piątek, 24 września 2010

Prostaczek w czarodziejskiej krainie poezji

Motto
… słowa, które mają taką siłę, że włosy stają dęba.
 I natychmiast rozumiesz subiektywną prawdę, która zawiera obiektywną rzeczywistość, bo ktoś to sobie uświadomił.
To właśnie nazywamy poezją.
Allen Ginsberg(„Widziałem najlepsze umysły mojego pokolenia zniszczone szaleństwem…”)

Część pierwsza: Impuls

Wiersz - to intensywne przeżywanie czegoś przejmującego, do tego stopnia, że czujemy się tylko transmisją…

  
To świadectwo z okresu Żałoby Smoleńskiej Leszka Długosza, poety pochodzącego z klimatów, które kiedyś mnie niecierpliwiły swoim „smuteczkiem”.
… małe smuteczki.
Lecz wystarczy pieskowi dać mleczko
I już nie ma smuteczków nad rzeczką.

Moment  wystąpienia poety w programie telewizyjnym Jana Pospieszalskiego był impulsem, by sprawdzić, jak to się dzieje, że ten smuteczkowy poligon jest najlepszą szkołą trafiania w sedno?

Kiedy stajemy przed nagłą próbą mądrości i ludzie ostrożni korzystają z okazji, żeby siedzieć cicho, twórczość mierząca „wyżej” objawia się czasem zakłamanym wierszem.  Albo kabotyńską wypowiedzią, zdradzającą kompletne pomieszanie z poplątaniem.
Przykładów nie będzie. To jest tekst refleksyjny. Nie polemiczny.

Chyba wtedy zdałem sobie nagle z osłupieniem sprawę, że poezja jest niczym innym, jak … „modlitwą w ukryciu”.  A może już kiedyś wiedziałem, ale … zapomniałem?
Wystarczyło przypomnieć sobie pierwszą pielgrzymkę do Częstochowy. Sierpień 1985. Z tym samym osłupieniem zobaczyłem, wędrowiec po górskich szlakach, grzbietach i szczytach, że NIE WIEDZIAŁEM, PO CO JA PO TYCH GÓRACH CHODZĘ.
Ale chyba Ktoś wiedział. Pewna pątniczka, dzisiaj skromna posłanka, kiedyś Joasia o misjonarskiej pasji, powiedziała do mnie, patrząc na moje górskie buty, noszone zamiast pątniczych sandałów: „Oooo, góral! Witamy na pokładzie”.

Wtedy zrozumiałem, że byłem „pielgrzymem w ukryciu”. Trochę mnie Ktoś przygotowywał do nowych szlaków, a trochę …. traciłem czas.  Bo zachwycałem się urodą Stworzenia, nie myśląc o Tym, któremu to zawdzięczam.

A teraz?  Teraz zrozumiałem, że wiersz może być podglądaną, wydaną na publiczny łup w ekshibicjonistycznym impulsie, modlitwą nieszczęśników, którzy inaczej się modlić nie umieją. I jednocześnie zaproszeniem do niej.
……

Korzystając z rodzinnych zbiorów poleciałem szybko zweryfikować, czy może już bardziej dojrzałem do owych smuteczków. I wyłuskałem motyw wprawdzie zamyślony, ale zaskakująco bliski: rozmowę poetów podających sobie przez lata i epoki nastrojoną lirę …

Bolesławie – tak z imienia Bóg ponowi
- Oto mi przybywasz
Witaj po żywota trudzie
- Z rodu żydowskiego, z narzecza polskiego
Czeladniku istności Chrobry
….
Przodem , Bolesławie
Proszę, proszę…
…..

  
No proszę, proszę. Mój ukochany od najmłodszych lat bajarz „Klechd Sezamowych” i twórca rozpoznawalnej na pierwszy rzut oka poetyki mrugającej oczkiem niezapominajkowym, malinowym chruśniakiem, straszący strzygami i topielicami, o miłości piszący epickim trzynastozgłoskowcem, żeby było trudniej się nauczyć na pamięć, to dobry znajomy  pana Leszka!

Poeta Długosz trafił w sedno, ale wiersza do studia nie przyniósł. Może nie chciał iść śladem pewnej noblistki i ryzykować? Szkoda.

