czwartek, 11 października 2012

Wieko mego serca

Rozważam sobie teraz pewien problemat wagi ciężkiej, zadany mi przez Czcigodną Redakcję Humanistyki, który ma być tematem przyszłego numeru: "Pycha, próżność i fałszywi prorocy". 

(Niestety do dzisiaj nie doszło do opublikowania numeru. Redakcja Frondy też się nie zainteresowała tekstem. Tekst opublikuję niebawem na niniejszym blogu. Przyp. KR 28 czerwca 2013)

A ja jestem wagi muszej. A właściwie pchlej. Waga pchły na końcu ogona pewnego profesora Lisa. Ale wiadomo, jestem pchłą powołanąa z powołaniem się nie dyskutuje!

Mam coś napisane, coś przemyślane, ale ciągle brakuje mi klucza. Ba! Mieć klucz do problemu prorockiego! Wioskowy głupek, który na nic się nie przydaje, zaczepia zapracowanych ludzi, pytając ich: „Czym jest mądrość?”.
Ale pytać – to nie jest głupota. Zastanawiać się nad pytaniem – też nie. No i postanowiłem Was zapytać.Może to coś da, kto wie?



Inspiracja


Wydawało mi się, że problem „otwartości Kościoła” już przemyślałem. Już o tym pisałem, że się pokuszę o autoreklamę. :) Polecam komentarze. Jest tam nawet pewien niewierzący. Czyli udało mi się popraktykować coś w rodzaju prowincjonalnego, otwartego kościółka.

Skąd ten powrót emocji i nowe refleksje? Pewien wpis frondowy.  Ale po przemyśleniu, a właściwie pojawieniu się nowych impulsów rzeczywistości, oddaliłem się na tyle od źródła inspiracji, że nie podam linka. Niech to będzie dedykacja in pectoreImpulsy rzeczywistości, hmm … trochę nie byłem pewny tego skojarzenia. Nie wiedziałem, czy nie zostanie przez czytelników potraktowany tak, jak woalna kobieta stworzona przez Leśnego Ludka i zakwestionowana przez pewnego znawcę poezji…

Najpierw spróbowałem zrobić parafrazę ludkowego fragmentu, żeby znawcę (i moją córkę, lokalny poetycki autorytet), zadowolić.

Zamiast:

Ani ryby w wodzie, ani w niebie ptaka,
mgiełka jeszcze dzieckiem, rodzajem nijaka.

Nie wiadomo jak to, kto sprawił i gdzie to…
że spływa już z lasu woalną kobietą...

Jako parafraza drugiej zwrotki wyszedł mi dziwoląg następujący.

Kto sprawił, że z dziecka, tu, z koron i ninie,
że spływa już z lasu - kobietą w muślinie?


Lepsze jest wrogiem dobrego, prawda? Pilnuj szewcze kopyta!
…. no więc, w sprawie impulsów rzeczywistości, dla pewności zapytałem wujka G.
Oczywiście, impulsy rzeczywistości ? Banał! Już ktoś to wymyślił. Jakiś poznaniak, mój rówieśnik, fotograf artystyczny, pan Antoni Rut.

źródło zdjęcia

Jego artystyczne zdjęcie, skojarzyło mi się właśnie z autorem opisu ciszy nad jeziorem, Leśnym Ludkiem. Może tak Ludek by wyglądał, gdyby zapuścił brodę?


W Wordzie udało mi się dorobić odbicie w wodzie, która nie zdążyła jeszcze ścierpnąć z ciszy, ale na blogerze, mimo różnych bajerów, nie ma takiej możliwości. Szkoda więc, że państwo tego nie widzą, jak mawiał klasyk reporterów radiowych.

Co ważniejsze, poczułem nagle, że mam chyba coś w rodzaju klucza do tekstu o „prorokach”. Ale to się dopiero okaże, jak go skończę. I jeśli :)

W każdym razie, urządzam sobie coś w rodzaju warsztatu. Szkicu do portretu.

Portret prorokaI szkic tła. Otwartość, tło portretu proroka.

Bo otwartość jest teraz terminem 
k o n t r o w e r s y j n y m. 

Wspólnota narodowa, rozszczepiona na części, używa tego terminu, jako pałki na ksenofobów (to część pierwsza) albo też, jako obelgi (część druga, ta „lepsza, nasza”). Mój Boże, co za wielkie słowa! Wspólnota narodowa!

Lisa obuwają, a pchła nogę podstawia. No dobrze. Zacznijmy od czegoś mniejszego, na miarę pchły a co najwyżej lisa. A potem się zobaczy. Metoda pars pro toto.

