piątek, 20 sierpnia 2010

Szkice do wpisu o Norwidzie

(do skasowania, ale na razie, póki mnie frapuje, niech będzie)
To mój komentarz, nie zaakceptowany przez moderatora na pewnym blogu:

Drodzy Prawdziwi Polacy a rebours,
Tak czytam te Wasze rechoty na temat obrońców krzyża.
Już Was trochę znam. Wiem, że Dora jest czujna, Kot M. lubi Norwida a Teresa umie linkować ciekawie. Przecież to dzięki Niej tu trafiłem.
Już wiem, że Bobik jest otwarty a Cubalibra dowcipny.
.
Nie wszystkie klimaty mi odpowiadają, wolę ten duszoszczypatielnyj. Ciekaw jestem, czy tu tak wszyscy czytają Bunina w oryginale?
W przerwie między rechotaniem z moherów i “znaku, któremu sprzeciwiać się będą”? Bo to tylko polityczna pałka?
A ja Wam powiadam: na złodzieju czapka gore!
.
Ale cieszę się, że “po drugiej stronie”, oprócz podchmielonych młodzieńców, satanistów, gejów i innych “pride parade like” indywiduów jest trochę normalnych ludzi, z którymi można normalnie porozmawiać.
Obca mi jest diabelska postawa spychania do piekła każdego, kto “trochę się nadaje”. Bo każdy, zwłaszcza ja, “się nadaję”.
Te moje “wzruszające jeremiady” przyjmijcie, oprócz okazji do czujności i łagodnego, jak dotąd obśmiania, jako mój wyraz szacunku dla Was.
Mało tego: informuję Was, że wielu ludzi, którzy SZANUJĄ tych fanatyków, TEŻ ręce świerzbią, tak samo, jak Was i oczekują jak najszybszego rozwiązania sporu.
Oni też są na Waszym cenzurowanym. Bo to też mohery.
To też zapewne bohaterowie “wiersza” Bobika.
.
Ja też bym wolał, aby ta Awantura sie skończyła. Żeby nikt już nie opluwał ani naprawdę, ani wirtualnie, jak Wy, tych “chuliganów”.
.
Ostatni komentarz, który nawiązuje do tego, co się dzieje, jest z dzisiaj.
Nie mam pretensji. Na forach katolickich też już przynudzają.
Ale ja mówię teraz DO WAS. Nie do moich braci w wierze.
.
Kiedy Wam się znudzi?
Bo obawiam się, po lekturze “prześmiewczych” komentarzy, również Kota M. (co stanowiło przykre zaskoczenie), że “wyniesienie ich” wraz z krzyżem, nie wystarczy.
.
Jak cały moher wymrze?
A może Holandię tu wprowadzimy? Podobno tam już 2% zgonów - jest “miłosiernych”. Zawsze coś, przy odpowiedniej selekcji…
.
Nie wiem tylko, czy ktokolwiek z Was, nawet Dora, czerpie a może jednak kształtuje swoje opinie na podstawie faktów, czy też może relacji ulubionego kanału?
.
Na wszelki wypadek podlinkuję Wam nieco inne relacje.
http://fronda.pl/pierwszy/blog/noc_pod_palacem_prezydenckim
http://brzytwakwietniowa.wordpress.com/2010/08/10/katolicka-relacja-z-nocnej-akcji-krzyz-czyli-polska-w-oparach-zapateryzmu/
Pozdrawiam prześmiewców.

-----------------------------------

A to są dialogi wielbicieli Norwida i Gombrowicza, na Blogu Bobika, mającym pretensje do literackości, która spowodowała moją reakcję w postaci "wzruszającej jeremiady", jak określił (dowcipnie, trzeba przyznać, moje komentarze na tamtym blogu, pewien miejscowy bywalec) .

Nieważne kto:
... czytalam Bobika, ktory sie zachwycil “patolikiem”! Chyba dość niedawno.
Bez komentarza.
....
A na pozycji 139 listę ubogaca mój przeumiłowany filozof od nietolerancji.
Nawet nie wiedziałem, że jest tylu prof. dr hab. na świecie. Chyba sobie zaśpiewam I wanna be in that number.

Ale gdybym miał przed nazwiskiem tyle dowodów na wiedzę o pomnitologii (pewnie o pomnikologii przyp.mój), to bym się zastanowił nad tym, co podpisuję, np. nad zwrotami Forma i rozmiary pomnika powinny odpowiadać randze tragedii jaka miała miejsce. Jesteśmy przekonani, ze powinien on powstać przy Pałacu Prezydenckim, naprzeciw Kościoła Karmelitów.

Rozmiary pomnika i ranga tragedii. Tak na poważnie, to wyłożyło mnie to. Chyba jednak nie czytali przed podpisaniem.
Mój komentarz: Chodzi o listę popierających inicjatywę zbudowania pomnika Ofiar Katastrofy Smoleńskiej i o profesora Ryszarda Legutkę. Jednego z nielicznych żyjących, moim skromnym zdaniem, rzeczywiście oryginalnych, wybitnych polskich filozofów.

Następny akapit będzie bardziej pikantny
Oto treść mojego NIEZAAKCEPTOWANEGO przez moderatora komentarza na tym blogu.


12 sierpień 10,   po dwudziestej pierwszej, cztery miesiące od największej tragedii narodowej, która się zdarzyła w czasie pokoju.
  

Estimado:
Jeszcze a propos odpowiedniego, godnego upamiętnienia…
Dawno, juz kilkanaście lat temu, na szczytowej ścianie 1 bloku w Lodzi przez dłuzszy czas
widniał wielki, z daleka czytelny napis:

NASRAJ W BUTY - BEDZIESZ WYZSZY !

Bobik:
Dostarczacz krzyża! (Tu dwa emotikony: jeden uśmieszek i jeden zdziwiony)
I śmieszno, i straszno, zwłaszcza jeżeli to nie jest dowcip

Kot Mordechaj:
Ze też myśmy tu nie wpadli na ten pomysł! Bobik mogłby opływac w dostatki!
A może nie wszystko stracone? Może mógłbym dostarczać pod krzyż prawdziwych semitow - każden
liberal z dziada-pradziada, nawet żydokomune bym wykombinował. Tylko czy ci pod krzyżem chcą
mieć prawdziwych kalksteinow i stolzmanow?

2 Pytania moje:
1) Jakich to profitów spodziewa się Kot M. po akcji poparcia dla obrońców krzyża?
Jarosław Kaczyński może zaoferować Ministra Kultury w gabinecie cieni?

2) Dlaczego w swym pytaniu Kot przemieszał semitów, liberałów, i żydokomunę?
Kalkstein i Stolzman?
No tak, to zestawienie prawidłowe
http://homepage.interaccess.com/~netpol/POLISH/historia/stolzman.html
http://forum.gazeta.pl/forum/w,902,80548989,80552375,Re_Jolanta_Konty_Stolzman_broni_meza.html

Ale dlaczego insynuacja, że obrońcy krzyża są wrogami "porządnych Żydów", a zdrajcy i
kolaboranci ich nie interesują?
Bełkotliwy zarzut antysemityzmu z "wiersza" bobika uzyskuje teraz konkretną, kocią postać.
.
I pytanie dodatkowe: ale poza tym w domu wszyscy zdrowi?
.
Nie musisz tego akceptować.
Wystarczy, że to PRZECZYTASZ sam. Pomedytuj sobie. Nad sobą. Medice, cura te ipsum.
Odechciało mi się już rozmawiać z wami o poezji.
Bo jeszcze wam jakieś "sranie" z tego wyjdzie. Tak, jak mały Kazio sobie wyobraża
Gombrowicza.
ŻENADA.

Moja charakterystyka postaci:
Estimado: Według autookreślenia: szowinistyczna męska świnia, dość zdrowe poglądy, zresztą dość liberalne, na zjawisko panoszenia się gejów.

NA TYM SAMYM WPISIE ostro atakowany (chamstwo itp) za zdecydowaną i równie ostrą obronę przed "insynuacjami" o homofobii.

Bobik: Gospodarz blogu.
Talent literacki. Kulturalny i sympatyczny w obejściu. Wg samokreślenia - "otwarty".
Autor pastisza wiersza "Do kraju tego ...", w którym wypatroszył go z duszy, z ciała i krwi, zostawiając pierwszą inwokację i wypchał go starymi egzemplarzami Wyborczej.

