.

Łukasz Warzecha.
Publicysta Faktu. Bardziej polityczny, ale o wieszczu też może. Człowiek renesansu. Oczywiście prawicowy. Rymkiewicz, niestety, swoimi wypowiedziami ten stan rzeczy (tzn. warunki dla realizacji obcego interesu - przyp. K.R.) pogłębia, przekonując zwolenników, że "wolnym Polakiem" można być jedynie, należąc do tej słusznej Polski - "ogromnej, potężnej, odwiecznej", która, niestety, majaczy gdzieś za transcendentnym horyzontem dziejów. (...) Po co więc przejmować się długiem publicznym, systemem podatkowym, dobrym wymiarem sprawiedliwości?

No tak, teraz już Rymkiewicz się nie wywinie: nie podał przepisu na system podatkowy. Zatrzymał się na poziomie wskazywania, kogo uważa, za „wolnego Polaka" a kogo za „lokaja".
Nie wolno! Pisarze do piór! Taki właśnie apel, ni mniej, ni więcej sformułował w końcu prawicowy publicysta. Nie wierzycie? Proszę sprawdzić. Rzepa z 10 stycznia. (2011)

--------------------------------
Poczet absurdalnych wiadomości od jakichś pięciu lat z dnia na dzień wzrasta.
(Przypis 21 listopada 2012: A dziś, dokąd dotarliśmy i dokąd zmierzamy?).  

Oszczędzę Państwu szczegółów. Kto ma odrobinę przenikliwości, nie będzie nudzony powtarzaniem tej samej listy. A na prawicowych forach i w prawicowej gazecie największą troską obdarowany jest niepoprawny, przewidywalny i niezniszczalny, pełen olimpijskiego spokoju, Jarosław Kaczyński.
Nie, nie przez „sprzedawczyków", przez „naszych". Źle się sprawuje. Przegrywa na własne życzenie. Zaś przedmiotem troski analityków kultury jest też Jarosław, tyle, że Rymkiewicz. Zatruwa umysły.

---------------------------------
Stanisław Kania, I sekretarz PZPR, na jesieni 1981 wygłosił dziwne, agresywne przemówienie. Poleciałem wówczas zaniepokojony do Regionu Mazowsze pewny, że tam zaraz będą jakieś briefingi, a wszyscy będą poruszeni. A tu puchy. Spotkałem tylko jednego znajomego, który mnie uspokajał, mówiąc: „Oni tak tylko gadają". On nie próbował mnie wówczas ostrzegać przed ekstremistami w Solidarności. 

Ale teraz czasy się zmieniły. I boję się już otworzyć gazety, żeby nie natknąć się, jak kolejny prawicowy hunwejbin nie naskoczy na pisarza Rymkiewicza Jarosława, truciciela i szkodnika.
(Przypis 21 listopada: A książka Frondy to świadectwo zdrowego pluralizmu czy postępującego obłędu?).  

Panie Jarosławie R. trzymaj się Pan!

Zaraz, zaraz!
Ja teraz powiem.

Odsłona trzecia. Robociarski wykład (nadesłany od pana Józia spod Wołomina)