A nasza mała wspólnota frondowa?

Przecież wiele dyskusji - to dyskusje o słowa.
Ignorujemy fakt, że coraz więcej słów – to w gruncie rzeczy homonimy. I musimy uważać na kontekst, który dopiero, mniej lub bardziej dokładnie, określa, które znaczenie homonimu rozmówca wziął pod uwagę, żeby zinterpretować odpowiedź.


Otwartość – próba analizy


Otwartość, cóż bez ludzi …czym cnota bez ludzi
Ludek może i będzie urażony, że mu grzebię w jego dusznej krwawicy, za to wieszcz Adam nawet nie drgnie…. Całe szczęście, że to tylko blog. I pod presją chóralnego śmiechu można wytrzeć szybko gumką dzieło już opublikowane…
Ale nie mogłem się powstrzymać. Bo Moja Inspiracja, która skłoniła mnie do zapoznania się z różnymi faktami dodatkowymi, związanymi ze sławnym zebraniem w  łagiewnickim kościele, doprowadziła mnie do stanięcia przed następującym dylematem:

Czy traktować poważnie ludzi głoszących „Kościół Otwarty”? Mających dziś ciągle „większościowe” poparcie? "Kościół Otwarty", który, jeśli zastosuje się do ich postulatów, prawdopodobnie stanie się stopniowo kościołem pustym i potem trzeba go będzie tak czy owak, zamknąć?

Czy też pozostawać spokojnie (a może „zaciekle”?) w „naszej” wspólnocie ludzi zwalczających to określenie? I pozostając wśród nieprzebranej, wiernej, pewnej swego i nie przejmującej się  wyzwiskami rzeszy, utracić całkowicie łączność z „ludźmi dobrej woli” z tamtej strony?

Odbyła się właśnie kilkuset-tysięczna demonstracja, w której nie zdeptano żadnego kwiatka na miejskim klombie. A która, nawet według polskich, safandułowatych standardów, powinna przynajmniej spalić trochę kukieł ludzi wyzutych z elementarnej przyzwoitości. Żeby zasłużyć sobie na miano groźnego, nieobliczalnego tłumu. Bo tylko takiego tłumu ludzie wyzuci trochę się boją.

Ci ludzie, których kukieł NIE spalono, sprowadzili polską politykę na takie niziny hipokryzji, prywaty, bezczelności i nieudolności, że określenie Piłsudskiego o „łajdackiej przewadze sprzedajnego elementu” wydaje się odnoszące właśnie do nich, a nie do czcigodnych, nobliwych sejmowych krzykaczy z lat dwudziestych ubiegłego wieku.

I taka demonstracja, przypominająca zgromadzenia papieskie z końca dwudziestego wieku, jest, według ludzi głoszących „Kościół Otwarty” manifestacją „alkoholików pośród śmietnika” i trzeba „z nimi nie walczyć, ale pomagać”.

Proszę się nie denerwować. To wszak tylko barwna metafora wyrwana z kontekstu uczonej i eleganckiej dyskusji otwartych katolików, pod egidą Łagiewnickiego Sanktuarium.

Oczywiście można ich nie traktować poważnie, strząsnąć pył z sandałów i „robić swoje”. Ale ja, na ten przykład, nie żyję tylko wśród „nas”. Mam przyjaciół, ludzi, z grubsza pojmując, z „tamtej strony”. Którzy może trochę za bardzo bezrefleksyjnie, przyjmują te publicystyczne liczmany.

Chcą pomóc. Dajmy więc sobie pomóc.

Jednym ze sposobów reakcji na niesprawiedliwe, naszym zdaniem, sądy, oprócz modlitwy i postu, jest autorefleksja.
Twierdzą, że nie jesteśmy otwarci? Czyżby?

A cóż to jest, otwartość?


Nie będę wchodził zbyt głęboko w scholastyczne rozważania, i nie będę się wczytywał w nowomodnych psychologów, różnych Sullivanow, Frommów i Jourardów. To zresztą symptomatyczne, że Kościół próbują nam formować, albo raczej formatować, a nas ewangelizować różne mądrale, które naczytały się psychologów, ale teologów pewnie nie znają żadnych, chyba, że Bartosika, no ostatecznie jeszcze Tischnera, ale tylko tytuły rozdziałów, bo Tischnera się za trudno czyta.
Być może jest jeden problem, z katolikami, którzy przyjechali w sobotę, 8-go października, do Warszawy w liczbie kilkuset tysięcy, związany z otwartością. Ale to zostawmy sobie na deser. Na razie uporajmy się ze sprawami podstawowymi.

