czwartek, 15 września 2011

Kościół Otwarty, Układ Zamknięty

Z cyklu: Lektury z poczekalni
W formie ”listu otwartego” do pana redaktora Marcina Wojciechowskiego


Jeszcze w okresie urlopowym, w pewnej poczekalni, wpadła mi w ręce „Gazeta Wyborcza”.
Zwrócił moją uwagę reportaż ze Mszy Św. gdzieś na Wybrzeżu. Wakacyjnej Mszy.

Urlopowicz zapewne, redaktor Marcin Wojciechowski (niech to imię będzie zapamiętane na przyszłość, jak facet będzie się rozwijał i jak skończy :) ).
Reportaż, felieton, nieważne.
Spostrzeżenia o urlopowym składzie wiernych w letniskowej parafii. I wakacyjne, jakby niezobowiązujące refleksje.
Dowód na to, że redaktorzy Gazety Wyborczej też sroce spod ogona nie wypadli i drogę do kościoła, nawet na wakacjach, znają.

Refleksje całkowicie przewidywalne, zważywszy miejsce, gdzie się ukazują. Ale jakoś nie wściekłem się od razu. Zamyśliłem się i dałem wciągnąć w rozmowę z autorem.

Stawiana jest "konkurencyjna teza" o "dwóch Kościołach". Konkurencyjna w stosunku do tezy o dwóch Polskach, już właściwie - banału.
Kościół „oczywiście” -  "rydzykowy" i Kościół „oczywiście” "lepszy", który "nie mówi ciągle o aborcji i antykoncepcji". Kościół „otwarty, stanowiący przestrzeń wolności”.

Taaaa.
Ach, ten Kościół otwarty! Jak ja go znam! I jak wspominam z sentymentem!

Może jeszcze ktoś pamięta?

W stanie wojennym, obok księdza, występował ateista Stefan Bratkowski, "dobry chrześcijanin, chociaż niewierzący".
Dzisiaj kończy, jako wrzeszczący staruszek, latający po Powiślu i plujący kioskarkom na nieprawomyślne gazety. Ziejący nienawiścią, miotający oskarżenia o faszyzm na prawo i lewo. Nie on jeden. Jakaś zakaźna choroba…

No cóż.
Nawet katolik nie ma żadnej gwarancji, że grzech nie zepchnie go w czeluście. A co dopiero „dobry chrześcijanin, chociaż niewierzący”.

Piszący ten minireportaż redaktor jest zapewne za młody, by pamiętać ten sojusz tronu z ołtarzem.
„Tronu prawdziwej demokracji”.
Z ołtarzem widzianym z boku, od strony pulpitu do Liturgii słowa, zamienionego na mównicę, albo scenę.

Za młody, aby pamiętać te tłumy chrześcijan przemieszanych ze zwykłymi grzesznikami, zagubionymi i samotnymi, którzy nie mieli dokąd pójść.

„Panie do kogóż pójdziemy?”

I znajdowali tu bezpieczną przystań. Znajdowali ją w tej ostoi ciemnoty i obskurantyzmu, zniewolenia i uzurpacji. W POLSKIM KOŚCIELE.

Gdzie konkretnie?
Wiele by opowiadać. To ja tylko „krótko”.

Kościół parafialny św. Krzysztofa w Podkowie Leśnej.
I jego niezapomniany proboszcz, ksiądz kanonik Leon Kantorski.
W latach sześćdziesiątych - pierwsza Msza Św. „Beatowa”. Kompozytorka - Kasia Gertner. Czerwono Czarni. Którzy wtedy, pierwszy raz w życiu, musieli śpiewać. Bo dotąd tylko mocno uderzali.

Potem przed Sierpniem głodówka w tym Kościele. „Grzesznicy” głodowali zgodnie z „katolikami”.

W stanie wojennym, „Spotkania z autorem”.
Wtedy właśnie padła ta słynna „zapowiedź” Bratkowskiego, z ust księdza Kantorskiego. Zapowiadał „niewierzącego chrześcijanina”, ale wyraził swoją wiarę w niego. Czy to wielki grzech?