Kot Mordechaj: Brak samookreślenia. Ten ciągnięty za włosy,  (a może za nos? to skojarzenie z innych dowcipów na tym blogu) dowcip chyba go jednak nie określa. Mam taką nadzieję. Lubi Norwida i jego następcę ...Gombrowicza. Według niego, to oczywista oczywistość.

środa, 18 sierpnia 2010

Zasada drugiego trampka

Z cyklu: Zasady odkryte przypadkiem (1)

Pewien chłopiec imieniem Wojtek, lat dziewięć, mieszkał na początku lat pięćdziesiątych w małym miasteczku na Dolnym Śląsku, w Kotlinie Kłodzkiej. Miasteczko było pięknie położone i miało wiele wspaniałych miejsc do zabawy z kolegami. Ale skupmy się na jednym szczególe dotyczącym chłopca. No może jeszcze będzie parę dygresji. Ale tylko tyle, ile konieczne.

Mama kupowała w lecie jedną parę tenisówek lub trampek na raz.
Kupowanie nowej pary było procesem coraz bardziej skomplikowanym, ponieważ wraz z zaostrzającą się walką klasową, trampki tajemniczo a stopniowo znikały.
.
Były niedrogie, ale coraz trudniej było je dostać a prawdopodobnie było w złym tonie kupować ich większą ilość. W każdym razie mama kupowała zawsze tylko jedną parę i dopiero, kiedy trampki lub tenisówki zaczynały zdradzać nadmierne zużycie, rozpoczynał się proces zakupu nowej pary.

Jeśli proces się przeciągał, na przykład następowały przejściowe trudności z produkcją trampek lub tenisówek, albo brakowało odpowiedniego rozmiaru, groziło mu chodzenie boso.
Któregoś razu, gdy chłopiec był na wakacjach u babci w Warszawie, babcia nie mogła się tym zająć, więc dała mu 25 złotych i powiedziała, żeby sobie sam kupił trampki lub tenisówki.

Czas był już najwyższy, bo właśnie u jednego trampka odkleiła się podeszwa i nie pozostało mu nic innego, jak chodzić boso.

Z tym wiązały się dwa kłopoty.

Jeden mniejszy.
Sklepów z tenisówkami lub z trampkami było w Warszawie trochę, ale znajdowały się od siebie w odległościach za dużych, jak na dziewięcioletniego chłopca. Część pieniędzy musiał wydać na bilety tramwajowe, ale miał zapas, ponieważ bilet tramwajowy kosztował 50 groszy a tenisówki 21 zlotych. Jego budżet przewidywał więc osiem przejazdów tramwajem.

Ten mniejszy kłopot polegał na tym, że w tramwaju wzbudzał duże współczucie pasażerów, którzy bali się podeptać mu bose stópki.
Było to dla chłopca trochę krępujące.

Większy zaś – że w czasie poszukiwań stopy się brudziły i w sklepie z trampkami lub tenisówkami powstawał problem z mierzeniem.
Na Nowym Świecie w małym, ale już uspołecznionym łupie bitwy o handel, sklepie w suterynie, z wejściem od ulicy po schodkach w dół, sprzedawczyni widząc małego chłopca wzruszyła się. Znalazła na zapleczu stare gazety. Kazała dobrze wyczyścić stopy, zanim pozwoliła mu zmierzyć tenisówki..

Oczywiście tenisówki zdobyte z takim wysiłkiem, dopóki nadawały się do użytku, były wielkim skarbem.

Nowe trampki (zaraz skupimy się na tenisówkach) teoretycznie powinny wystarczać na cały letni sezon, gdyby nie gra w piłkę, zwana w ówczesnych kręgach towarzyskich małych chłopców, nogą.
Bo chłopiec należał do elitarnej grupy młodych trampkarzy, uganiających się za piłką na placykach między domami. Samochodów było mało, więc parkingów nie było wcale. Wszędzie było pełno boisk i wszędzie było pełno chłopaków uganiających się za piłką.

Jak formowały się drużyny w Warszawie, we wszystkich miastach, miasteczkach i wsiach Polski?

A może wy, drodzy czytelnicy, też tak byliście angażowani do gry?

Na podwórku zawsze było dwóch chłopaków, uchodzących za najlepszych graczy. I oni byli kapitanami dwóch drużyn. Oni dobierali sobie chłopaków stojących wokół, tak, jak się wybiera najlepsze jabłka na straganie
Najpierw pierwszy kapitan wybierał najlepszego gracza, gotowego do gry. Potem drugi, najlepszego z pozostałych. Gracze słabsi wybierani byli tym później, im ich pozycja rankingowa była gorsza.

Ta drużyna miała szanse na zwycięstwo, której kapitan wybrał lepszych graczy. To sprzyjało szacunkowi dla umiejętności. Tworzyła się w hierarchia ważności w grupie: im później chłopak był wybierany, tym słabsza była jego pozycja rankingowa. A nie miało to nic wspólnego z jego siłą fizyczną, wzrostem, nawet nie do końca z wiekiem. Zwinny szczawik był poszukiwanym graczem, zaś silny ale misiowaty zabijaka czekał czasem długo i miał szczęście, jak w końcu wzięto go do obrony, na słupa.

Wojtek nie był brany do drużyny na wysokiej pozycji, ale grał zapamiętale, starając wywalczyć wyższe miejsce w rankingu podwórkowych graczy.

I to bardzo szkodziło trampkom. Na tyle, że często nie wytrzymywały sezonu. Oczywiście najintensywniejsza eksploatacja trampek była na wiosnę, kiedy chłopaki byli szczególnie spragnieni gry. W zimie się w piłkę nie grało. Były inne zabawy: jazda na łyżwach lub na nartach, w zależności od lokalnych warunków. Wtedy trampki, jeśli szczęśliwie dotrwały do zimy, były bezpieczne. Czasem nawet całkowicie, gdy wiosną się okazywało, że już są za małe.

No tak. Chyba już dostatecznie zdenerwowałem najwytrwalszych czytelników tym gadaniem nie na temat. Ci co pozostali (halo, został jeszcze chociaż jeden?), pytają zniecierpliwieni, gdzie ta zasada drugiego trampka?
.
Dobrze, już mówię, z tym, że teraz dla odmiany będzie o tenisówkach.
Bo to się kupowało wymiennie, co się udało.

Tenisówki były całe białe i miały wysokość półbutów. Białe podeszwy w kształcie łódek i białe, tekstylne nadburcia z dwoma dziurkami patrzącymi na dwie dziurki z drugiej pary, umiejscowionymi nieco ponad podeszwą w połowie długości buta. Okolonymi metalowymi obrączkami, też w kolorze białym. Dla dopływu powietrza

Trampki miały podobną konstrukcję. Były w kolorze beżowym, nieco wyższe, bo miały tekstylne cholewki za kostkę i okrągłe ochraniacze kostek wykonane z gumy tego samego koloru, co podeszwy.
Nowe obuwie pachniało charakterystycznie i przyjemnie, jak każda cenna zdobycz, gumą. Było czyste przez jakiś, zwykle dość krótki czas.

Zasadę drugiego trampka wyjaśnimy więc, paradoksalnie, na przykładzie tenisówek. Musi się jakoś nazywać, a mnie się bardziej podoba zasada trampka. Ale to kwestia gustu, rzecz nie w nazwie, a w treści..

Nie jest specjalnie odkrywcza, ale dziewięcioletni chłopiec, który odkrywa zasady, o tym nie wie. A stary człowiek do dziś pamięta to doświadczenie. To chyba jest coś warte? Właśnie się chcę o tym przekonać, publikując to opowiadanie.

Wojtek wyjechał z rodzicami na wakacje na Kaszuby. Tenisówki po wiosennym sezonie trampkarskim były jeszcze w dobrym stanie, ale straszliwie brudne. Z ich wspaniałej bieli pozostało wspomnienie, które można było przywołać tylko przy desperackim wysiłku wyobraźni. Miejscowi, kaszubscy chłopcy wspaniałomyślnie nie zauważali tego, ale trochę wstyd było pokazywać się we wsi w takich brudnych tenisówkach. A Wojtkowi zależało, aby załapać się do miejscowych rozgrywek trampkarzy.
Wieczorem postanowił wyprać tenisówki.