Spróbujmy tak zdroworozsądkowo: słowo otwartość jest rozumiane w dwóch podstawowych znaczeniach.

Pierwsze
to człowiek łatwy w kontaktach, prosty w obejściu, nie wynosi się ponad innych. Herbatą poczęstuje. Nie ocenia, umie słuchać, doradzi. Jak mówi, to jakby czytał z mądrej książki. I trafia prosto w serce. Można do niego przyjść z każdym problemem.

Drugie
to człowiek szczery i bezpośredni. Taki, co to – „co w sercu, to na języku”. Weredyk, nie owija w bawełnę. Amicus Plato sed magis amica veritas.

Jeśli chodzi o to drugie znaczenie, to chyba katolicy oskarżani o brak otwartości, czy też, używając tego potworka językowego, mającego rozłamać polski Kościół na dwa odłamy, „Kościół Nie – Otwarty” – (dalej KNO), nie ma problemu z jasnym i dobitnym wyrażaniem swojego stanowiska.
Mowa tak – tak, nie-nie, jest takim katolikom nawet bardziej bliska. Na aborcję mówią: zabijanie dzieci poczętych, na eutanazję i pomoc w popełnianiu samobójstwa – zabijanie starych i chorych. Podobnie z innymi przykazaniami: kłamstwo, kradzież, zabójstwo, cudzołóstwo są nazywane również bez ogródek, po imieniu.
Prawda o Smoleńsku jest badana bez oporów i jedynymi jej konsekwentnymi rzecznikami są ludzie związani z mediami Ojca Rydzyka oraz inne media, które do Kościoła Otwartego – (dalej KO) odnoszą się co najmniej z dystansem.

A KO? Jego sztandarowym przedstawicielem mógłby być Bronisław Geremek, o którym mówiono, że jak idzie po schodach, to nie wiadomo, czy wchodzi na nie, czy z nich schodzi. Symptomatyczna jest tu postawa pewnej partii, sympatyzującej z KO, też z „O” w nazwie, podczas głosowania nad „kompromisem aborcyjnym”. Naprawdę nie ma o czym gadać. Nie lubię kopać leżącego, więc kończę ten temat.

Jedyną rzeczą, jaką wyrażają bez ogródek, to fakt, że nie lubią KNO. Zresztą z wzajemnością. W tej sprawie obie grupy społeczne niewiele się różnią.
Zostawmy więc drugie znaczenie słowa otwartość. Niewiele wnosi do sprawy, całkowicie kompromituje tych, którzy nim szermują.

Zajmijmy się znaczeniem pierwszym. I tutaj już nie jest tak prosto.
Tym razem nie będę się pastwił nad KO. Pokazałem już, że potrafię. Co, mam iść na łatwiznę i pokazać, że oni są otwarci głównie na swoich akolitów, a innym pokazują pogardę i wyższość, tak? Bo to ich specjalność?

Na pewno?
Nie, ja i mój pies Pigas, nie pójdziemy tą drogą. Zamiast tego …

Proszę jeszcze raz zamyślić się nad moją, zdroworozsądkową listą cech określających człowieka otwartego. Teraz już autocytat:
… człowiek łatwy w kontaktach, prosty w obejściu, nie wynosi się ponad innych. Herbatą poczęstuje. Nie ocenia, umie słuchać, doradzi. Jak mówi, to jakby czytał z mądrej książki. I trafia prosto w serce.

Czy państwo domyślają się już, do czego prowadzę? Niech Was herbata nie myli.
No?
Czyje to cechy? Naprawdę nic Wam nie przychodzi do głowy?

O! Pani – przy tym komputerku ze srebrną pokrywą, IP chyba z południa Polski, tak, dobrze! Na Południu ludzie czasem kojarzą… to są cechy  ...
p r o r o k a.
Nawet bł. Jan Paweł zauważył, że do Polski chyba trzeba przybywać od Południa. A był chyba wtedy trochę na Polaków wkurzony.

Tak właśnie można było opisać i „naszego papieża” i bł. Ks. Jerzego. A ksiądz Jerzy nawet do inwigilujących go ubeków, w zimną jesienną noc wylatywał z gorącą herbatą.

Być może na fałszywych proroków KO jest za mało prawdziwych proroków, którzy kontynuują dzieło tych, którzy odeszli?

Może za dużo zajmujemy się sobą, a za mało robimy coś dla innych?