Kościół Miłosierdzia Bożego, dzisiaj dodatkowo Św.Faustyny, na Żytniej w Warszawie
W latach osiemdziesiątych,  właściwie jeszcze zaledwie uprzątnięte ruiny, tworzące prawie powstaniową scenerię …
Występ na dziedzińcu kościoła - Teatru Ósmego Dnia. „Raport z oblężonego miasta”.
Tłumy opozycjonistów. „Greków i Żydów”. Niektórych z nich, ku mojemu osłupieniu, dopiero później dane mi było zidentyfikować, jako Żydów – tout court.

Kiedy mi się przedstawiali.
    - Ja jestem Żydówką. A ty jesteś faszystą.
    - Aaaaale dlaczego? Skąd ten pomysł???
     - Bo mówisz ciągle „czerwoni” i „komuna”. Jesteś opanowany nienawiścią. A ja mam przekonania lewicowe!
Czy pomogło wówczas moje zapewnienie:
    -Ależ Kasiu, ja ciebie też kocham!. A czyż oni nie są czerwoni?

Działo się to jednak już  parę lat później.
Wtedy byliśmy jednak innego ducha. Jeśli znam na pamięć jakieś urywki Herberta, to pewnie dlatego. Że ten dziecinny wózek pali mi się w oczach do dzisiaj.
A ilu przedstawień nie obejrzałem?
Katedra Św.Jana. „Morderstwo w Katedrze”, prorocze, lata przed morderstwem na Błogosławionym Jerzym Popiełuszko.
Z największymi współczesnymi aktorami, którzy bojkotowali Kłamcę Pod Szkłem.
Galeria Porczyńskich. Kościoły Parafialne w całej Polsce.
Trzeba było żyć. Trzeba było pracować. Czasem knuć.

A w Kościele na Żytniej, na zakurzonej „andresoli”, jak na wysokiej, na poziomie pierwszego piętra, operowej scenie, ciągle niewykończonego kościoła - występ pary Gintrowski, Łapiński, pod nieobecność Kaczmarskiego, wygłaszającego swoje natchnione felietony przy gitarze w Radiu Wolna Europa.

Pokazy filmów religijnych (bezpłatne)– wtedy prekursorskie w Polsce, z tłumem widzów. Jezus Z Nazaretu. Maraton 6-cio godzinny.

Kościół Św. Stanisława Kostki, Żoliborz, tyły placu Wilsona
Na warszawskim Żoliborzu - dzielnicy Jacka Kuronia i braci Kaczyńskich, kościół patronalny Huty Warszawa, Seweryna Jaworskiego, przewodniczącego Solidarności Huty.  Środowisko Duszpasterstwa Służby Zdrowia. Msze za Ojczyznę, na które przychodzili nie tylko Polacy. Każdy cudzoziemiec, który był wówczas w Warszawie, obowiązkowo biegł na Żoliborz, żeby zobaczyć, jak Polacy się modlą za Ojczyznę.
I zdumienie. Ciągle to irytujące zdumienie: w tym komunistycznym kraju???

Oni wszyscy, wielu innych, w tym Adam Michnik, wypuszczeni z internowania, lub po prostu, bez okazji, tam kierowali pierwsze lub codzienne, spacerowe kroki. Bo mogli się spotkać ze swoimi przyjaciółmi, z ludźmi szukającymi prawdy, wolności i sprawiedliwości. Tłumy!

Tam, gdzie Błogosławiony Rycerz Jerzy, ów specjalista od „seansów nienawiści”, jak pisał o nim pewien publicysta, rzecznik, dziś właściciel poczytnego porno-politycznego tygodnika wymarzonej przez Rycerza Wolnej Polski, miał dla każdego wsparcie i modlitwę. Dla przyjaciół herbatę, dla nieznajomych swoje buty, ściągane ukradkiem z nóg, dla ubeków z jego „obstawy” …też herbatę.

Gromadzili się wokół niego różni ludzie.
„Nie było Greka ani Żyda”.
Nie pytał o poglądy, ani o wyznanie. Pytał: Co ci dolega? Albo: Czego się obawiasz?

We wrześniu 1984, z ambony swojego kościoła, Św.Stanisława Kostki na Żoliborzu, gdzie był wikariuszem, na niedzielnej mszy świętej, po wygłoszeniu starannie przygotowanego, jak zawsze, kazania, z cytatami ze Św.Pawła, kardynała Wyszyńskiego i Jana Pawła II –giego, odczytał list pewnego robotnika, szantażowanego przez SB. Aby mu pomóc.