Warunki na kwaterze były przyzwoite. Dysponował dużą miską, wodę trzeba było sobie przynieść ze studni, potem wylać brudną gdzieś na podwórzu, okolonym stodołą naprzeciw dwuizbowego domu, w którym mieszkał z rodzicami, i oborą, której stał jeden koń i dwie krowy.

Postawił dużą miskę na specjalnym, metalowym, pomalowanym emaliową farbą, stojaku bez dna z miejscem na mydło i rozpoczął pranie pierwszego tenisówka. Zamoczył go w wodzie, od czego tenisówek stał się jeszcze brudniejszy i jakiś oślizgły, dopiero teraz brudny i odrażający.

Zaniepokojony Chłopiec zaczął go namydlać szarym mydłem i szczotkować szczotką do rąk. Brud na tenisówku był obrzydliwy, a tenisówek wydawał się nieodwracalnie zniszczony tą pechową operacją.
Im dłużej chłopiec walczył o czystość, tym gorzej wyglądał obiekt jego starań.
Spojrzenie na drugi, suchy tenisówek dopełniało miary rozpaczy.

Teraz ten drugi tenisówek wydawał się właściwie nie taki brudny, zupełnie przyzwoity i świetnie się nadający do jutrzejszej gry w piłkę. W przeciwieństwie do tego mokrego zanurzonego w brudnych mydlinach i kpiącego sobie teraz z rozpaczliwych wysiłków chłopca.
Chłopiec podjął decyzję. Ma chociaż jeden porządny tenisówek. Ten drugi, może podeschnie do jutra i jakoś się go założy. Koniec, idziemy spać. Jutro mecz.
.
Jakaż była jego mina nazajutrz!
Tenisówek podesechł, jego ciemnobrudny kolor zamienił się w lekko żółty, jaśniejący czystością. A drugi trampek, jak był brudny, tak został.
I chłopcu nie pozostało nic innego, jak założyć z przyjemnością czysty tenisówek i „jakoś”, z pewnym obrzydzeniem, ten drugi.

No to jak brzmi zasada drugiego trampka?
No właśnie! Jak?
Całe szczęście, że czyste tenisówki brudzą się jakoś szybciej. Po kilku meczach nikt już nie pamiętał o dziwnej asymetrii. Z wyjątkiem chłopca. On zapamiętał to na całe życie.

wtorek, 17 sierpnia 2010

Amerykanie, jak Polacy

Opowieści starego nudziarza(2)

Piszę tu z bólem o tym, jacy to marni jesteśmy, my Polacy.
Byłem pełen nadziei, że Wolna Polska będzie czymś w rodzaju tego niezapomnianego, 16-nastomiesięcznego festiwalu wolności.

Pełnego nieskrępowanych, żywych i rzeczowych dyskusji, panelów, zatrzęsienia gazetek, reprintów przedwojennych książek. Tylko jeszcze ciekawszym, jeszcze barwniejszym i bardziej płodnym. Jeszcze bardziej wzniosłym. Jakże srodze się zawiodłem. Nie będę się nad tym rozwodził. Kto czytał mój wpis o powstaniu, będzie wiedział.

Ale wkrótce minie już prawie ćwierć wieku Nowej Wolnej Polski i powoli czuję się mniej oszołomem a bardziej członkiem wspólnoty podobnie myślących.
Niektórzy moi byli przyjaciele natychmiast po zdobyciu wolności, przystąpili do jeszcze bardziej bezlitosnej walki z polską tożsamością narodową, w swoim pojęciu formując ją „od nowa, nowocześnie”.
Robili to tym skuteczniej, że nie byli wrogami, najeźdźcami (nawet, jeśli byli często synami i wnukami wrogów i najeźdźców) a otoczonymi nimbem większego czy mniejszego, prawdziwego czy nadymanego, męczeństwa.
Dzisiaj zdają się dzierżyć rząd dusz w znacznym odłamie Polaków, którym nie śmiem odmówić dobrej woli i patriotyzmu.

Niektóre ich duchowe dzieci są zresztą w przeciwnym obozie, w tej "drugiej Polsce".
Nie czarujmy się. Ja pierwszy. Ale ja mówię o tym otwarcie. I moja samoświadomość mnie trochę ratuje.

Do czego zmierzam?
Otóż nawet na najbardziej oszołomskich portalach dostrzegam echa tej straszliwej zaściankowości myślenia.

Tej mentalności fornala, który został ekonomem. Co o mnie ludzie powiedzą! Co jest przyzwoite? Co jest nowoczesne? Co jest skuteczne?

Ten brak śmiałości: JA JESTEM NAJLEPSZY! A wy macie PODZIWIAĆ!

Tak mnie uczono. Ale ja pochodzę z przedwojennej, tramwajarskiej rodziny. Tam nikt nie miał kompleksów. Warszawiacy, ….coś tam, zapomniałem rymu. Alzheimer, rozumiecie….

Jak zaczęli mnie leczyć z megalomanii, to się najpierw straasznie zdziwiłem. Potem wpadłem w zadumę.

Może faktycznie, jesteśmy tacy marni?

Powinniśmy być tacy jak…no właśnie, jacy? Może jak Niemcy? Dzisiaj to całkiem normalna możliwość, za moich czasów – nie do pomyślenia (powinno być dużymi literami).

Może jak Rosjanie? To jeszcze dzisiaj jest nie do pomyślenia. Poczekamy, zobaczymy.

To może, jak Amerykanie?
No to duuużo szybciej. Ale czy Wy, kochani wiecie, jacy są Amerykanie? To wręcz kliniczny przykład bufona. Który wie najlepiej, jest najpotężniejszy, najmądrzejszy.


No tak, ale oni mają podstawy. Oni są FAKTYCZNIE najpotężniejsi.

Ale to kompletne mohery! W szkole, a tam w szkole, w stołówce się modlą, przed posiłkiem. Nie wstydliwie, OSTENTACYJNIE! Sam widziałem.

Aaaa i uwielbiają TRADYCJĘ! Tworzą ją z uporem maniaka. Im mniej mają, tym bardziej gorliwie ją tworzą.

Ze wszystkiego. Gotowi z łachy piasku zrobić pomnik pustyni.
Oni są tacy, jak my, Polacy. Dumni ze swojego kraju, czczą swoich bohaterów, szanują swoją tradycję, nie dają sobie w kaszę dmuchać.

Stop!

TU JEST różnica. My sobie dajemy. My mamy kompleksy. To nie problem, że my jesteśmy religijni. Problem, że SIĘ TEGO WSTYDZIMY.
To nie problem, że jesteśmy patriotami. Patrz wyżej.
To nie problem, że jesteśmy tradycjonalistami. Ibidem.

Amerykanie to fornale Anglików, którzy się zbuntowali i uniezależnili. Dlatego mają trochę kompleksów w stosunku do Anglików a nawet w stosunku do Europejczyków.

Ale to zdrowy naród, który wie swoje. I żadne „autorytety” do niedawna nie dawały rady na dłuższa metę.

Teraz po Obamie trochę strach. Ale nie traćmy ducha.
Żeby Ameryka była Ameryką!

Nic nie jest tak pouczające, jak przykład

Opowieści starego nudziarza (1)

Pamiętam, jak Pan Bóg, w którego jeszcze wtedy nie wierzyłem, ofiarował mi przed egzaminem wstępnym z matematyki na studia doktoranckie, miesiąc ćwiczeń wojskowych.

Kto był kiedy na takich ćwiczeniach, jako podoficer podchorąży „z cenzusem’, ten wie, jaka to paranoja.

Ganiać nas kaprale nie mogli – za niska dla nas szarża – a oficerom się na szczęście nie chciało.

Mieliśmy własnych dowódców-podoficerów, których, w przypadku próby wprowadzenia jakiejkolwiek dyscypliny (???) zabilibyśmy śmiechem, a i nasze zdrowie z powodu tego śmiechu byłoby w niebezpieczeństwie.
A wojsko, jak nie ma co robić, strasznie się nudzi.