Może sprawnie i na poziomie dyskutujemy między sobą, tyle, że zbyt często,  o  n i c z y m,  a za mało staramy się oddziaływać na ludzi z „tamtej strony”?
Umiemy rozłożyć na łopatki kolegę (koleżankę) o prawie identycznej postawie i poglądach a z trolloidalnym lemingiem nie chce nam się rozmawiać?
Bo ma uwagi „poniżej poziomu”. Najlepiej go zbanować. Usuwając jego wszystkie komentarze, nawet te ciekawe, „niesłuszne”, ale warte równie ciekawej i wymagającej  c z a s u  i  o t w a r t o ś c i, odpowiedzi. Niech idzie na onet, między inne żałosne indywidua, niech idzie do piekła.

W mechanice jest znane zjawisko „mocy krążącej”. Niewielką energią można poruszać układ, wewnątrz którego będzie krążyła moc wielokrotnie większa. Ale całkowicie bezużyteczna. Nawet ciepło w tym układzie może się wytworzyć tylko równe tej niewielkiej, napędzającej energii. Zasada zachowania energii jest nieubłagana.

Podstawiam sobie, przedstawiam nam, teraz, przed oczy, ten obraz:
Piekielne moce wewnątrz. 
Niewielka napędzająca energia. I jedyny produkt: ciepło. Ciepło, które ani ogrzeje, ani oparzy. 
To rzeczywisty model mechaniki układu mocy krążącej. Całkowicie zgodny z prawami fizyki.

Ale ta analogia ma swoje ograniczenia.
I uwaga. To nie jest żadna krytyka. Spytajcie kogoś, kto mnie dobrze zna. Powie, że to mój autoportret.

Pochylałem się długo nad poezją Ludka.To jedyne, co mam na swoją obronę. Demonstrowałem otwartość. Mam nadzieję, że chociaż to. Otwartość człowieka przyziemnego na czystą, prawie nieosiągalną dla niego, poezję. Otwartość na coś, co nas przerasta.

Otwartość to co innego, niż konkurowanie grafomaństwem - z talentem. Pseudoteologią z Pismem. Żałosnym psychologizowaniem z Patrystyką. Co innego, niż empatia. Co innego, niż prorokowanie.
To poświęcanie czasu komuś, (lub czemuś), kto (lub co) na pewno na to zasługuje. Próba przyjęcia dobra, które jest nam ofiarowane.
 Ten tekst – to jednocześnie próba apologii sponiewieranego pojęcia. Oddajcie go! To nie wasze!


Kończę ...


tym autocytatem … człowiek łatwy w kontaktach, prosty w obejściu …
To jest modus operandi proroka. Słuchały ich tłumy i wynikało z tego wielkie dobro.
Trafiać w serce i odwalać ciężkie jego wieko. Wyzwalać tęsknotę za Dobrem. Wyzwalać do działania na Jego rzecz.

Tekst opublikowany na Frondzie w październiku 2012.
Warto tam zajrzeć, bo wspaniała uzupełniająca dyskusja...

piątek, 31 sierpnia 2012

One thousand one hundred year old Poland


(from the series of history lessons in broken English)
If "broken" is not so strong, it is thanks to James C.Whitworth :) Thanks, Cass!

Pieskowa Skała

You are, dear guests, in a country whose written history begins almost exactly 11 centuries ago.


The first ruler was the legendary Piast and his son, already historical, whose existence is proved only forty years ago,

Prince Siemowit, began to build a nine hundred years of future. The future of independent state.

When the independence of Poland was lost, it remained still as its "transitional problems". As for the latter determination, you must know that it is in the Polish language of color ironic. Actually - auto - ironic..

Because polish people are very self-ironic, self - critical people. They have low self-esteem and complexes. This is the result of lost independence, power, pride and glory of old centuries.

But ad rem.

Siemowit's grandson, Mieszko, in the year 966, 1046 years ago, was baptized and established the first capital in Gniezno. Do not crowned.

Because not everyone managed to be crowned king. Each crowned king - it was a confirmation of independence. And this independence was never completely safe. A thousand years of treatments. From this eight hundred of successful.

A thousand years ago, around the year 1000 the Polish borders were roughly like today.

Eight hundred years of the reign of kings, forty-four portraits of the rulers in our official RETINUE of kings and princes. Three dynasties, eleven elective kings, including elective Waza. On average - Polish king reigned about twenty years. In practice - from a few months - to a half of century.


First  - Piast Dynasty  -  from the end of ninth century - 870 ??? - by 1386 - about five hundred years!