Prosty wytaczacz nakrętek spod Wołomina, wywijający się całe życie miejscowej mafii. Jakoś mnie, chwalić Boga, nie zauważyła. Może wcale jej nie ma? A może ja taki malutki, że mnie wcale nie widać?
Pana Jarosława K. sobie odpuszczę. Nie mój kandydat. To co, że głosowałem ostatnio? Ale bez zobowiązań. Tylko w drugiej turze. Dalej niech sobie radzi sam. Jest mężczyzną, nie potrzebuje niańki. Ale Rymkiewicza nie daruję. Ja też umiem czytać. I jakoś nie mam takich problemów z lekturą, jak ci uczeni, błyskotliwi panowie. Powiem krótko, w punktach, po robociarsku.
  1. Żałoba to naturalny stan po śmierci kogoś bliskiego, kogoś drogiego, którego kochamy. Albo kogo szanujemy. Bardzo stary zwyczaj. Sama sól chrześcijaństwa, ale chrześcijanie nie mają monopolu. Gdzieś czytałem, nie pamiętam gdzie (a może sam to wymyśliłem?), że miarą wielkości człowieka może być czasem liczba płaczących na jego pogrzebie. Nie zawsze. To prawda. Ale może. Wrogowie zmarłego i różni zazdrośnicy i nienawistnicy mogą mieć problem z faktem, że tak dużo ludzi odprawiało solenną i długą żałobę po Lechu Kaczyńskim i innych ofiarach Katastrofy Smoleńskiej. I faktycznie strasznie szybko zaczęli się niecierpliwie wiercić i chrząkać. A potem otwarcie szydzić i buczeć.
Ale Panowie Prawica chyba nie mieli takiego problemu, prawda? Czy też, może gdzieś tak od trzeciego dnia, zaczęliście się wiercić? Hę? Nie? To całe szczęście. To już tyle uzgodniliśmy. Super. Idziemy dalej.
  1. Medytacja o śmierci, o zmarłych, również, a może zwłaszcza - wyrażana w formie artystycznej - to najstarsza z możliwych próba docierania do tajemnicy i sensu bytu. Nie ma to nic wspólnego z jakimikolwiek zboczeniami, zwłaszcza, horribile dictu, seksualnymi. To wyraz uczuć wyższych, a nawet najwyższych. Tak mnie mama uczyła.
  2. Ofiara. Jeden z Panów, mniejsza już o to który, pomińmy to, używa słowa „ofiara" w sensie potocznym, tym najgorszym z możliwych. Coś, jak ofiara losu, albo oferma batalionowa. A fe. My, katolicy, uznajemy najgłębszy sens Ofiary i nigdy nie podważamy ofiary życia dla bliźniego, dla Ojczyzny, dla miłości Boga.
Takie modne wybrzydzanie na nasze cierpiętnictwo, na nasz rzekomy czy prawdziwy mesjanizm, pachnie mi brzydko właśnie spłycaniem tego sensu a nawet diabelskim jego przekręcaniem. Dziwnie mi to przypomina recenzję pewnego młodego wykształconego, tyle że nie prawicowego publicystę filmowego, który wypatrzył w filmie „Popiełuszko" chęć poświęcenia się ks. Jerzego „na siłę": Bohater coraz bardziej zaczyna sobie uświadamiać, że będzie musiał się poświęcić, aby doszło do narodzin mitu. Gumisiasty, Filmweb. Bzdurę w tej wypowiedzi dostrzeże każdy, kto choć raz szykował się do najprostszego, niebezpiecznego przedsięwzięcia. Ten młody wykształcony z wielkiego miasta też kiedyś to zrozumie. Ale Wy, Panowie, chyba to do licha, rozumiecie?
  1. Naród Polski wycierpiał wiele w swojej historii, ale wcale nie jest najbardziej doświadczony ani najbardziej cierpiętniczy. Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek z naszych narodowych bohaterów specjalnie dążył do poświęcenia się. Zawsze jest to ofiara wyrywana spod serca, z bólem. Zawsze jest najpierw Getsemani. To powinien wiedzieć każdy katolik, który odmawia różaniec. Nie kolekcjonujemy nieszczęść jak znaczki pocztowe. Nie ma żadnej Pracowni Programowania Nieszczęść. Chyba że Lucyfer ma. My nie mamy!
Niektóre nieszczęścia są całkiem niezawinione, inne są wynikiem zbrodni, jeszcze inne - zbrodniczych zaniedbań. Jednak kiedy już stały się, naszym obowiązkiem jest je upamiętniać i czcić ich ofiary. To jest bardzo polskie. I amerykańskie. I starogreckie. I francuskie. Wystarczy? Czy jeszcze wyliczać? „Wolni Polacy" to rozumieją. Ocena skuteczności wydarzenia, osądzanie winnych, złość z powodu dojścia do wydarzenia to jedno. Ale cześć dla ofiar, dla bohaterów, to co innego. To elementarny, narodowy obowiązek. I nie ma tu co poprawiać, nawet najbardziej nowocześnie. Nic nie poprawimy. Co najwyżej dołączymy w jakiś sposób do grupy obsikiwaczy grobów, pomników i zniczy. Ale nie o to Wam chodziło, prawda?
  1. Cześć dla ofiar, problemy artystyczne, mistyczne i eschatologiczne, rzetelnie i pracowicie roztrząsane przez poetów nie są bezpośrednio związane, a w każdym razie w żaden sposób nie przeszkadzają nie tylko porządnej działalności politycznej, ale nawet produkcji nakrętek. Raczej, moim skromnym zdaniem, pomagają. Zaświadczam to swoim honorem, że czytając Rymkiewicza a nawet Wencla, nigdy nie obniżyłem wyrobu dziennego trzystu dwudziestu siedmiu kilogramów nakrętek z gwintem drobnozwojnym, prawoskrętnych. Nawet zauważyłem, że po lekturze "Wieszania", jak powywieszali tych wszystkich zdrajców, bo znaleźli jedyny raz w historii Polski dokumenty z ambasady radzie... rosyjskiej, to wyrób dzienny raz mi skoczył do trzystu dziewięćdziesięciu.