Niedługo potem już nie mógł pomóc nikomu.
Albo…pomagał o wiele bardziej licznym?
Bo na jego pogrzeb przyszło prawie milion ludzi. Tacy, którzy nigdy przedtem, a może i nigdy potem nie wzięli udziału w żadnej „zadymie”. Wówczas, na ten pogrzeb, jak nigdy, zakładali tenisówki. Na wszelki wypadek, gdyby trzeba było uciekać.
To było ich „non possumus”. A niektórzy agencji spośród księży wtedy właśnie zrywali stanowczo i na zawsze współpracę.


Wróćmy do naszego reportażysty. Aby mu poświęcić jeszcze chwilkę.

On jest być może na etapie neofickiego zafascynowania wolnością. Bez krzyża i odpowiedzialności.
Wtedy  - to chrześcijaństwo było "fajne". Bo komuna była obciachowa, prymitywna, tępa i chamska, jak
pała zomowca.

Ale potem, gdy papież przyjechał z Dekalogiem, aby przygotować swój lud, który przeprowadził przez Morze Czerwone, do przejścia przez Pustynię, "wielu odeszło". Nie dojrzało na czas.
 Czy nasz reportażysta dojrzeje do następnego etapu?
 Spór między powracającym do korzeni dzieckiem kapepowców - Adamem Michnikiem, byłym autorytetem moralnym i jego młodymi, „pełnymi dobrej woli” pistoletami, a Ojcem Rydzykiem.
I z coraz większą rzeszą, ciągle nowych oszołomów, z Polski – teraz obciachowej, chociaż tak samo, jak wtedy tęskniącej za prawdą i sprawiedliwością. Korzystającej z wolności, ale (trochę? Pewnie za dużo!) na nią wybrzydzającej.

Spór z nawróconym, dojrzałym, Wolnym Polakiem - Jarosławem Markiem Rymkiewiczem, poetą, odbywa się w tle tych socjologicznych ruchów.

Ruchów odejścia i ruchów nawracania. Albo też stania w miejscu i międlenia stereotypów zaczerpniętych z zatrutego otoczenia.
Ruchów, w które wpisuje się ten reportaż.
Ile jeszcze ludzi zostanie zaliczonych do tej gorszej Polski, której trzeba „zabrać dowód”?

„To nie Kościół ma stawiać nam warunki. To my mamy stawiać warunki Kościołowi!” zdają się mówić jego krytycy. My wiemy lepiej!



To już koniec.

Ale jeszcze nie odchodzę. Pamiętam o inspiracji tego wpisu. O Panie Marcinie, redaktorze Gazety Wyborczej. Jemu udało się mnie nie zdenerwować. Jak na redaktora tej Gazety, to już niemało. Jesteśmy w jednym kościele. On się w nim czuje dobrze. Pod pewnymi warunkami. Ja też. Pod innymi.
Ale chciałbym uniknąć sekciarskiego zacietrzewienia. Chciałbym uniknąć wywyższania się.

On snuł refleksje wakacyjne. Ja powakacyjne remanenty. Co z tego wyniknie? Może chociaż dalsze nasze refleksje?

Dwie Polski? Tak, to już nieodwracalne.

Dwa Kościoły? O, to już niedopuszczalne!
To już jest herezja, Panie Redaktorze!
Mam nadzieję, że żaden z nas się jej nie dopuści, jakim by nie był grzesznikiem.


Dzisiaj ten sam porno-publicysta, naganiacz w polowaniu na ks. Popiełuszkę wspomina rok 1980-ty: „Demagogiczną dzicz, niszczącą, anarchizującą, z gigantycznymi roszczeniami urągającymi ekonomii”. A działania dzisiejszej opozycji postrzega, jako „przytulanie się do dziczy, jaką są kibice".
Jaki publicysta, taka poetyka. W końcu, skoro wicemarszałek, to cóż on…
Ale, Panie Marcinie, niech Pan chwilę pomyśli:
 … to przecież także dobry znajomy Pana szefa! Towarzysz popijaw, jak słyszę. A może już znów zerwali stosunki, bo nie jestem w kursie?
Nie mogę zapomnieć szoku sprzed dwudziestu lat, gdy Piotr Semka, jako pampers telewizyjny zdemaskował tę bliską przyjaźń giganta opozycji i rzecznika morderców księdza. Od tego czasu jest tylko gorzej!
Ten ześlizg trwa. Niech Pan uważa!