Second - Jagiellonian Dynasty - since 1386 to 1572 - nearly two hundred years

Third, "strange" elective - the Vaza, the three kings - the father and two sons: - eighty years (1587-1668)

And yet eight other elective kings - until year 1795.

Since the year 960, that is from the likely date of accession to the throne of the first documented Polish Prince Mieszko I - by the year 1795, when he resigned last Polish king, Stanislaw August, without putting up any resistance to the three powers in, Austria, Prussia (or Germany) and Russia - exactly 835 years.


Here's greatest kings, Golden Five:

Two Piast:


Boleslaw Chrobry (the Brave),
the son of Mieszko I (992 - 1025) - 33 years of rule, the first crowned king (1024), founder of the first regional power in the Oder, the Vistula, the Dnieper and Danube.

A friend of the Holy German Emperor Otto III, builder of the cathedral Archbishop of Gniezno, destined for Czech - Wojciech, the future saint Wojciech,  who instead of becoming a Polish bishop, became a martyr.

His body was purchased by the king from the Prussia people paying gold with a weight equal to the weight of the body of the bishop.

After the death of Otto, King Boleslaw waged victorious wars of his successor Henry, until the conclusion of the peace (1018). Then he turned to the east and struck his sword at the gate of Kiev, making notches in it. Mieszko and Boleslaw, father and son lie in the cathedral in Poznan Tum, one leaning on the cross, the other on the sword.


Atak
Kazimerz Wielki (Casimir the Great),
son of Władysław Łokietek (Ladislaus the Short) - (1333-1370) - 37 years of rule, which were a long and fruitful, starting with the precarious position of ruler of  two districts his father acquired  - Little and Great Poland and dying, leaving the country strong in every respect: a modern, united and large, however, in danger.

Kazimierz reigned in a relatively quiet time, or maybe just his pragmatic  rather than combative policy was conducive to such times. In any case, he built many fortified castles, especially in the line of Czestochowa - Krakow.

He is the proper creator of the First Republic - multinational, tolerant, open to the world, with educated and politically mature elite and with the first university. The one, who found Poland built in wood and left it made of bricks. Poland, then became the undisputed power for three hundred years until the Swedish Deluge (1655).But this will be discussed later.

One Jagiellonian:




Wladyslaw Jagiello (1386-1434), reigned 48 years, the longest of all Polish kings, almost half a century!  Husband of the beautiful, beloved queen of Poles, Hedwig Anjou, who, in spite of foreign origin, reportedly even prayed in Polish. Queen , who funded restoration and improvement of the Cracow University (founded - 1364) with her ancestral jewels. The university is called today the Jagiellonian University.

Queen, like a wise queen of fairy tales, which, for the good of her kingdom, after great internal struggle, gave up on young love, She had the obligation but before she married Jagiello, had sent her most trusted courtier for reconnaissance.Zawisza of Olesnica had a closer look at the future monarch, Jagiello, took him up to the bath and told his mistress, "his face, the attitude and qualities," which completely calmed down Hedwig. She died young, one of her wishes was that Władysław married a granddaughter of Casimir the Great, Anna, and this is what happened.

Jagiello, Lithuanian - was beloved by all Polish people, however the Lithuanians, in turn, - not very much. And they're wrong. Deputy in mision from Polish lords revealed to him as the salvation of the Lithuanian nation, otherwise it would be a victim of the Teutonic order, just as the Prussians were. He was a good Litwin, a good Pole, the builder of a powerful state, the Republic of Two Nations, the founder of the Jagiellonian dynasty. Conqueror of the Teutonic Knights, the leader in one of the biggest battles, the most glorious of the Polish army, - the Battle of Grunwald (1410).

And two great elective kings:



Stefan Batory (1576-1586) - of the five kings - his Reign was shortest (10 years), some historians even believe that probably he did not die a natural death. Hungarien and the Great Pole, celebrated by our greatest poet of the Renaissance, John of Czarnolas (Orpheus Sarmatian).

Polish king, who did not speak Polish. During the stormy debates which took place in Latin, even sometimes when grabbing the sword, outraged at the audacity of speakers and recalling that he is not the painted king, when he reproached a certain priest that did not know Latin, the priest  retorted that it’s even stranger that a  Polish king does not know Polish. He showed great wisdom and political skill, talent of the military in the troubled times of war in the east (upper - Batory at Pskov, a painting by Jan Matejko) and build a rough friendship with the Hungarians, that survived until today.

"the Poles think, that although they had great benefits from the fair King Batory Reign, they suffered major damage - unbridled wantonness of the Hungarian army"- a witness  wrote at that time.