Ja miałem co robić.
Przerabiałem od deski do deski książkę do matematyki, niestety już nie pamiętam autora. A szkoda, bo była świetna. Teorię rozumiałem. Ale partię materiału przyswoiłem sobie dopiero wtedy, gdy przerobiłem (rozwiązałem samodzielnie!) większość zadań na końcu rozdziału. Wtedy dopiero twierdzenia zaczynały żyć a ja weryfikowałem stopień ich zrozumienia. Konieczność rozwiązania zadania powodowała spojrzenie na nowo na twierdzenie oraz jego genezę w postaci dowodu.
Spojrzenie interesowne: „pomóż!” a więc i obarczone o niebo większym zainteresowaniem.
Jako początkujący inżynier więcej wówczas skorzystałem z tej książki do wyższej matematyki, niż ze wszystkich specjalistycznych książek o teorii konstrukcji.

Egzamin wstępny zdałem śpiewająco, studia doktoranckie ukończyłem w terminie. Jestem więc prawie, jak nasz były prezydent. Nie mam tylko dyplomu doktora.

Mógłbym zwalać na komunę, że nie zaakceptowała mojego wniosku o przewód doktorski … na Węgrzech, ale … nie wypada.
Mój kolega, bardziej politycznie pewny (albo lepiej się kamuflujący), uzyskał poparcie, wyjechał na Węgry.
I też nie obronił.
Jednak, jak by ktoś się pomylił i tytułował mnie per „profesor”, nie będę strzelał.

Przecież to takie modne.
Nikt mnie nie musiał przekonywać do genialności twierdzenia Nielsa Bohra: „Nie ma nic bardziej praktycznego, niż dobra teoria”.

niedziela, 15 sierpnia 2010

Lekcja historii w broken English

Pamięci kaprala czasu wojny Witka – „Warszawiaka” i kawalera Krzyża Walecznych, żołnierza „Gozdawy” i  „Parasola”, poległego 20 września 1944 roku w wieku lat 12 na 47 dni przed Świętem Św.Franciszka de Capillas
Warszawiak

Lądowanie


Pewnego razu, na początku trzeciego tysiąclecia po Chrystusie, w pierwszych dniach sierpnia, do kraju nad Wisłą zjechało czworo Amerykanów. Pochodzili z kraju terytorialnie niewiele tylko większego, za to stolica kraju, miejsce ich lądowania była o połowę ludniejsza od ich państwa. Powód ich wizyty był osobisty i radosny, ale nie ma to nic do rzeczy.
Kraj, skąd przybyli, okalał, wraz z innymi dwoma państwami, jeden z największych parków narodowych na ziemi, gdzie żółte skały kanionów rywalizują ze srebrnymi wodogrzmotami, z ziemi wybijają z zegarmistrzowską precyzją  gejzery, na łąkach pasą się nieco oswojone bizony a w soczystej zieleni lasów grasują wielkie grizzly całkiem niepodobne do sympatycznego misia Yogi.
Gdyby ich zwyczajem były kontemplacyjne, wieczorne spacery po rodzinnym miasteczku leżącym na równinie okolonej łańcuchem gór, to podziwialiby zapewne Grand Teton Peak widoczny na północnym horyzoncie poprzez pola zbóż i kukurydzy. Jak wiadomo jednak, spacery po amerykańskich miasteczkach mają postać co najwyżej joggingu, więc kontemplacja odbywała się zapewne tylko w trakcie samochodowych wycieczek, na postojach w punktach widokowych.
Miasteczko, jak wiele na dalekim zachodzie, senne, schludne. Trawniki ostrzyżone, bez płotów, domy wypielęgnowane i zamykane na patyk. A w tych domach wiele dobra i oprócz wyposażenia podobnego jak w domach europejskich, również broń.
Amerykanie byli już niemłodzi, każde z nich przeżyło dobrze swoje życie. Wychowało wiele dzieci, wiele powodów do dumy. Wypracowało wiele cnót. Wytrwałość i męstwo w dążeniu do zdobycia i utrzymania statusu materialnego i społecznego, dbałość o życie zgodnie z przykazaniami i zwyczajami przodków, powściągliwość w ocenach bliźnich, duch wspólnoty.
Warszawiak jednak niewiele o tym wiedział. Postrzegał ich , jak każdego Amerykanina, jako przybyszy z wielkiego kraju westernów, wielkich coltów, szlachetnych szeryfów, bluesa i rock'n rolla. No i najważniejszego szeryfa, Ronalda Reagana, pogromcę czerwonego ale nie z Zachodu, ze Wschodu.
Zaś Peak Grand Teton kojarzył mu sie wyłącznie z epizodem z jakiegoś filmu Clinta Eastwooda, gdzie Fats Domino grał bluesa na wielkiej równinie z widokiem na łańcuch gór. I którego pilnie słuchało stadko łosi.
Poszły sobie dopiero, kiedy przestał grać.
Dzisiaj Warszawiak wolał raczej profesora Longhair'a



Mieszkali w bezpiecznym, dobrze rządzonym kraju, miłującym wolność i nie wahającym się o nią walczyć. Mieli to szczęście, że od ponad stu pięćdziesięciu lat stopa obcego żołnierza nie stanęła na ich kontynencie. Ich państwa tworzą Unię, połączoną wspólnym duchem. Wszędzie można spotkać wywieszoną gwiaździstą flagę przed domem. Ot tak, bez okazji.
Byli dumni, ale nie pyszni. Nawet trochę onieśmieleni, jako przybysze z prowincji.
Zachowali ciekawość świata i wrażliwość na jego piękno. Pewnie samochodowe wycieczki do pobliskich gór i parków, życie blisko natury, mimo miejskich zajęć na prowincjonalnej uczelni, utrwaliły i rozwinęły w nich tę wrażliwość.
Lądowanie w ruchliwym, tętniącym życiem, wielkim europejskim mieście nie zrobiło na nich wrażenia. Stronią od takich atrakcji.
Ale już jazda samochodem z lotniska  - Wisłostradą, która mimowolnie zamieniła się w namiastkę wycieczki „american – style”, z widokiem na Stare Miasto, zachwyciła. Takie widoki w Ameryce –  nie do pomyślenia.
Kolekcja artystycznych zdjęć bizonów, niedźwiedzi i saren oraz krajobrazowego tła wzbogaci się o widoczki z wąskich uliczek, średniowiecznych kamieniczek, gotyckich i barokowych kościołów, zamków i pałaców.
Profesjonalny teleobiektyw Tima, tak przydatny w „polowaniach” na zwierzynę i szczegóły krajobrazu docierał teraz do każdego detalu architektonicznego, załomku zabytkowego dachu i widocznego z wieży kościelnej, urokliwego układu uliczek.
Buszując po Starym Mieście nie zauważyli wcale tego, co pewien włoski dziennikarz skomentował  kiedyś kąśliwie: Ci Polacy to odbudowali  swoje Stare Miasto razem z pajęczynami.

Przygotowanie Warszawiaka do wykładu

Bo Amerykanie nie zdawali sobie sprawy, że chodzą po świecie, gdzie pięćdziesiąt lat temu było morze  ruin i świeżych grobów. Tak, ta Europa to dziwny kontynent. Ciągle są z nią kłopoty. Jeszcze dzisiaj co chwila wybuchają wojny. Jeszcze dzisiaj odkrywa się masowe groby. Jacyś zawzięci ludzie.
Amerykanie mieszkali u pewnego zawziętego Warszawiaka. Który, mimo pozornej pogody ducha i przyjaznego tonu pogawędek nosił w sobie jakąś zadrę.
Kilkanaście lat temu jego kraj zrzucił z siebie najbardziej absurdalne, dławiące pęta zniewolenia. Jego ukochane elity opozycji zamiast zająć się odbudowywaniem  mordowanego od dziesięcioleci ducha narodu zajęły się natychmiast dekonstrukcją rzekomej narodowej megalomanii oraz posypywaniem głów rodaków (bo przecież nie swoich) popiołem skruchy za niewybaczalne grzechy.
Pragnących spokojnie budować swój dobrobyt wyzwoleńców szprycowano przyśpieszonymi kursami  historii kontrowersyjnych epizodów: mordowania w Powstaniu Warszawskim niedobitków żydowskich, pogromu w Kielcach i spalonej stodoły w Jedwabnem.
Każdy grzeszek rzekomy lub prawdziwy był powodem nieprawdopodobnej hecy na skalę światową. Musieli w niej uczestniczyć prezydent kraju i miasta, prominentni politycy i inni wybitni Polacy. Uczestnictwo w tych hecach było probierzem patriotyzmu. Głosy rozsądku i nawoływania do umiaru zakrzykiwano i śmiałków odsądzano od czci i wiary.
Dlatego kontakty Warszawiaka z zagranicą były od pewnego czasu nacechowane nerwowością lub fałszywym spokojem okupionym jałowością rozmów.
Teraz zaś wypadało gości oprowadzić po swym ukochanym mieście, które zwolna spychano do roli obciachowej metropolii, ubogiej krewnej, zapatrzonej na bogatszych państwa. Goście, z imponującym wyczuciem, zdawali się nie zauważać współczesnej dzielnicy miasta, tak, jak by stanowiła oczywisty wymóg i ciężar wspólny wszystkim miastom świata.
Czy miał im robić pokazy architektury czternasto i piętnasto – wiecznej, której zresztą pełno w całej Europie i to oryginalnej, nie odbudowanej z pietyzmem?  Albo wykłady z  historii sztuki, w której, kto wie, czy Amerykanie nie byli bardziej kompetentni?
Zresztą goście od pierwszego dnia, jak przystało na pracowitych turystów starej daty, nie oglądając się na zajętych gospodarzy, uganiali się po mieście, po muzeach, po parkach, korzystając z angielsko-języcznych przewodników – żywych i książkowych.
Co jest unikalnego do pokazania w Warszawie? Odpowiedź, w sierpniu, udzielona przez Warszawiaka, była tylko jedna. Muzeum Powstania Warszawskiego.