Pamiętam „kryzys warszawski” późną jesienią 1980, wywołany przez aresztowanie Janka Narożniaka, drukarza Regionu Mazowsze. Tego samego, który postrzelony w stanie wojennym podczas ucieczki, został uwolniony ze szpitala i ukryty. W akcji, jak z okupacyjnych opowiadań.
Zebranie przedstawicieli warszawskich kół Solidarności w Domu Kultury Zakładów Mechanicznych Ursus, listopad 1980.
I wiersz, który Jerzy Narbutt napisał pod wpływem nastroju chwili i przyniósł do Ursusa. Kartkę z wierszem odczytano zebranym, rozgorączkowanym związkowcom, debatującym nad sposobami reakcji na tę prowokację. Natychmiast, na zawsze stał się hymnem Solidarności:

….
A jeśli ktoś nasz Polski dom zapali
To każdy z nas gotowy musi być
Bo lepiej byśmy stojąc umierali
Niż mamy klęcząc na kolanach żyć.

No cóż, to jest hymn. Kto nie przeżył tego nastroju uniesienia, upojenia migocącą jutrzenką wolności, zaprawionego odwagą wobec groźnego warczenia stojących na razie w bezpiecznej odległości wilczurów, niech się nie krzywi na patos i prosty rym. Ale może jednak poczuje ten nastrój? Czy ten wiersz niesie go w sobie? Nie mnie sądzić, nie jestem obiektywny.

Czy poezja powinna się zjawiać „na zamówienie”? 

Trzeba odwagi. Nie odwagi zwykłej - wobec represji. Pewnie, że tego też. Bo niektórzy twórcy i tego nie mają. Większej odwagi. Odwagi zmierzenia się z czymś większym od nas. I wystawieniem ostrza talentu przeciw Hydrze Niewiadomego. Liryka, Epika i … Grzmot Losu. A talent jeszcze nie ostrzelany w takich skrajnych okolicznościach.

Różne są drogi do mądrości proroka nad - epokowego.
Czy dziennik liryczny i zamyślona strofa, niczym poetyckie silva rerum?
Czy znój starań o właściwe rzeczy słowo, żmudne rzeźbienie słów nowych i szukanie zdziwionych sobą ich zestawów?
Czy moralny impuls i poddanie się przejmującemu, aby stać się transmisją?
A może wszystko na raz, a właściwie wszystko w swoim czasie?

Czy Kamil Baczyński, gdyby dożył chociaż do września, napisał by coś lepszego, coś bardziej „poetyckiego” niż Józef Szczepański „Ziutek” o „czerwonej zarazie”?

Jedną, pewnie banalną, hipotezę - przepis na „najlepszą” poezję - można postawić . Samotność i cierpienie.
Emigrant. Człowiek wyzuty ale nie wykorzeniony. Postawiony na zewnątrz, nie szukający zbyt gorliwie uznania, nie zapuszczający na siłę korzeni.  Postawiony, aby patrzeć z oddali. Widzieć i opisywać, bo tęskni.

Czy to przypadek, że nasi najwięksi – to emigranci?
Nawet ci, którzy zostali w kraju, to właściwie ludzie zepchnięci na margines, albo, właśnie jak Leśmian, Herbert i toutes proportions gardées, Długosz, - ludzie, którzy z własnego wyboru pozostali „z boku”.

Skąd masz róże? Ziemia leży
Śniegiem pokryta.
Idziesz,  gdzie Kopernik w szubie, w mróz w wieży
Z Gwiazd czyta.

O tym wierszu Jana Lechonia, jego bohater nie powie na pewno, że

Nie czuję strun, drżących pod palcem twym –
Jesteś poezji drukarz!

Obaj nieszczęśni emigranci, odlegli od siebie o wieku trzy ćwierci. Jeden umarł w przytułku, drugi skończył, roztrzaskany o nowojorski bruk. Czy Dobry, Miłosierny Bóg przyjmie go tak, jak jego kolegę Bolesława, który miał szczęście umrzeć przed wojną?  I policzy mu tę ukrytą modlitwę? Ile miłosiernych uczynków jest warta?

Wiersz smutny ale nie zwiastuje jeszcze śmiertelnej rozpaczy. Rozważny i romantyczny, jakby Norwid go dyktował z zaświatów. Po prostu, o Poecie.

Obaj podziwiali i kochali Mochnackiego. Tego, który powiedział, że stworzenie przez Polaków własnej literatury to warunek istnienia narodu.