Czy Pan będzie miał mi za złe, że jego wakacyjne refleksje zestawiam z rykami tego nosorożca?
Przepraszam…

Wakacje się skończyły, mamy już wyborczą młóckę w tych samych dekoracjach. Z pustoszejącym składem aktorów.
System się uszczelnia.  Czy dojdzie do ideału?
Czy system się zamknie i zostanie tylko „Kościół otwarty” i jego akolici z Wyborczej?
Czy o to Panu chodziło? Na pewno nie. Bo przeraziłby się Pan swojego marzenia.

Panie Marcinie, pańskie marzenie się nie ziści. Nie ma obawy.
Tu jest Polska.

Dotąd, nigdy się to nie udało. Próżno snuć tę wizję zwodniczej swobody. Która zamienia się, prędzej czy później, w swoje przeciwieństwo.

Pański okazjonalny czytelnik (POC)

PS
Przytoczę Panu rozmowę, jaką miałem z pewnym czytelnikiem, który nie daje Panu tyle kredytu zaufania odnośnie Pańskiej dobrej woli.
Tak mi napisał:
"… ludzie owi piszą zasadniczo w innym celu, niż słowa ich artykułów by na to wskazywać mogły. Takoj uże u nich mientalitiet."

Uważa Pan to za krzywdzące?
Ja tak zakładam.

Wie Pan, jaka jest moja postawa wobec Pana?
Jej zwerbalizowanie zawdzięczam owemu czytelnikowi:

Oto ono:
Nie ma monolitów a ludzkie intencje są niezgłębione. Stopień zakłamania Adama M. pozostawiam jego sumieniu. Mam swoje zdanie, z którym się nie zgadzam z ostrożności procesowej :)

Natomiast nie ma tak dobrze, że można wynająć dowolną liczbę łajdaków i robić sobie dowolnie łajdacką politykę.
Franz Fischer oceniał liczbę łajdaków w Polsce na sto tysięcy.
I dopuszczał nawet możliwość, że trzeba będzie dobierać przed pluton egzekucyjny "z uczciwych".

No i "oni" musza dobierać z "uczciwych".
To znaczy ludzi mało spostrzegawczych, zajmujących się "czymś innym”, niezbyt odważnych lub za bardzo pokornych. Wszystko jedno.
Ale ci z kolei mają swoją granicę przyzwoitości.
Każdy ma "swoje Westerplatte", swoje "non possumus".
I na to musimy liczyć. Na pomieszanie szyków przeciwnikowi. Wiem coś o tym. Sam byłem w obozie przeciwnika, zanim oprzytomniałem.
Z poważaniem POC

czwartek, 1 września 2011

Mity narodowe i ich wrogowie


Ludziom Solidarności w zapomnianą rocznicę ten tekst poświęcam. Autor

                                  Każdy człowiek na planecie Ziemia zna nazwisko Wałęsa
                                                                                                   Materiały własne
„Szary obywatel” przed wojną „od polityki miał Piłsudskiego”. Dziś, kiedy jeszcze miał złudzenia, naśladował swojego ojca, „mając Lecha”, albo „Korwina”.

I ja przestałem się pasjonować polityką. Miałem inne zainteresowania. Ale Katastrofa Smoleńska spowodowała, że to polityka przemówiła do mnie a raczej … zaczęła zajmować się mną.

Wielu zaczyna się budzić i próbuje „wziąć sprawy w swoje ręce”. Kiedy taki moment następuje? Kiedy zaczyna się dziać coś niesłychanego.
Coś, co nie dotyczy tylko hobbystów, studiujących szczegóły debaty o siódmy aneks do piątego artykułu oraz szanse odrzucenia weta przy nieobecności posła z prowincji, na którego zachowanie zwracają posłowie z tylnych ław.
Coś, co dotyczy każdego. K a ż d e g o. Przeklęte, „ciekawe czasy”.

Onegdaj zaczynało być „ciekawie”, gdy minister spraw zagranicznych Rzeczypospolitej mówił:


„My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę”.


A każda gospodyni domowa wiedziała, że polityka wkracza do jej domu i nawet jej świeżo wykrochmalona bielizna jest zagrożona.