Szkoła komunistycznego patriotyzmu

Powstanie było legendą każdego członka jego rodziny. Każdej ciotki, każdego wujka. Każdego powinowatego. Słyszał często: „Jego ojciec zginął na Starówce”. „Jej syn zaginął w Powstaniu”.
Komunistyczne harcerstwo, do którego należał i w którym osiągnął  nawet rangę drużynowego, jeśli nie oficjalnie, to każdym tchnieniem oddychało legendą Powstania. Śpiewało się Pałacyk Michla jako obowiązkową piosenkę marszową. Groby starszych o kilkanaście lat chłopaków z Grup Szturmowych, dzięki książce druha Aleksandra Kamińskiego, znało się, jak groby rodziny. Alek, Rudy, Zośka, Andrzej Morro, Bonawentura to ludzie z kart ukochanych książek  „Kamienie na Szaniec” i „Zośka i Parasol”.
Później w dorosłym życiu miał znajomych z Parasola. Z Zośki. Misia i Kamę poznał dzięki znajomemu z Parasola, zresztą członka partii.
Nie uzmysłowił sobie do końca całej ohydy zbrodni komunistycznych na najwspanialszych polskich patriotach, ocalałych z pożogi wojennej. Na Anodzie, uczestniku akcji odbicia Rudego spod Arsenału, na rotmistrzu Pileckim, na Nilu. O majorze Kalenkiewiczu dowiedział się dopiero z podziemnych wydawnictw stanu wojennego. Ale legenda ludzi powstania była święta. Na lekcjach historii w liceum WSZYSCY zawzięcie  kłócili się z historykiem, który musiał prezentować oficjalna linię, ale jakoś NIGDY jej nie wymagał przy odpowiedzi. To samo na studium wojskowym, w czasie studiów. Zawsze te same spory.
Kilka lat po 56-tym terror powojenny symbolizowany przez plakaty „AK – zapluty karzeł reakcji” został zaniechany. Wokół żyli ludzie – legendy  i kto przeżył, wychodził z więzień.  Pewien poziom wolności sporów wokół historii – to było normalne. I z perspektywy czasu Warszawiak dziwił się, że tak niepostrzeżenie przesiąkł legendą Powstania.
Zakłamane filmy, jak „Popiół i Diament”, można było odczytywać na różne sposoby. Margines niedomówień zostawiony przez talent pisarza i reżysera w służbie komunistów był dostatecznie duży dla odczytań nie całkiem zgodnych z intencjami twórców. A może właśnie zgodnie z nimi. Bo prowadzili swoją słynną, opiewaną w swoich hagiografiach, grę.
Film Warszawiak oglądał w latach sześćdziesiątych w Polsce, potem we włoskiej telewizji. Wyświetlano go tam z wielką pompą, zapowiadany i omawiany szeroko w rozmowach. Mimo świetnych kreacji Ewy Krzyżewskiej,  Zbigniewa Cybulskiego i Adama Pawlikowskiego, błyskotliwych scen, które potem przeszły do historii polskiego kina, Warszawiak, pytany przez Włochów, krzywił się. Teza filmu wydawała się ograna jak zdarta płyta.
Konieczność włączenia się w budowanie nowego ustroju, skończenia z mrzonkami, akowskim koleżeństwem, inaczej śmierć na śmietniku.
A jednak z ciekawości oglądał film w jakiejś kawiarni, gdzie spędzał czasem z przyjaciółmi wieczory. Film nabrał tam jakiejś niespodziewanej głębi. Nie zwracał już uwagi na tanie chwyty sympatycznego komunisty i odrażających karierowiczów idących w chocholi tan.
Jego włoski przyjaciel był tak zachwycony urodą Krzyżewskiej, że porównywał ją z urodą Sofii Loren … wyrażając się o włoskiej aktorce …mało pochlebnie.
On zaś słuchał z zapartym tchem, jak włoskie dialogi Cybulskiego z Pawlikowskim stają się eschatologiczną rozprawą „w egzystencjalnej spódnicy”.
Oczywiście tak tego wówczas nie określał. Ale czuł, że albo dzieło, jak każda prawdziwa sztuka, zaczęło się wymykać Reżyserowi z rąk, albo… Reżyser wymknął się na chwilę swoim mocodawcom.
Ten jeden wątek wystarczał, żeby zakłamany film stał się jeszcze jednym sztandarem pokolenia „Kolumbów”.
A jak był zakłamany, zrozumiał Warszawiak dużo później…

Przewodnik po Mieście – Muzeum

Parę lat wcześniej, w 2004 roku, Lech Kaczyński, syn powstańca, zbudował dzieło swego życia. Wbrew oporowi wrogów, ich agentów i wspierających ich pożytecznych idiotów, chcących szukać zapomnienia o rzeczywistych klęskach w nowych, pozornych lub kontrowersyjnych sukcesach. Zbudował i tryumfalnie oddał do użytku nowoczesną placówkę, więcej mówiącą o korzeniach Polaków i warszawiaków niż wszystkie promocyjne akcje nowej Polski.
Ale zanim Warszawiak pokazał im Muzeum, wziął Amerykanów do samochodu i zawiózł ich na Plac Krasińskich …
Właz na pl.Krasińskich (zbiory własne)
Muzeum – to była trzecia udana akcja upamiętnienia.
Pierwsza, „niewinna” - to wbudowanie pamiątkowej tablicy opisującej miejsce wejścia do kanałów oddziałów powstańczych w czasie operacji wycofania się Grupy „Stare Miasto”. Od tablicy wiodła do włazu smuga bruku w innym kolorze. W walce o pamięć zdobyto przyczółek: konkretny punkt na mapie Warszawy związany z heroiczną walką powstańców.
Na ten właśnie właz, w roku 1962-im, zwracał uwagę przewodnik, właściwie konspiracyjnie, młodemu Normanowi Daviesowi, zwiedzającemu Warszawę w grupie zagranicznych studentów.
Ten brytyjski student historii nie wiedział wówczas nic o powstaniu.
Dzisiaj Warszawiak, jak tamten przewodnik wskazał tablicę Amerykanom i opowiedział o dramatycznym odwrocie.
Uznał ten początek za dobry element kompozycji dnia. Wprowadzający od razu w sam środek dramatu.
Warszawiak pamiętał, jak podczas festiwalu wolności podjęto walkę o drugi etap: Pomnik Powstania Warszawskiego.
W listopadzie 1981, w telewizji, na żywo (a więc bez cenzury), dyrektor Zamku Królewskiego, profesor Aleksander Gieysztor, mówił o pomniku Powstania,  nie jako o symbolu klęski i zniszczenia, lecz o symbolu „zwycięstwa politycznego, moralnego, suwerenności Polski i pomniku idei narodowej”. Opowiedział się za lokalizacją w pobliżu historycznego włazu.