John III Sobieski (1674-1696) 22 years of rule. The last Polish king, who tried with varying degrees of success, and  in the end, without success, to rebuild the Polish power. Conqueror of the Turkish power, which at that time threatened not only Poland but the whole of Christianity and was able to conquer the Balkans and had already reached to Vienna.

It was his rescue of Vienna a most glorious victory, the last glorious battle of the First Republic, which probably saved Christian Europe from the hands of Great Power; the Muslim Ottoman Empire.  

Toward the end of his life Sobieski tried to overthrow the power of the Turkish, but not being able to encourage Christian allies.  When he died, Podole belonged to Poland. On the outskirts of Kamieniec, on the edge of Poland he built the Saint Trinity trenches. But he could not foresee that the former mortal enemy, after a hundred years woud turn into a loyal ally, who would never recognize Polish partitions.

Sobieski attempted to establish a new dynasty.That might reverse the disastrous course of events.Unfortunately, the nobility was staring at the golden freedom. Political reason was less and less.The subsequent kings Saxons and the last king, puppet Catherine, Stanislaw, they could not, or did not want to stop the fall.

Last battle in the Saint Trinity trenches, on the outskirts of Kamieniec was a hundred years later, between the Russian armies of Catherine the Great and the confederates from Bar, first insurgents trying to save Homeland from impending disaster.

The confederates were massacred by the Russians. Even the wounded.It should be noted that 100 years before the defenders were able to withdraw from the same fort Kamieniec with their guns.

And now, according to legend, each presentation at the Sultan Osmanii was accompanied by the Padishah question: "Where is the ambasador of Poland?"
And the answer was ever the same: "He has not arrived."



czwartek, 2 sierpnia 2012

Tu Serce Polski, Tu mówi Warszawa

Padł On na posterunku - jak podcięty kwiat   
I skończył On zaledwie osiemnaście lat
Kto taki? Ot - powstaniec , obrońca Warszawy
Przed Gmachem telegrafów - wśród boju kurzawy    -

Kiedy? - w dwudziestym sierpnia - przy zdobyciu Pasty
W obronie swej Ojczyzny - jak Lachowie – Piasty
Pseudonim - miał Leszek - Walencki - nazwisko
Od Pasty - do P.K.O. - to już wszędzie blisko

Gdzie się mieścił Sztab Główny - Szpital - i mogiła
Tam Go brać koleżeńska w trumnie położyła.   –

I odebrał honory podchorąży młody 
Poświęcił czyste serce dla Polski swobody.
Poświęcił młode życia - dla kraju obrony   -
Za to Krzyżem Walecznych - został odznaczony.

Bohater wiersza to Zdzisław Benedykt Walencki, czwarte dziecko i jedyny syn Czesława Walenckiego, przedwojennego urzędnika państwowego i Agnieszki z Czarkowskich. Brat Janiny, Ireny i Haliny.  Rodzina mieszkała na warszawskiej Pradze i w czasie wojny prowadziła sklep na swojej ulicy. (cytaty za: blogerka Radia Wnet, S Gosia)

Jeden z wielu, Zdzisio


18-to letni chłopak dopiero przed samym Powstaniem ujawnił rodzicom, że jest w konspiracji. Zginął w walkach o Pastę. Został pochowany pod płytą chodnikową. Bezpieczny w grobie. Po Powstaniu wozem konnym został przewieziony przez Wisłę, na Cmentarz Bródnowski, do rodzinnego grobu.

Musiał chyba być kimś szczególnym, bo wprawdzie nie był odznaczony, jak twierdzi autor wiersza, ale jednak spośród osiemnastu tysięcy poległych powstańców jest nie tylko pamiętany ale upamiętniony, jeśli nawet tylko w poetyce praskiego folkloru.

Żołnierze Śródmieścia do końca sierpnia prowadzili, jak na powstańcze warunki, „normalną” wojnę. Ewakuowani,kanałami, na początku września, ze Starego Miasta, z tego kamiennego piekła ruin, waleczni, podziwiani przez Niemców, nawet w ich wojennych meldunkach, podkomendni Wachnowskiego budzili się w jakimś niemal bajkowym, bo normalnym świecie, gdzie był prąd, woda i … całe szyby. Wychodziły gazety, grało radio, działała policja i poczta, szpitale i kościoły, odbywały się śluby. Ludność, ta walcząca i „ta gotująca zupę i czarną kawę”, kochała się, cieszyła i smuciła, uprawiała poezję, śpiewała. Normalne, polskie, wolne życie. Za które kilkadziesiąt tysięcy ludzi w każdym wieku, ale głównie młodych, było gotowych oddać swoje życie.