Ten cytat z Becka to głos Wolnego Polaka do Wolnych Polaków z trybuny sejmowej. Zamierzchła przeszłość.
Nieco bliżej nas, był jeszcze ten wzruszający moment, kiedy Lech Dyzmowicz, wtedy jeszcze w poprzednim wcieleniu trybuna ludowego, Lecha Wałęsy, schowany za parawanem aksamitnego głosu tłumacza Jacka Kalabińskiego, perfekcyjnie odczytał przemówienie w Kongresie Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.  


We, the People!


Jak równy do równych – Wolny Polak do Wolnych Amerykanów.
Dlaczego mogło dojść do tej chwili wspólnego uniesienia? Uniesienia niedostępnego ludziom pewnego pokroju? Bo i on i audytorium byli dziećmi tej samej cywilizacji. Opartej na kilku, starych, jak świat, prostych zasadach.

Szacunek dla zmarłych. Zwłaszcza dla bohaterów, tych co przegrali, tych co wygrali. 

Im należy się również wdzięczność. 
Oni są ŻYWYM zobowiązaniem do nieubłaganej walki o to, za co umarli. 

Z tego wynika więź pokoleń, odpowiedzialność za przeszłość i przyszłość, wspólna świadomość historyczna. Polityka i wojna podlegają ograniczeniom etycznym. Prawo każdego narodu do życia w wolności. Prawo zgodne z moralnością.

Czy ta cywilizacja jeszcze istnieje?


Mamy Wolną Polskę w Zjednoczonej Europie. Chyba, że zostanie nam ogłoszone, że to już nieaktualne. Na razie, póki ciepłej wody w kranie nie brakuje, nie ma się czym przejmować. Później, znów trzeba będzie „szablą odbierać”? Ciepłą wodę?
----------------------------------------------------------------------------
 Aż tu nagle … spada Samolot.
 I wieje znów wiatr historii. Objawiają się ludzie. Rząd pokazuje, na co go naprawdę stać.  Ale nie dla wszystkich. O nie. 
Bo mamy  i „pętaków”. Którym nie trzęsą się portki, bo mają oparcie w elicie i masie. W szkle i w papierze. Ostatnia maska opada. Objawiają się nosorożce, które ryczą i depczą, co popadnie.

 „Naturalne”, ciągle w nowych wariantach i w różnych obszarach tematycznych (religia, kultura, polityka), „wypaczenia” debaty przyjmują postać ostrej choroby.

Z tej choroby już nie zdrowiejemy. Przeszła w stan przewlekły.
Co to za choroba?
Gdyby to chodziło o zwykłe przepychanki, która partia jest bardziej pobożna, albo bardziej przyjazna zwykłym ludziom.
Który polityk to świnia, a który jest ojcem narodu.
Gdyby nawet chodziło o zwykłe dylematy: niepodległość czy służalczość, niezłomność czy zdrada.
To w końcu należy do polskiej tradycji. Nihil novi sub sole. Od Koheleta czy od Łaskiego, wszystko jedno. Nasza cywilizacja skrzypi , śmierdzi, ale działa.
A właściwie dotąd  d z i a ł a ł a.

--------------------------------------------------------------------------------------------------
Cofnijmy się jeszcze raz do pamiętnego wystąpienia Lecha w Kongresie.

Bez tamtego, od Becka, polskiego bojownika o niepodległość, pułkownika i przedstawiciela niepodległego Państwa Polskiego pochodzącego zdania o „naszym” pojmowaniu pokoju, wygłoszonym w przededniu najcięższej próby dla Narodu, ale również bez jego, nomen omen Lecha, własnej kariery Trybuna, bez jego wspaniałej mowy na pogrzebie błogosławionego księdza Jerzego z niezapomnianym zdaniem

„Solidarność żyje, bo Ty oddałeś za nią życie”, 

..... te słowa byłyby zwykłą bufonadą.

 Z tysiącem, ale przede wszystkim z ostatnimi pięćdziesięcioma latami historii „The Polish People” za plecami, Wałęsa mógł je wygłosić z dumą. 

Nawet, jeśli nie do końca zdawał sobie sprawę, co znaczą słowa, którymi inni nim przemawiali. Ktokolwiek to był, niech mu Bóg błogosławi. Krótka chwila tryumfu idei Wolnej Polski, która rozbrzmiała wielką owacją. Owacją! Nie klaką.