Obecnie nikt już nie używał takich słów. Chyba, że oszołomy.
W stanie wojennym, ci, którzy za wszelką cenę opierali się nazwie „Pomnik Powstania Warszawskiego” chcieli zapobiec jego mitotwórczej roli. Inni, w dobrej wierze, byli przeciwnikami Powstania jako takiego, uważali dowódców podejmujących decyzję o jego wybuchu, za głupców i zbrodniarzy. Sprzeciw wystawianiu pomnika zbrodni i głupocie współgrał ze sprzeciwem przeciw budowaniu narodowego sanktuarium.

Warszawiak jednak ani myślał wprowadzać praktycznych Amerykanów w te potępieńcze swary Polaków między sobą i z ich wrogami.
Po prostu wskazał im pomnik i grupka Amerykanów, uzbrojona w profesjonalny aparat cyfrowy z wielkim teleobiektywem oraz dwie staromodne zabaweczki analogowe rozpoczęła od pamiątkowych zdjęć tych dwóch obiektów.

Kontemplacja Pomnika (zbiory własne)

Miał swój plan.
Przed udaniem się do muzeum, Warszawiak poprowadził jeszcze gości do pobliskiego Kościoła Garnizonowego, gdzie wiele tablic pamiątkowych nosi datę 1939 roku.

Dla ojczystego kraju gości II wojna światowa zaczęła się przecież dopiero w końcu roku 1941–tego, kiedy już od ponad roku w warszawskim getcie więziony był Władysław Szpilman, kiedy armie niemieckie oblegały Leningrad i Moskwę a kilkadziesiąt tysięcy polskich oficerów, którzy szczęśliwie przeżyli pierwsze, dramatyczne miesiące wojny, leżało już w dołach, które miały nigdy nie zostać odkryte.

Nawiedzenie Kościoła Garnizonowego pozwoliło mu rozpocząć swoje wprowadzenie do Powstania, ograniczone i czasowo i jego sprawnością językową.

Ale tak lepiej. Nie ma co wchodzić w skomplikowane dylematy, przed jakimi stali polscy przywódcy w obliczu zagrożeń końca lat trzydziestych. Absurdem jest wtajemniczać ciekawych świata cudzoziemców w tajniki „ligi krajowej”, gdzie „liga rozsądku” trwa w żelaznym uścisku z „ligą martyrologiczną”.

Co trafia do Amerykanów?  Fakty i ich kontekst. Jak każdego rozsądnego człowieka. Dlatego rozpoczął swój wykład następująco:

I Wykład w broken English

Polska w chwili wybuchu wojny miała dwóch silnych sojuszników, właściwie światowe mocarstwa z którymi związana była sojuszem wojskowym, zobowiązującym ich, w wypadku wojny, od 15 – tego dnia po agresji zaatakować głównymi siłami. 

Mimo wyjątkowo niesprzyjających warunków meteorologicznych, przewadze agresora w czołgach i lotnictwie, Polacy wytrwali, wypełnili wszystkie warunki umowy i czekali z nadzieją na pomoc.

Gdyby sojusznicy dotrzymali zobowiązań, mieliby ułatwione zadanie, ponieważ zachodni front był praktycznie ogołocony z wojska. 

Hitler przewidział felonię Zachodu. Gdyby nie ona, czyli małoduszne opuszczenie sojusznika na polu walki, wojna trwałaby najwyżej kilka miesięcy i Hitler zamiast sławy zbrodniarza wszechczasów odszedłby do lamusa historii, jako naprawdę, a nie, jak  w pewnym peerelowskim dowcipie, pomniejszy dyktatorek z epoki stalinowskiej.

Polacy jeszcze po otrzymaniu od Sowietów  ciosu nożem w plecy, wytrwali w obronie drugie tyle czasu, aż do 36-tego dnia, zadając wrogowi poważne straty. Niemcy w chwili rozpoczęcia kampanii francuskiej z ledwością odtworzyli stan ilościowy w lotnictwie i czołgach.

Późną wiosną 1940-tego, dwa światowe mocarstwa, mając za sobą bierną obserwację kampanii polskiej (przynajmniej dodatkowe informacje dla strategów), prowadząc kampanię we Francji wobec tylko jednego przeciwnika, mając dodatkowo wsparcie wielotysięcznej Armii Polskiej, zaplątały się we własne nogi w czasie o tydzień dłuższym. 

Brytyjczycy musieli się salwować ucieczką przez kanał La Manche przy pomocy pospolitego ruszenia rybaków i wędkarzy, zaś Francja zawarła hańbiący ją po wsze czasy pokój, stając się PAŃSTWOWYM pomagierem Hitlera w dziele wymordowania francuskich Żydów.

Tak przegrywało państwo określane przez wrogów „Domek z kart” i „państwo sezonowe”.
A tak, nieco ponad pół roku później,  kontynuowały swe chwalebne tradycje wojskowe, dwa mocarstwa.

Warszawiaka I Rozważania na stronie

Prowadząc wyuczoną lekcję w obcym języku Warszawiak rozmyślał z goryczą o tym, czego nie mógł, bez ryzyka zdobycia opinii śledziennika,  Amerykanom opowiadać.
Amerykanie nie znali tych faktów. Podstawowych faktów z historii XX wieku. Czy byli temu winni? Wprawdzie kampania wrześniowa należy do kanonu historii XX wieku, ale czy można się temu dziwić?

Jeszcze parę lat później polski supermarket sprzedawał „Album II wojny światowej”, „sumiennie” przetłumaczony na polski. Anglosaski duet historyków omawiając „kampanię obronną w Polsce słabej i przestarzałej Armii Polskiej”, poświęca temu epizodowi niecałą stronę w swoim „albumie”. I mimo szczupłości miejsca znalazł się taki szczegół, jak stopień mobilizacji armii polskiej.

Podobno tylko 70%. Skandal!  Na fakt wypełnienia co do joty zobowiązań sojuszniczych i felonii sojuszników miejsca już nie było.

Zaś o kampanii francuskiej pisze z cała powagą, omawiając manewry strategiczne generała Gamelin. Poczucie śmieszności w tym wypadku zawiodło Anglosasów.


Dlaczego sojusznicy opuścili nas na polu walki?
Tym sobie anglosascy autorzy „albumów”, kształtujący świadomość historyczną swoich narodów, a za pośrednictwem globalnych supermarketów, również świadomość Polaków, głowy nie zaprzątają.

Nawet najprostszego wyjaśnienia, że marudzili trochę, ale w końcu by ruszyli po 30 dniach, gdyby nie Sowieci, którzy przekreślili swoim bandyckim atakiem strategiczny sens zachodnim planom.
……………..

Warszawiak pakuje swoich gości do samochodu i jedzie na Przyokopową, tam, gdzie Lech Kaczyński, ten śmieszny mały człowieczek, któremu żona nosiła do samolotu kanapki i z którego rechoczą nawet  po śmierci pracownicy marketingu pewnej amerykańskiej firmy piwowarskiej, nie gadał dużo, tylko wybudował Muzeum Powstania Warszawskiego. Muzeum!
Kiedy były spory, po co Warszawie pomnik Powstania!

I wyciągnął, jak króliki z kapelusza, nieznanych, młodych ludzi, którzy z rozpaczy prowadzili jakąś knajpę, bo musieli wziąć sprawy w swoje ręce. Amerykanie jednak się o tym nie dowiedzieli. Byłoby to dla nich niepojęte. Oni, którzy stawiają tablice pamiątkowe na każdym rogu ulicy, pomniki zasłużonym koniom i budują muzea śpiewakom country.  Czy by zrozumieli dlaczego wolni już Polacy zastanawiali się piętnaście lat nad Muzeum pielęgnującym pamięć o ostatniej, największej bitwie Wolnej Polski?

Muzeum. Źródła Portal 1944


Dojeżdżają. Kolejki, jak w PRLu. Czekania na godzinę. Amerykanie coraz bardziej zmotywowani i zaciekawieni. U nich kolejki się zdarzają. Tylko po dobra cenne i baaaardzo rzadkie. I dokładnie tak jest w tym wypadku. Muzeum jest tak genialnie zaprojektowane, że właściwie rola Warszawiaka, niejako się kończy. Wystarczy kupić bilet. Nie wyjdzie się z tego multimedialnego Uniwersytetu zawiedzionym albo niepoinformowanym. Ale czas w kolejce trzeba gościom jakoś wypełnić. Warszawiak ma na tę okazję….