Część druga: Wspomnienie

Mochnacki. Wytłumaczę się z tego skojarzenia wspominaniem z poezją w tle, przy melancholijnej muzyce ze strony http://www.jerzywasowski.pl/,  a może ze strony http://abcjazz.net.au/player-popup.htm ,.
(uwaga, jeśli chcesz czytać dalej i słuchać - po prostu kliknij i wróć do zakładki z tym tekstem)
Zamiłowanie do poezji i pierwsze umiejętności jej rozumienia zawdzięczam swojej „pani od polskiego”, Ciotce Raczyńskiej.
W najdziwniejszy sposób egzaltowanej „czerwonej hrabiance”.  Surowej i bezlitosnej dla mniej zdolnych i w jej pojęciu leniwych uczniów. Pobłażliwej dla tych, co lubili poezję - aż do budzenia zazdrości i niechęci, zwłaszcza koleżanek.

Zadawała do czytania i bez pardonu sprawdzała wykonanie. Konstruując przemyślne testy z treści utworów.
Ale mnie zapadł w pamięć nie test ze znajomości, tylko całkiem inny. Kiedyś po rozpoczęciu lekcji o „Kordianie”, zapytała:
Komu się podobał?



Nie wiem dzisiaj, czy świadomie zaaranżowała tę klasyczną, gombrowiczowską scenę z „Ferdydurke”, z dialogiem miedzy profesorem Bladaczką a uczniem Gałkiewiczem. „A mnie nie zachwyca!
Ta genialna scena również dzisiaj zachwyca dowcipem, chirurgiczną precyzją i hiperboliczną głębią. Dlatego nie mam pretensji, że Autor nie przewidział, iż większość bohaterów tej sceny za chwilę zdała egzamin obywatelski z praktycznego romantyzmu, ginąc bohatersko w kilku wojnach lub w kazamatach, wydanych im i zorganizowanych przez wychowanków różnych nowoczesnych filozofii, tak idealistycznych, jak i materialistycznych.

Próbował zdać go nawet sam Genialny Obrazoburca, zgłaszając się do polskiego konsulatu w Argentynie, po przydział mobilizacyjny.

Na pewno nie miała nic wspólnego z Bladaczką. Zresztą była w wieku Pana G. Mogłaby być Syfonem, gdyby była mężczyzną. Gdybym miał maniery i mentalność niektórych współczesnych literatów, wymyślił bym jakieś modne dowcipy na temat jej wyglądu i płci.
Nie spełniała żadnych prześmiewczych kryteriów Gombrowicza, wyznaczonych nauczycielom.  Z wyjątkiem jednego. Ale o tym później.
Na razie wspomnę o tym, czego Mistrz - Pogromca WszechPowag, Rycerz Prawdziwej Egzystencji zdawał się odmawiać nauczycielom czasu przed Apokalipsą, Czasu Uniwersalnego.
A to była przedwojenna nauczycielka ocalała z Pożogi (w czasie wojny musiała mieć pod czterdziestkę). W pewnym sensie, (ale tylko w pewnym!), jakby żywcem wyjęta z kart Pierwszej Polskiej, (gdzie tam polskiej, Światowej!) Powieści Egzystencjalnej, przy której wywody Sartre’a są jak senne koszmary młodego erotomana.

A rozważania Camusa, jak mruczenie namolnego pijaka.

Była inteligentniejsza od większości uczniów i tęskniła do tego, żeby rozmawiać tylko z godnymi rozmowy. A musiała poświęcać czas wszystkim. Wobec tego, na złość tej nieznośnej sytuacji, od wszystkich wymagała tego samego. Czemu większość nie mogła sprostać.
Może chciała zmierzyć się z wyzwaniem, wobec którego i Pimko i Bladaczka zawiedli?

Bo przecież zastrachany konformista Bladaczka miał przeciw sobie milczącą klasę sprytnych konformistów i krętaczy, bez skrupułów manifestujących swoją wolność i obojętność dla oferowanej im strawy duchowej.

Zaś wyniosły i traktujący swych uczniów, jak istoty innego gatunku, gatunku „niewinne dzieci” Pimko nie miał żadnych szans na uczciwe porozumienie z nimi.