Każdy człowiek na planecie Ziemia, obok Jana Pawła II-giego, zna nazwisko Wałęsa. 
Zna nazwisko Trybuna Wolnych Polaków, którzy pokazali w praktyce, jak można upominać się o wolność i sprawiedliwość a jednocześnie pozostać wiernym swojemu dziedzictwu. 
Dziedzictwu, tak, jak je pojmował Papież – Polak.

Była to ostatnia okazja dla Trybuna, zanim, zgodnie z awangardową, odwróconą, nie - romantyczną tradycją, zamiast Gustaw w Konrada, Trybun zaczął się zwolna, nie nagle, przemieniać w Dyzmowicza. Człowiek przemienił się w Nosorożca.

Minęło dwadzieścia lat „dynamicznego rozwoju”, „historycznych sukcesów”, „rosnącego znaczenia Polski na arenie międzynarodowej”. Zostawmy krytykę tego aspektu rzeczywistości. Tej marksistowskiej „bazy”.
Gdyby nie ta Wielka Kwietniowa Pobudka, wielu Polaków spałoby nadal.

A tu? Przebudzenie, czyli uświadomienie choroby.
Nosorożacizna

Zdiagnozowane schorzenie, korzystając z prawa odkrywcy, nazywam 
 n o s o r o ż a c i z n ą
Przez skojarzenie z ionescowym nosorożcem i chorobą zwierząt – nosacizną. A może nawet wścieklizną? To choroba naszej cywilizacji. Ta ostatnia już nie działa. Ona choruje. Szwankuje poważnie na zdrowiu!  Ja się zaczynam bać. Jak bohater Ionesco.

Jak je opisać? 
Nauki humanistyczne tym się odróżniają od ścisłych, że w tych ostatnich można coś „wyjaśnić” – „raz na zawsze”. I można „zrozumieć”. W humanistyce o „wyjaśnienie”, zwłaszcza w skomplikowanych przypadkach, jest trudno. Całe tomy. Cegły. Kto to przeczyta? Przecież nie da się opisać „cywilizacji białego człowieka” w jednej, ścisłej definicji.  Nie mówiąc o cywilizacjach wszystkich ludzi.

Waldemar Łysiak, pisarz i znawca malarstwa, napisał wielotomową, białokrukową sagę o „malarstwie białego człowieka”. Czy przez to dotrze do mas z definicją malarstwa światła i głębi? Bo  t a k i  tytuł otworzył by mu drzwi do Europy, opanowywanej przez szaleństwo poprawności.

A tak?  Napisał w języku starej, sarmackiej, potężnej i wolnej Europy, w której było również miejsce nie tylko dla białych ale i czarnych Maurów, jeszcze jedną, fascynującą opowieść.
Czy coś wyjaśnił? Raz na zawsze? Raczej nie. Albo ktoś rozumie, o co chodzi z tym światłem i głębią, a raczej  c z u j e, albo nie.
Albo należy do „cywilizacji białego człowieka”, albo nie.

No to jak tu opisać chorobę naszej cywilizacji, którą zasygnalizował romański awangardowy dramaturg? 
On to zrobił w kategoriach wielkiej metafory, awangardowo wyraził tradycyjne idee. Metafory, która, jakby nie była genialna, dzisiaj prawdopodobnie jest jeszcze trudniejsza w odbiorze.
Kiedyś można ją było odczytywać jako historię zarażenia sowietyzmem, totalitaryzmem. Ewentualnie, w krajach pod sowiecką okupacją, nazizmem lub faszyzmem.

Mogliśmy mieć złudzenia,  że uleczalne. To tylko przemoc i małość, sowietyzm. Nieprawdziwe, narzucone hierarchie. Że to przejściowe.
Ale teraz?

Dwa przykłady. Co jest objawem choroby, a co nim nie jest. 
Pierwszy - "nie na temat".

Homoseksualista, szukający uzasadnień dla „naturalności” swojej przypadłości u Safony, Marlowe’a albo Szekspira nie jest nosorożcem. To członek mojej cywilizacji. Mogę z nim dyskutować. Rozmowa może być ciekawa i jest szansa, że dowiem się czegoś nowego o kulturze albo o literaturze od niego. A przede wszystkim o wielkiej tajemnicy. On z kolei może zrozumie, że jego problem - dla mnie może być obrzydliwością i doceni mój heroizm z jakim podam mu rękę. Jego sytuacja jest właśnie wielką tajemnicą i wymaga wielkiej delikatności i szacunku.