… Drugi wykład w broken English

Powstanie Warszawskie było częścią planu Burza, opracowanego przez Rząd RP na uchodźstwie w Londynie, nie uznawany już od ponad roku przez Stalina.
Było próbą rozwiązania kwadratury koła, kiedy Roosevelt i Churchill już ubiegłej jesieni w Teheranie, umówili się ze Stalinem, że Polska stanowi jego strefę wpływów.

Rząd Polski, po stracie swojego Naczelnego Wodza, walczył rozpaczliwie, z malejącą wiarą w powodzenie, o utrzymanie niepodległości. Jego przedstawiciele na terenach wyzwalanych z okupacji niemieckiej przedstawiali się Czerwonej Armii, jako gospodarze terenu.

A „wyzwoliciel” i sojusznik naszych sojuszników współpracował z nimi w czasie walk z Niemcami a potem oficerów i wyższych urzędników RP wiarołomnie aresztował, mordował, zaś żołnierzy wcielał do swoich oddziałów. Na władców terenu miał na podorędziu swoich mianowańców: renegatów i agentów sowieckich, komunistów i zwykłych rzezimieszków.

Moment wybuchu Powstania był niekorzystny ale i tak przywódcy nie mieli wielkiego wyboru: Nazajutrz była branka, zupełnie, jakby Niemcy znali dobrze historię Polski i powtórzyli brankę Wielopolskiego w 1863-cim.
A Sowieci zachęcali przez radiostację do niekontrolowanych wystąpień na wypadek wahań AK.

Nie uzyskało praktycznie żadnej pomocy poza bohaterskimi lotami z bronią i amunicją Polaków i szlachetnych, ochotniczych lotników alianckich oraz straceńczym desantem polskich wojsk pozostających pod sowieckim dowództwem . Loty te  a także desant, „własnych” wojsk, nie mogły liczyć wówczas na żadne wsparcie „sojusznika”.  Musiały wracać do bazy natychmiast po zrzucie. I z honorem lec lub przyłączyć się do wyczerpanych powstańców. Straty były ogromne.

Nie można było liczyć ani na desant Market Garden, ani na dywanowe naloty na pozycje niemieckie, ani na skuteczny ostrzał artyleryjski na pozycje strzelających, jak na ćwiczeniach, artylerzystów niemieckich, ani na pogonienie dwóch sztukasów, uwijających się nad Warszawą i siejących śmierć i zniszczenie między posiłkami, ani nawet na natychmiastowe ogłoszenie przez aliantów, że tam walczy regularna Armia Polska i traktowanie jej, jak zwykłych bandytów będzie traktowane, jak zbrodnia wojenna.

Nie można było liczyć na odsiecz, jaką dostały zbuntowane Paryż i Praga, kiedy dowódcy wojskowi zmieniali plany operacyjne.

Tutaj rozkazy były jasne: Idących z odsieczą Warszawie oddziałów polskich do miasta nie przepuszczać, partyzantów wyłapywać, oficerów aresztować, szeregowców wcielać do polskich armii Berlinga i Rokossowskiego.

Dowódcy Powstania oczekiwali współdziałania Sowietów w walce z Niemcami i … byli gotowi na ich późniejsze wiarołomne postępowanie. Tak, jak w przypadku Wilna, Lwowa, czy innych mniejszych miast, wiedzieli, że mogą zostać podstępnie aresztowani, wywiezieni, nawet oskarżeni o kolaborację.


Okazali się przewidujący.
Tak się stało, ale dopiero … rok później. Jeden z Dowódców AK generał Leopold Okulicki, „Niedźwiadek”, nie zdekonspirowany podczas Powstania, podstępnie zwabiony, wraz z innymi szesnastoma przywódcami Państwa Podziemnego na „rozmowy” z Sowietami, został zamordowany na Łubiance w Wigilię 1946-tego.

Okazali się naiwni.
Nie przewidzieli, że wrogowie Polski zawrą niemy sojusz: „Mnie się nie śpieszy, ja już w Teheranie się dogadałem, co z tobą zrobimy, ja poczekam, aż zrobisz z nimi porządek, nie przeszkadzaj sobie”, zdawał się mówić Hitlerowi, Stalin.
Powstanie miało trwać kilka dni. Trwało 63. Niemcy w końcu przyznali Powstańcom prawa kombatanckie. Również z niekłamanego podziwu dla ich męstwa i rycerskości dla jeńców.

Warszawiaka II Rozważania na stronie

Kolejka wreszcie dotarła do kasy. Amerykanie zniknęli w wejściu. Warszawiak miał zajęcia na mieście.
Poszedł w swoją stronę zamyślony.

Nie ma w Warszawie Muzeum Bitwy Warszawskiej. Bitwy wygranej. Bitwy legendarnej. Toczonej również samotnie, ale na szczęście, prawie na jednym froncie. Kiedy nasi wrogowie jeszcze nie okrzepli. Można by pokazać, jak Polacy wygrywali w sprawach swoich i Europy. Bez tej Europy udziału, a nawet trochę wbrew niej. Ale opowiadać Amerykanom całą historię XX wieku widzianą oczami Polaków? Może by to ich znużyło? Może jego broken English stałby się już nie do wytrzymania?

W sprawie Bitwy Warszawskiej nie ma między Polakami sporu. To bitwa zwycięska. Nikt nie oskarży przywódców o „zbrodnie” a Muzeum Bitwy nie będzie „takim absurdem, że należy dopełnić obrazu nonsensu i nadać mu imię Lecha Kaczyńskiego”.

Bitwa Warszawska, jak i cała wojna 20-tego roku była równie krwawą. I do dziś nie wiemy tylko, czy to był „Cud nad Wisła”, zwycięski, solidarny zryw Narodu, wynik geniuszu strategicznego Marszałka, zasługa pomijanych wojskowych, którym Marszałek ją odebrał, wynik przenikliwości polskich kryptologów, poprzedników poskromicieli Enigmy, czy też efekt zbawiennych rad francuskiego generała.

Z wyliczonych możliwości Powstanie Warszawskie może jednak liczyć na jedną: to też był solidarny zryw Narodu. Fenomen, o który bolszewicy się w 20-tym roku potknęli. 

Wkraczając na ziemie polskie mogli liczyć na zwycięstwo. Nie mogli liczyć na współpracę. Nawet najbiedniejszych. Najbardziej skrzywdzonych przez los. Żadni studenci nie byli na tyle zrewoltowani, żeby założyć pasy z amunicją jako koalicyjki i bić burżuja.

I nie zmienia tego fakt, że wśród Powstańców działali agenci sowieccy rozpracowujący już struktury AK dla przyszłych panów.

W Wojnie 1920-tego Bóg nam sprzyjał. Obdarzył nas zwycięstwem i szukanie ziemskich jego przyczyn jest teraz, w pewnym sensie, drugoplanowe. A w każdym razie nie budzi emocji. Niech tam. Wiadomo, sukces ma wielu ojców.

Bóg dał nam 20 lat na odtworzenie państwa, wychowanie patriotycznej młodzieży, aby ona mogła polec w Powstaniu Warszawskim.

Może to zwycięstwo w roku 20-tym przyszło nam trochę … „za łatwo”? Może miary ofiar musiała dopełnić warszawska hekatomba?

Ofiary Powstania, tej ostatniej bitwy Wolnej Polski, to około 150 tysięcy osób. Żołnierzy i ludności cywilnej. Ogromna tragedia. Bezprzykładne Bohaterstwo. Dzikie, zbrodnicze  okrucieństwo wroga który obok regularnych oddziałów SS i Wehrmachtu, posługiwał się kryminalistami i renegatami. W „brudnej robocie” mordu na bezbronnych cywilach i ciężko rannych, którzy nie byli w stanie wycofać się z powstańcami.

A później? Czy mordowanie bohaterów w piwnicach, po okrutnych torturach, strzałem w tył głowy, chowanie ich w bezimiennych grobach, ze strachu przed kultem, to nie „absurd”?

Czy mordowanie najbardziej obiecujących księży tuż przed upadkiem  „świetlanego ustroju” – to nie absurd?