Ona zaś, przedwojenna nauczycielka i nosicielka śmiesznego, przebrzmiałego tytułu, ciało starannie dobrane i wyjątkowo przykre i drażniące, w wieku niewdzięcznym, age ingrat, miała dumę wyznawcy poezji i majestat kapłanki literatury.
Nie była konformistą, jak Bladaczka, o nie. Nie była wyniosła i traktująca protekcjonalnie, jak Pimko. Była wymagająca i bezkompromisowa. Traktowała swoich uczniów poważnie.
A naprzeciw sobie miała stadko głupiutkich, grzecznych dzieci.
Żadnych awantur. Żadnych odważnych wyznań: „Mnie nie zachwyca, słowo honoru, nikogo nie zachwyca.” Tylko …brak wzniesionych rąk na to proste pytanie. Z wyjątkiem jednej.

A dlaczego ta jedna wzniesiona dłoń?
Toć to cudna opowieść o rówieśniku, któremu stary sługa, bajki opowiadał!
Mały Janek gdzie się chował
Przez rok cały, zgadnąć trudno.
Wsiadł na okręt i żeglował,
I na jakąś wyspę ludną
Przypłynąwszy wylądował…
Owdzie król przechodził drogą.
Jaś pokłonił się królowi
Ech, co za cuda! Króle chodzą drogami, z Mont Blanc prosto do książęcych komnat, skakanie konno przez bagnety, nie żeby ratować życie, ale aby zaimponować wrażemu dowódcy – księciu, którego się nie zabiło z powodu lęku przed Tradycją.  Czy są piękniejsze baśnie i to jeszcze z prawdziwym, historycznym, romantycznym, niepodległościowym komponentem?
To był początek ich dziwnej, „szorstkiej” przyjaźni.  Piętnastoletniego szczyla i starej, brzydkiej jak noc, z ptasim, piskliwym głosem, kobiety.

Pamiętam pierwszą lekcję. Byłem nowy, przedostatnia klasa liceum. Wtedy nazywało się: dziesiąta.
Jej wstępu do lekcji polskiego na początku września w końcu lat pięćdziesiątych, nie pamiętam.
Lekcji w klasie grodziskiego liceum imienia Bolesława Prusa, odległego od mojego miasteczka o dwadzieścia minut drogi kolejką WKD.

Pamiętam tylko nieludzki wysiłek i paniczny strach, żeby …. nie wybuchnąć śmiechem. Udało mi się poprzestać na stłumionym dłonią parsknięciu, symulującym kichnięcie, nie budzącym podejrzeń.
Tak była śmieszna przy pierwszym zetknięciu. Wyglądała jak pelikan i tańczyła po klasie jak żuraw kłaniający się wodzie u studni, piszcząc przeraźliwie dla podkreślenia wagi wypowiadanych słów, nieświadoma swego pokracznego komizmu, niczym romantyczny maszkaron.

Klasa oczywiście nie reagowała, już przyzwyczajona do tego widoku i wydawanych dźwięków, pełna respektu dla Ciotki, słuchała pilnie a przynajmniej grzecznie i karnie. Dziewczyny w postawie zasadniczej z rękami założonymi z tyłu.

Ciotka nazywana była dużo gorzej, ale moja niezmienna miłość do Niej nie pozwala mi nawet zacytować tego słowa, które dzisiaj znaczy już coś innego i nie wyraża tego niekłamanego respektu, podziwu i sztubackiej nienawiści pomieszanej z sympatią do surowego belfra.

Jej właśnie zawdzięczam znajomość ortografii lepszą od przeciętnej. Bo zacząłem edukację pod jej kierownictwem od uświadomienia sobie, że wcale nie jestem taki mocny, jak sobie myślałem.
A gżegżółka pisze się właśnie tak, a nie inaczej. Winien jej jestem głębszą świadomość harmonijnego rozwoju języka, którego to rozwoju ortografia miała być niemym świadkiem.
Ja mieszczuch, nauczyłem się szacunku do ludzi ze wsi, którzy byli żywymi świadkami historii Narodu. Bo nigdy nie pomylili ch i h w słowie chata ani rz i ż w słowie żaba. Bo słyszeli i wymawiali to słowo inaczej, niż ja.

Jej surowość w egzekwowaniu materiału szkolnego wynagradzała nam tym, że na zdobytej razem wiedzy literackiej pokazywała piękno i uczyła stopniowo wrażliwości na nie. To logiczne. Jak mogła pokazać piękno poezji ignorantom?
Najpierw przeczytaj. Potem przeanalizuj komentarze mądrzejszych od ciebie. Pomyśl. Sam spróbuj. Potem podyskutujemy. Potem wyjaśnię ci, jakie trudności musisz jeszcze pokonać, żeby zrozumieć i docenić. Rozumiejąc, oswajaj się z urodą i precyzją słowa. Odkryj, jak słowa stojąc pierwszy raz obok siebie, dziwują się sobie nawzajem.