  2. Błagam: Najpierw pomyślmy! Nie musimy każdego wiersza albo poetyckiego traktatu kontestować okrzykiem: Przecież to jest katechizmowa herezja! Albo: A gdzie system podatkowy?! Bo wymienieni tu Czcigodni Panowie to przecież tylko jedni z wielu. Rymkiewiczem i jego patronacką grupką zajmują się już politolodzy, blogerzy, komentatorzy. Kto żyw! Po prostu jakaś epidemia. Wszystko, oczywiście, „nasi". Bo ja innych nie czytam. Oszołom jestem. A może to tylko jakiś spisek Gangu Rymkiewicza, który robi sobie reklamę według zasady „źle czy dobrze byle z nazwiskiem"? A może mają tu swój udział policje tajne, jawne i dwupłciowe?

  1. Naród Polski nie jest największą ofermą batalionową na świecie. Co najwyżej ma „przejściowe kłopoty" z suwerennością. Ale spokojna głowa. Jeszcze Polska nie zginęła. Rymkiewicz MA RACJĘ. Gdyby publicyści, wyznający przecież te same wartości co Mistrz Jarosław, zamiast czepiać się, zanim cokolwiek zrozumieli, poczytaliby i pomedytowali w duchu „Wolnych Polaków", może by pisali precyzyjniejsze i bardziej wyważone traktaty? Bez zdradzania zatrucia nie - „trupim pyłem" - z pięknego wiersza Wojciecha Wencla. Bez zdradzania zatrucia kminą wrzeszczących politycznych staruszków i ich medialnych sponsorów. Bez pośpiesznie wystukiwanego pseudorozsądnego bełkotu zmieszanego z troską o pisarza, któremu się nie dorasta do pięt. No i pomarzmy, my, producenci nakrętek, może politycy ... jedni by ...zrezygnowali w ogóle z politykowania, inni uchwalali lepsze prawa albo założyli sobie jakąś Partię Dobrobytu i Uczciwości (pDU), ułożyli dobry program?

Chcecie mu pomóc? Mistrzowi Jarosławowi? To odczepcie się od niego! Nie uczcie go poezji ani patronatu, ani udzielania wywiadów. Posłuchajcie go i pomedytujcie. A potem zajmijcie się, do ciężkiej cholery, tym co tam umiecie! Ja wam dam, „pisarze do piór!" Już raczej: „Prawicowi publicyści do myślenia po polsku!"

Bez urazy, przepraszam, uniosłem się. Już, już, puściło. Panowie, zgoda, zgoda, a Bóg wtedy rękę poda. A może Panowie coś podpowiedzą? Panowie tacy błyskotliwi. Po co marnować klawiaturę na czepianie się Mistrza Jarosława?