Ale „dumny” homoseksualista żądający ode mnie afirmacji swojej „orientacji” i panoszący się na jakiejś nomen omen - "platformie" po śródmieściu, to klasycznynosorożec. 
Razem ze wszystkimi politykami, którzy tam wsiadają i utwierdzają nieszczęsnych, pogubionych - w tej „dumie” ze swego stanu. 
Podobni są do nosorożców, którzy ryczą jak potępieni a uważają to za śpiew. Ja się boję, że jutro zapukają do moich drzwi z żądaniem wyrażenia obowiązkowego podziwu dla nich. Może nawet będę musiał ich pocałować w rękę? A pojutrze? Pojutrze może być i Sodoma i Gomora. Taka, jak jest przedstawiona w Księdze Rodzaju. Z reportażami, jak z wesołego miasteczka w telewizornii.

Drugi przykład - z dziedziny kultury
Zgraja , tzw. wybitnych, a na pewno za takich się uważających, publicystów (oczywiście „prawicowych”), urządza sobie ustawkę ze znanym pisarzem, jednym z ostatnich, naprawdę wybitnych, z tego odchodzącego pokolenia. Które jeszcze może coś pamiętać z dawnych, jeśli nie przedmodernistycznych to przynajmniej przedsoborowych czasów. Kiedy żyli jeszcze ludzie Wolnej Polski. 
Śladu refleksji i zamyślenia nad jego przesłaniem. Śladu medytacji i intencji przekazania jego twórczego trudu swoim licznym czytelnikom. 
Tylko panoszące się ego krytyka.

Absurdalne zarzuty od których włosy dęba stają na głowie. 
„Bezrozumność” w tytule analizy (Zachód rozumu w Milanówku). Nekrofilia (sic!) jego patronackiej grupy poetyckiej. 
Niszczenie podstaw naszej cywilizacji (sic!). 
Cierpiętnictwo i nieuprawnione pretendowanie do roli lidera duchowego. 
Brak dojrzałości politycznej i brak świadomości uwarunkowań (a gdzie system podatkowy? Balcerowicz niech pisze wiersze! – przyp. mój).
Itd., itp. W mojej ocenie, książkowy przykład aktu przemocy symbolicznej, na wybitnym pisarzu.

Przy pomocy intelektualnego bełkotu, zamiast rzetelnej analizy jego TEKSTÓW. Jeśli lektura, to BEZ ZROZUMIENIA. BEZ CHĘCI, czy BEZ UMIEJĘTNOŚCI. Lektura nie bezinteresowna. Lektura służbowa. W służbie swojej pozycji – publicysty. Oczywiście prawicowego. Z tezą. Z intencją. Gdzie ja znajdę haka?

Szybka twórczość krytyków. Szybko wydany ryk nosorożca. Imperatyw wymądrzania się i wepchnięcia się na scenę przed niego. Jak mali chłopcy. Ja jestem najmądrzejszy!

A ja mam pytanie do tych modernistycznych "analityków kultury".

Czy oprócz Jarosława Marka Rymkiewicza, jest jakikolwiek lepszy kandydat do wyrażenia tego narodowego mitu, któremu na imię "Lech Wałęsa"?

Który ma dość talentu, doświadczenia  a przede wszystkim zanurzenia w polskość?
I który jest tak zakochany w polskości? I tak z niej dumny?

Czy jesteście w stanie, Panowie Prawica, w ogóle sobie wyobrazić te przepastne wyżyny ducha, jakie jeszcze leżą odłogiem, kiedy polscy twórcy babrzą się w jakichś śmierdzących bebechach ... jak się to nazywa ?  Awangarda, modernizm? Nowa powieść? Zostawmy to. 
Niektórzy z Was próbują sił w literaturze. Z całym szacunkiem. Jedyne, co można dobrego o tym powiedzieć: PRÓBUJE. 

Przejdźmy do następnej kwestii.

Czy musicie prowadzić ogień zaporowy skierowany na ostatniego, odchodzącego już Wielkiego polskiej literatury, zanim zdąży napisać dzieło życia?

A może Waldemar Łysiak mógłby opisać polskiego ducha? Hmmm. Święto. Już dosyć utyskiwań....
Ja jednak stawiam na Rymkiewicza.
I dlatego mówię Wam (z całym szacunkiem): Odpieprzcie się od niego!