„Prawda, że piękne?” - mogłaby powiedzieć, czekając na końcu tej drogi, niczym dobra wróżka poezji.

Ambitny program, który nie wszyscy wytrzymywali. A ona była bezwzględna. Wymagała „minimum” i nie znała litości. Oblewała na maturze. Fama rozchodziła się po szkole. Kilku moich kolegów zmieniło szkołę przez nią. Do dzisiaj nie mogą jej darować. Mimo, że znaleźli w końcu swoją drogę. Może bez poezji.

Ja natomiast lubiłem jej lekcje zasłuchany w jej fascynacje Słowackim, pasjonujący się tajemnicami konfliktu gigantów romantyzmu. Z ciekawością notowałem jej tłumaczenia niemodnych dylematów Krasińskiego, którego nostalgii za odchodzącym, starym światem zupełnie nie podzielałem. Odkrywałem sekrety poetyckich metafor Przybosia, które Ciotka ukazywała rzetelnie acz zaprawiała swoje analizy ledwie maskowaną niechęcią.

Ja zaś byłem wychowany na poezji Tuwima, Brzechwy, Kerna i Gałczyńskiego, których propagował krakowski Przekrój, prestiżowy tygodnik zgniłej inteligencji pracującej. Tej trzeciej warstwy jedynej Polski, jaka nam została.  Niepewnej, ale potrzebnej. Jak się obejść bez dentystów, techników dentystycznych, a nawet pomocy dentystycznej?

No i czytałem już jako kilkuletni szkrab fajne bajeczki o Zielonej Gęsi, Osiołku Porfirionie i Dymiącym Piecyku. Śmiałem się tak samo, jak moi rodzice. Każdy z innego powodu. Taka twórczość wielowarstwowa.

  

Dzisiaj nauczyli się Amerykanie kręcić filmy dla dzieci, z dodaną druga warstwą dla dorosłych. Żeby się za bardzo nie nudzili, jak pójdą z dziećmi do kina.`

Później, już na własną rękę zachwycałem się apoteozą radości przy pomocy cytatów z Rimbauda, jakie robił w wierszu Dziecko się rodzi.
Może dla równowagi, żeby nie było za melancholijnie, zacytuję z pamięci:

Cytuję kolegę Rimbauda,
cytowanie to rzecz niezdrożna,
„J’ai tendu des guirlandes de fenetre
 a fenetre;
des chaines d’or de l’letoil;
a  l’letoile ;
et je danse”.
Lepiej nie można !

No dobra, sprawdziłem dla pewności ortografię i łamanie wersów . Okazało się, że zapomniałem o złotych łańcuchach. :)
Jak ktoś ciekawy, to Rimbauda biały wiersz Frazy przetłumaczył Artur Międzyrzecki. Ale to już nie to. Wiadomo, chodzi o girlandy między oknami i złote łańcuchy między gwiazdami.

Sorry za epatowanie obcymi językami, ale to wiersz, którego piękno może być dostępne nie tylko dla „klas francuskich”. Trzeba tylko zasłuchać się w melodię.
………………….
Ciotka wystawiła mnie w końcu do konkursu recytatorskiego.  Bez sukcesów u komisji. Recytowałem trudny, chyba za trudny dla takiego smarkacza, wiersz Lechonia, Mochnacki.

Wydawało się, że rozumiem i młodego patriotę, który na wygnaniu rzucał wyzwanie Europie swoim talentem pianistycznym, jak wyrzutem sumienia.  I jednocześnie oddaję hołd jego nieszczęsnemu piewcy, znajdującemu się w nieporównanie gorszej sytuacji ponad sto lat później.