Jak się z tym pogodzić? Jak się uwolnić od nienawiści i chęci zemsty?

Jesteśmy podobno antysemitami, ksenofobami, nienawistnikami. Wszystkiemu winien nasz katolicyzm.

Problem w tym, że MAMY powody, żeby nienawidzić.
A najbardziej nie za te ofiary, które cieszą się już zasłużoną chwałą w Domu Ojca.
Ale za urąganie ich pamięci. Bo to zbrodnia wobec przyszłych pokoleń, którym chce się splamić honor ojców.

I co?
Wśród nas żyją spokojnie oprawcy i ich spadkobiercy. Dalej nam urągają od najgorszych. Elity, które kiedyś im służyły stawiając nas do kąta, jako przestarzałych, dzisiaj użalają się nad nimi i ich agentami. Dla nas nie mają zrozumienia. Dla nas mają tylko słowa pogardy. A to wszystko nadaje TV przez 24 godziny.

Jedyny ratunek od tego nieustępliwego absurdu to … nasz katolicyzm. Przebaczać, bo nie wiedzą, co czynią. I dziękować Bogu za wszystkie łaski. Ofiarowując za te łaski w modlitwach – tych poległych w zwycięskich i tych poległych w przegranych bitwach.

Bóg widzi w historii narodów wszystko jednocześnie. Może więc widzi poległych w Powstaniu, jako obrońców Warszawy w 1920?

Dlatego Warszawiak opowiadał właśnie o tym, a nie o chwale 1920-go roku.
To odwieczne pragnienie opisania bólu i cierpienia. Najpiękniejsze karty historii ludzkości to przecież natchnione opisy tragedii i chwały. Samson, Achilles, Leonidas, Roland. Karty chwały i ocalonego honoru.

Sposób człowieka na ocalenie sensu istnienia tu i teraz.
Pragnienie, aby i sympatyczni, wrażliwi Amerykanie wiedzieli o jego starszych kolegach, czasami starszych tylko o 12 lat, mniej, niż różnica wieku między jego dziećmi. Którzy szli na śmierć, jak na bal. Pokonując ból i strach. Zostawiając na boku wielką wolę życia i tęsknotę za utracona młodością, miłością.

Każdy z tych poległych dziesięciu tysięcy, od 12-letniego kaprala Witka  do księdza pułkownika Tadeusza Jachimowskiego, każdy z tych dwudziestu pięciu tysięcy, z których niewielka większość przeżyła,  aby walczyć dalej, w nieprzerwanej walce o wolność, od Warszawiaka kolegi z pracy – szeregowca Jura, do  generała Tadeusza – Bora, podejmował indywidualną decyzję o udziale w walce.

Niczego nie musiał.
Czy to możliwe, że ich dobrowolna ofiara jest bezsensowna?
Czy Chrystus nie mówił, że Polska będzie wielka, jeżeli spełni jego wolę?
Czy beznadziejna walka o wolność z diabelskimi siłami dwóch stojących naprzeciw siebie potęg była wbrew Jego woli?

Chwała. Nie Zwyciężonym. Nie Zwycięzcom.
Chwała Żołnierzom Wolnej Polski.
Muzeum2 Źródło Portal 1994

Perspektywa Amerykańska

(za Waldemarem Łysiakiem)

Amerykanie wrócili z muzeum skupieni. Mówili niewiele. Tim tylko oświadczył Warszawiakowi, że tego dnia nauczył się historii więcej niż przez kilka lat szkoły.

Czy jednak to jest najważniejsze? Człowiek ciekawy świata i otwarty na wiedzę ciągle się uczy. Warszawiak zastanawiał się natomiast, czy miejscowi piewcy rozsądku i wrogowie martyrologicznego zadęcia nie chronią nas przed zaściankowością?
On - Warszawiak już się nie zmieni, ale przecież rosną nowe pokolenia Polaków nie chcących zapomnieć o Powstaniu. Nie tylko o jego bohaterach.
A czy dla Amerykanów, obywateli potężnego, od zawsze zwycięskiego państwa, bliskie mogą być doświadczenia narodu, który pielęgnuje pamięć tylu krwawych klęsk, tylu hekatomb?
Czy wystarczy ogólne wykształcenie i znajomość historii Samsona, Leonidasa i Rolanda?
Amerykanom takiego pytania nie zadał.
Dopiero później przeczytał Waldemara Łysiaka historię klasztoru El Alamo, w San Antonio, w Teksasie, zamienionego w twierdzę pod koniec XVIII wieku.
Na początku 1836 roku, kiedy dzisiejsi bohaterowie narodowi, Stephen Austin i Samuel Houston ogłosili, że chcą przyłączyć Texas do Stanów Zjednoczonych, zgromadziło się w El Alamo 120 teksańskich ochotników pod dowództwem Wiliama Barreta Travisa.
Rząd amerykański nie ryzykował konfliktu z Meksykiem. Nie utrudniał wprawdzie prywatnych przedsięwzięć, ale ochotniczy zaciąg Amerykanów ograniczył się do kilkudziesięciu zabijaków z Tennesse pod wodzą słynnego trapera, „lwa zachodu”, Davy’ego Crocketta.
Dodatkowo, zgodnie z „prawem Łysiaka”, tam, gdzie się walczy o niepodległość, nie mogło zabraknąć Polaków. I nie zabrakło. Napoleon Dembicki, oficer artylerii Królestwa Polskiego, powstaniec listopadowy, został dowódcą artylerii fortu. Polaków - artylerzystów było więcej.
Razem uzbierało się 189 doborowych obrońców. Był koniec lutego 1836 roku. Nadciągnęło meksykańskie wojsko w sile niecałych 5 tysięcy żołnierza. Każdemu obrońcy odpowiadało 25 ciu napastników.
Meksykanie po rycersku pozwolili opuścić fort kobietom i dzieciom przed ostatnim, trzynastym dniem oblężenia.
W forcie nie ocalał nikt. Meksykanie stracili 1544 ludzi.
No cóż. Meksykanie nie mieli lotnictwa, a pojedynki artyleryjskie pod wodzą Napoleona- Polaka wygrali obrońcy wspomagani kilkoma karabinami przez trapera i kongresmana Davy’ego.

To jest mit założycielski Texasu, nie zwycięska wojna, między Unią a Meksykiem o Texas, dekadę później. Datę 6 marca 1836 roku zna w Stanach każde dziecko.

„Tani” mit, 187 poległych najdzielniejszych z dzielnych, bez ofiar wśród kobiet i dzieci. Honorowa wojna. Nie wojna z państwowymi zwyrodnialcami.
My w Powstaniu i oni w El Alamo strzelaliśmy do wroga brylantami.
Oni El Alamo nazywają „Teksaskimi Termopilami” i „Kolebką Teksasu”.
Zawołanie „Remember the Alamo!” jest w Texasie wszechobecne.
Dembicki ale także Wardziński, który nie poległ w El Alamo, zasłużony w walce o niepodległość Texasu są tam czczeni na równi z Houstonem i Austinem.
My kłócimy się do dzisiaj, czy Powstanie Warszawskie to była Święta Wojna o Wolność, czy zbrodnia naszych przywódców.
Wybitny biochemik amerykański, szczęśliwy żydowski uciekinier z przedwojennej Europy, który utorował drogę rozszyfrowaniu kodu DNA, Erwin Chargaff przypisywał powojenny rozkwit USA faktowi „triumfu ducha Texasu”.
Chcecie prawdziwej amerykańskiej perspektywy w tym polskim piekiełku?
Oto ona:
Czy nauczymy się czegoś NAPRAWDĘ WAŻNEGO od Amerykanów?
Szacunku do szaleńczej odwagi i bezinteresownego poświęcenia? Które może być prawdziwym źródłem pokojowego dobrobytu?

Po klęsce El Alamo Teksańczycy musieli czekać na niepodległość dekadę.
Po klęsce Powstania jeszcze wiele lat płonęły brylanty, bo zwyrodnialcy ciągle panowali. A Polacy musieli czekać pięć dekad na wolność, która jeszcze ciągle musi być na nowo zdobywana.
Kto jednak nie widzi podobieństwa i zobowiązania do szacunku, kto nazywa Multimedialne Muzeum Warszawskie „absurdem”, niech lepiej milczy. Niech chociaż milczy.