Bo Polska wówczas nie była wolna.

Od wschodu okupowana przez wyzwoliciela, który zajmował się, oprócz walki z konkurentem, walką z Wolną Polską.

Po raz drugi, od roku 1920 wyzwoliciel zajmował się wyłapywaniem każdego Wolnego Polaka i obsadzaniem każdego stanowiska swoimi mianowańcami. Polscy mianowańcy utworzyli już „polski rząd” i właśnie w dniu 1 sierpnia nawiązali „stosunki dyplomatyczne” ze swoim panem. A legalny polski rząd walczył jeszcze zaciekle o swoją niezależną pozycję i o Państwo po wojnie. Po raz drugi, od roku czterdziestego zaczęły ruszać pociągi na wschód, nawet za koło polarne, z polskimi pasażerami. Po raz drugi zaczęły się zapełniać doły z polskimi trupami z dziurą w potylicy.

Od zachodu okupowana przez rannego, wściekłego psa, który w ostatnim roku wojny w szaleńczym paroksyzmie usiłował zabrać ze sobą do piekła jak najwięcej towarzyszy. I zasłużyć na największy i najgorętszy kocioł.

W stolicach świata odległych od tego dalekiego kraju znajdującego się w śmiertelnym uścisku dwóch zbrodniczych potęg siedzieli cywilizowani gentelmeni obdarzeni historyczną odpowiedzialnością. Mieli jednego ober- zbrodniarza – szaleńca za przeciwnika i drugiego arcyzbrodniarza – wujka Joe za sojusznika.

W imieniu tej zniewolonej Polski wystąpiło "trzystu" z warszawskich Termopil, i złożyło ofiarę całopalną. Stopniowo, niepostrzeżenie, od euforii wolności w godzinie "W", jak Wolność, do dna rozpaczy z powodu zawiedzionej nadziei.

Typowa tragedia. Ktoś szedł na śmierć dobrowolnie? Ktoś wolał umierać, zamiast kraść w kinie całusy  ukochanej? Ale gdyby nawet, ukochana by wzgardziła takim kimś.

„Grecka tragedia”, napisał jeden z ocalałych powstańców, profesor Witold Kieżun, opisując znane, ale ciągle lekceważone, fakty wzywania Warszawy do walki przez Sowietów, opuszczenia, właściwie zdrady sojuszników i cynicznego używania nieprzyjacielskich miast, jako obronnej osłony, przez Niemców (Nasz Dziennik, 1 sierpnia 2012).

„W świetle tych faktów (…) ukształtowała się sytuacja typowa dla tragedii greckiej: każde rozwiązanie jest niekorzystne, a w naszym przypadku tragiczne.”

Tak. Mamy w swojej historii autentyczną tragedię, wielotysięczną hekatombę. Hekatombę Wolnych Polaków. Czy mamy prawo o niej zapomnieć?

       Jeślibym, Panie Boże zapomniał o niej, Ty, Boże, zapomnij o mnie.

Czy mamy złorzeczyć przywódcom? Czy mamy raczej święty obowiązek czcić pamięć. Świętując.

Chyba nie ma obawy. Nie zapomnimy. Nie zapomną i „oni”, którzy przyjdą po nas.

Synowa siostry powstańca Zdzisia bloguje na portalu Radia Wnet. Żywa tradycja powstańcza.

Następne pokolenia


1 sierpnia 2012, wpół do ósmej rano. Przeciętne, polskie małżeństwo, „w pewnym wieku”, jedzie podwarszawską szosą samochodem. Radio włączone na falę Radia Warszawa.

Swoją drogą, co za niesamowity przypadek, że to najstarsze diecezjalne praskie radio, które Mąż pamiętał, jako właściwie amatorskie, prowadzone z parafii w Miedzeszynie przez jej budowniczego, księdza Tadeusza Łakomca, nazywa się tak prosto i pięknie. I żaden producent medialnej sieczki go nie wykupił. Nie sprofanował tej pięknej nazwy, tak, jak to się stało na przykład z Radiem Solidarność, zamienionym na brzęczącą i mainstreamową Eskę. Albo z telewizją Plus (przedtem – Franciszkanie), nadającą dzisiaj niezwykle powściągliwe, jak na telewizyjne standardy programy rozrywkowe (np.audycję „Goło i Wesoło”).