Później jeszcze dowiedziałem się od Norwida, że Mochnacki był uwikłany w polityczne spory podczas Powstania Listopadowego i doznał od rodaków upokorzeń, co stawiało ten wiersz w dodatkowym, dramatycznym świetle. No i umarł tak młodo.
Jan Lechoń, autor wiersza Mochnacki, był nie tylko utalentowany. Próbował być mądry. Przeżył Conrada.
 Ale swojej smugi cienia nie potrafił przeżyć szczęśliwie.
Moja egzaltowana interpretacja jakby tę wiedzę antycypowała, ale komisja pewnie dostrzegła tylko egzaltacje i niedopracowanie.
Za to byłem wówczas świadkiem niezapomnianych wykonań Gałczyńskiego  Zaczarowanej Dorożki i Strasnej Zaby. Wykonawcy przeszli do następnego etapu. Wraz z innymi, którzy nie byli tak ambitni, jak ja, ale za to rzetelniej przygotowani.
I poznałem tych szczęśliwszych ode mnie i bardziej utalentowanych-  kolegę i koleżankę. Jakieś wspólne plany teatru poezji rozwiały się zaraz po konkursie, ale przynajmniej powąchałem, jak pachnie bohema.
Zostały mi tylko występy na szkolnych imprezach. I na studenckich wczasach.
Ciotka została w szkole, rozczarowana moim wyborem politechniki.
………………….
Czy ta klasa zdała obywatelski egzamin, tak, jak klasa profesora Pimki?
A była to klasa kapitana żeglugi wielkiej, prowadzącego do dzisiaj wielkie tankowce, sportowców i działaczy, inicjatora patriotycznych uroczystości, kilku inżynierów, lekarza, kilku emigrantów, do dziś dających dowody miłości do Ojczyzny. Zdolnej matematyczki, pracownika uniwersyteckiego. Oficerów Wojska Polskiego, to co, że Ludowego. Przy najbliższej okazji zostali oficerami prawdziwie polskiego wojska.
I wielu Matek Polek. Dziewczyn z okolicznych wsi, kończących na tym liceum swoją edukację.
To było pokolenie, które już dojrzałe, po swoich przejściach, witało w Polsce w 1979 Pielgrzyma. Które tworzyło w 1980 największy na świecie ZWL - Związek Wolnych Ludzi.

Czy tacy, jak Ona mieli w tym swój udział? Dla mnie odpowiedź jest prosta. I nie ma nic wspólnego z genialnie wykreowaną  śmiesznością profesora Pimko, który należy do innego świata. Absurdalnego świata Niezwyciężonej, wbrew nadziejom genialnego Szydercy, Formy.
Nie ma również wiele wspólnego z pokracznym komizmem tej egzaltowanej, surowej, niezapomnianej Nauczycielki.

Poezja i życie, czyli coś osobistego od Lisa

Nie tylko poetą „się bywa”. Bywa się również czytelnikiem poezji. Nastroje egzaltacji ulatują, jak poranna mgła. Życie porywa i człowiek obrywa.
Od czasu do czasu jednak coś rzuca się na uszy. Zwłaszcza, jak się człowiek inaczej nie umie modlić.
Leśmian. Staff. Poeci francuscy (Baudelaire i Prevert), włoski: Quasimodo, rosyjscy: Majakowski, sonety Shakespeare’a. Baczyński, ten od metafory z brylantami, którymi strzelaliśmy do wrogów, ukutej przez Kazimierza Wykę.
Norwid. Mała książeczka Anieli Kowalskiej, która pokazała mi, jak go czytać.
Z powodu zbyt długiego pozostawania w kręgu romańskim, niedostatecznie przyswojeni literacko, może tylko przez klimat i rytm, anglojęzyczni  śpiewający filozofowie: Cohen, Dylan.

Co dzisiaj zostało z tych lektur, z tych chwilowych uniesień?
Może właśnie to dzisiejsze odkrycie o „ukrytej modlitwie”?
Człowiek szuka sensu. Ale to człowiek dzisiejszy szuka sensu. Gdzieś tak od czasów Gombrowicza. Któremu się wszystko posypało.
Bo człowiek dziewiętnastowieczny nie szukał sensu. On szukał najlepszej drogi do celu. Jak najlepiej wypełnić obowiązek. Bo sensem była Miłość. Miłość Boga. Miłość bliźniego. Miłość Ojczyzny. I ta Miłość skłaniała do wypełniania obowiązku. Takie tam. I tak wam nie wytłumaczę. Chyba, że sami wiecie.
Potem nastąpiło coś niesłychanego. Jak w momencie zjedzenia owocu z Drzewa Wiadomości Złego i Dobrego. Wtedy człowiek posmakował Zła. Dobro i Zło  stały się alternatywą.
No i gdzieś tak pod koniec XIX wieku sens i bezsens stały się alternatywą. Fenomenologia. Do głosu doszło znużenie, jako przeciwieństwo świeżości i zapału.
Potem już poszło. W XX wieku egzystencjalizm odkrył rozpacz. Źle mówię. Gdzie by tam odkrył. Przeczytał u Czechowa. Zignorował, co z tego wynikło.
XX wiek właśnie się niesławnie skończył. Filozofia miała nie rozumieć świata ale nauczyć się go zmieniać. Zmieniła. Pociągnęła go na samo dno. Doprowadziła go do rozpaczy.
Brakujący, czwarty wieszcz, miriamowe, dwudziestowieczne odkrycie na archeologicznym stanowisku literatury dziewiętnastowiecznej,  jak „odskrobane starożytne napisy”, ostrzegał o śmierci Poezji prawdziwej. W  s a m o t n o ś c i, trudzie i męce przemyśliwał, ociosywał słowa,:
Nie ja jej depcę grób…lecz po tych dziele
Stąpam, co cmentarz wyrównali piaskiem
A ż  s i ę  z a m y ś l ą  m y ś l i  n i s z c z y c i e l e,
I grom zawołam, by uderzał z trzaskiem,
………………….
Czy ostrzeżenie jest aktualne?  Dlaczego tak żywo reaguję na wiersze o umarłych poetach? Przecież nie z powodu głośnego filmu!
Od mniej więcej roku piszę dla grona czytelników większej od liczby jeden. Czyli mnie samego. Czasem dla kilku przyjaciół, czasem dla kilkudziesięciu przypadkowych surferów. Czasem nawet łaskawa Moderacja zauważy. Nisza Krisa, jama Lisa. Albo dziwactwo starego durnia, którego trzeba przypilnować, żeby nie przypalił suszących się grzybów.
Kiedy szukam dzisiaj, w chwili zadumy, motywu przewodniego mojej pisaniny, to znajduję tu niespodziewanie cień jak najbardziej „światowego” i „wzniosłego” dążenia do ciągłości.
Allen Ginsberg, kiedyś głośny amerykański poeta przełomu ery bitników i hippisów to człowiek mi odległy zarówno twórczością, jak i filozofią, o którego dziwactwach nigdy nic nie wiedziałem i do których dziwactw nie tęsknię i teraz. Wyraził jednak niedawno coś przejmującego i charakterystycznego.
Tęsknotę do ciągłości sztafety Bardów, zwanych po polsku Wieszczami, niosących Pochodnię pokoleń. Że miał na myśli ciągłość ideową pokręconego nurtu, wyganiającego diabła belzebubem?
A miał. Ale jego wzruszenie z powodu odnalezienia następcy bardów lat pięćdziesiątych w osobie Boba Dylana było intuicją zastanawiającą.
Moim zdaniem, ta idea ciągłości jest czymś ważnym, czego nie umiałem wyrazić , a czego Polacy potrzebują. A Amerykanie, ten młody naród, ukształtowany już chyba dostatecznie, aby przetrzymać szaleństwa „dziecięcej choroby lewicowości”, mają. Co do tej nieszczęsnej choroby, dadzą radę. No bo jeśli oni, od ponad dwustu lat niepodlegli i zwycięscy nie przetrzymają, to kto?
Idea Przewodnika poruszanego impulsem moralnym. Poszukujący człowiek może błądzić. Ale dopóki szuka i dopóki nie da się skorumpować do końca diabelskim podszeptom świata, nic nie jest stracone.
Czy tekst z jednej z najpopularniejszych piosenek barda hippisów nie jest poruszany tym samym impulsem moralnym?
…how many times can a man turn his head
Pretending he just doesn’t see?
Porównajcie to z
Bądź wierny Idź
Czyż to nie to samo wezwanie do dania  świadectwa?
Poezja z imperatywem moralnym, niesiona przez pulsujący rytm przyswajana jest przez tysiące wielbicieli. Pochodnia jest wzniesiona wysoko i przekazywana następcy. Teraz kto?
U nich też jest okres smuty. Ale spokojna głowa. Tylko patrzeć, jak pojawi się następca. Outsajder szybko przewróci stolik.
Emigranci. Wewnętrzni i zewnętrzni. Samotni. Bo samotność jest warunkiem koniecznym bycia poetą. Niezawisłość duchowa. No i brylant talentu.
Nie tylko „Lawina bieg od tego zmienia..” ani nawet „Masz mało czasu, trzeba dać świadectwo…”
To są grepsy półinteligentów, denerwujących się, że ich zdaniem, w Polsce jest za dużo ćwierćinteligentów. Grepsy, nie natchnione słowa, od których kiedykolwiek stanęły im włosy na głowie.
Szukamy przecież, od czasu do czasu, kiedy stajemy się na chwilę czytelnikami poezji, tego słowa, które stawia włosy na głowie. Albo po prostu:
Wiersza, który jest ukrytą modlitwą.
Czasem wystarczy posłuchać i zrozumieć ślepego, nieuczonego, może nawet niepiśmiennego bluesmena.
I włosy stoją. Oto odpowiedź na pytanie, czym jest dusza człowieka:



I read the Bible often
I try to read it right
As far as I could understand
It’s nothing but a burning light
                Blind Willi Johnson

…dalej po polsku:  Ma ewangeliczną głębię, darujcie więc gubienie bluesowego rytmu na rzecz dziadowskiej pieśni. Niech będzie spolszczona również rytmicznie:

Gdy Pan wkracza do świątyni
Ludzie stają zadziwieni
Niech spróbują  ci prawnicy
Wskrzesić człeka już z ciemnicy


Mochnacki twierdził, jako się rzekło, że aby przetrwać, jako naród, musimy stworzyć własną literaturę. Jan Paweł II mówił o decydującym znaczeniu narodowej kultury dla jego przetrwania.
Warunek spełniliśmy z nawiązką.
Zawdzięczamy przetrwanie wszystkim tym, którzy Narodu nie znielubili, nie zamierzają …schrzaniać stąd w razie czego.
Którzy formułują postulaty i pracują nad ich wprowadzeniem w życie. Tworząc narodową kulturę.
Nic nie jest dane raz na zawsze. Umarli poeci – wieszcze wołają o następców.
Po śmierci Lechonia na emigracji w kraju, na emigracji wewnętrznej, został niezłomny Herbert. Umarł opluwany, jako człowiek niespełna rozumu.
Po Herbercie, wieszczu Polski wyzwolonej z objęć dżumy XX wieku próbuje zająć jego miejsce Rymkiewicz. Ryzykując epitety służalcy.
 
Nie pierwszy i nie ostatni. Jeśli cię chwalą, to uważaj. To sygnał alarmowy.
Co tam poeta. Każdy uparty i wytrwały Poszukujący Prawdy niech się strzeże.
A ja, prostaczek, okazjonalny konsument co ładniejszych wierszyków?
Dzisiaj nie zagram w grę „10x - co ja lubię”. Dzisiaj sobie po prostu zrobię to co lubię. Lubię? Może to niedobre słowo.
Pomodlę się w ukryciu, czyli posłucham jeszcze jednego, nie więcej, bluesa Ślepego  Willi’ego. Albo przeczytam jeden wiersz Lechonia. A może lepiej przypomnieć sobie piosenkę Kaczmarskiego o żałosnym poecie Brunonie, który wprawdzie nie spalił Paryża, ani nie zamarzł w bezkresnym, ośnieżonym stepie, pod czujnym okiem kałmuckiego brata – konwojenta tylko zwyczajnie zginął po polsku – od kuli rosyjskiego brata - egzekutora.
……………………..
A co ja lubię naprawdę?


Lubię być szczęśliwa,
Pasjami
lubię być szczęśliwa,
nie wiem,
jak tam z wami bywa,
może macie inny gust …

 

Korespondencja z Kanady

Do nauki angielskiego dla młodych tradycjonalistów wersja dwujęzyczna:
 
Zasłyszane....




Młody Arab pyta swego ojca:

- Co to za dziwaczny kapelusz, który my nosimy?
- Ależ synu, to turban, który chroni nas przed słońcem!
- A co za rodzaj ubioru nosimy?
- To „galabija”, taka biała koszula nocna, noszona w dzień, która chroni twoje ciało, bo na pustyni jest bardzo gorąco!
- A co to za szkaradne buty, które mamy na nogach?
- To bambosze, to znaczy, pardon, „babouches”, które chronią nasze stopy przed poparzeniem na pustyni!

- Tato?
- Tak synu?

- W takim razie, dlaczego my mieszkamy w Kanadzie?


A young Arab asks his father:
- What is this weird hat that we are wearing?
- Why, it's a "chechia" because in the desert it protects our heads from the sun!
- And what is this type of clothing that we are wearing?
- It's a "djbellah" because in the desert it is very hot and it protects your body!
- And what are these ugly shoes that we have on our feet?
- These are "babouches", which keep us from burning our feet when in the desert!
- Tell me, papa?
- Yes, my son?
Then, why are we living in Canada?