Nietknięte, co do formuły, Radio Warszawa z kolei transmituje rankami Radio Wnet. Radio Wnet tego dnia  akurat ma kłopoty z nadawaniem, prawie, jak powstańcze Radio Błyskawica, więc radzą sobie na razie sami. Nadają właśnie  jakąś głośną muzykę, której Żona nie może słuchać. Przycisza radio.





- Ależ, kochanie, to Lao Che śpiewa o Powstaniu. Młodzież kontynuuje tradycję. Na ochotnika. Bo w szkole ich nie za bardzo uczą o „martyrologii”. – protestuje, ale nie za bardzo, Mąż, w wieku powstańczej tradycji. Ale nie ma zamiaru umierać za Lao Che.


- Daj im Boże zdrowie, ale to już nie na moje nerwy, ta siekanina. – odpowiada stanowczo Żona – niech sobie młodzi przekazują tradycje patriotyczne po swojemu. Ja już je w sobie noszę. Po swojemu.
Tak. Forma przekazu jest zmienna. Tych Trzystu pod Termopilami nie umiało ani stepować ani rapować. Śpiewali na pewno na swój sposób pięknie, ale mamy dzisiaj, a raczej młodzi, „oni” mają dzisiaj swoje własne formy przekazu. Duch jednak - to nie forma. To całkowity brak formy. Nawet Gombrowicz by się nie przyczepił. Gdyby zrozumiał, co to jest polski Duch. Ja nie wiem. Mniejsza jednak o Gombrowicza.

W poszukiwaniu błąkającego się Ducha


Spójrzmy, jak się ma polski Duch dzisiaj. Czy go już całkowicie wyegzorcyzmowano? Lao Che jest nadzieją. Polski Duch się znów wzmaga. I jest inspiracją również dla zachodnich zespołów „młodzieżowych”, z jak najbardziej „cywilizowanego towarzystwa”, „z gwarancją wystarczającego zmodernizowania świadomości”. Na przekór starym, nie ogólnokrajowym,  wojewódzkim szczeniakom, dowodzącym samą swoją postawą, że nie ma czegoś takiego, jak Duch. Chyba, że oddech. Wczorajszy.

Ale są inne, poważniejsze i być może, bardziej symptomatyczne powody do optymizmu.

Oto jeszcze młody, w wieku chrystusowym, polski socjolog, specjalista od Ducha rozkładanego socjologicznym skalpelem na czynniki pierwsze, Michał Łuczewski pisze  w Plus – Minus z 28-29 lipca 2012. Te ironiczne cytaty w poprzednim akapicie, są od niego. Zanim jednak go znów zacytuję, skwituję pocieszające trwanie przy polskiej linii „przejętego” już przez mainstream dodatku do Rzepy, notabene powołanej do życia przez „Ślepca”, kilka lat po urodzeniu się socjologa . To też pocieszające. I znaczące dla tych smutnych, optymistycznych rozważań. Cytuję:

Upamiętnienie śmierci powinno nas wreszcie wybić z błogiego samozadowolenia. Zachwiać nasza pewnością. Kiedy ujrzymy zagładę jednego miasta sprzed kilku dekad, łatwiej nam będzie dostrzec katastrofę jednego samolotu sprzed dwóch lat. Wtedy okaże się, być może, że jesteśmy dłużnikami nie tylko wobec przeszłych pokoleń, ale również wobec naszych współczesnych.

(…)

Czy naprawdę nie widzimy wokół niezawinionego cierpienia, które powinno zostać odkupione? Czy wszyscy ci, którzy przeżyli, nie są winni czegoś tym, którzy umarli?

(…)

Wolimy spać i nic nie wiedzieć.

Czysty ton tego przekazu porusza i pociesza. Nawet, jeśli w niektórych momentach wzbudza wątpliwość. Zwłaszcza w kwestii „błogiego samozadowolenia” rad bym porozmawiać i popytać, co autor miał na myśli. Bo ja, jako żywo nigdzie wokół go nie widzę. U nikogo. Nawet u najzawziętszych wrogów Powstania a nawet u wrogów Polski. Co najwyżej nerwowość, resentyment, niechęć u jednych i uzasadnione poczucie krzywdy lub ucieczka od pamięci u drugich. No i nie wszyscy wolą spać. Głowa do góry!

W tym samym numerze Plusa – Minusa pada stwierdzenie klucz, spiżowym głosem profesora Andrzeja Nowaka. Słuchają go w cywilizowanych krajach studenci prestiżowych uniwersytetów, to chyba też jest dostatecznie cywilizowany?

Jeśli odrzemy polskość z tradycji romantycznej, to zostanie nam krzątanie się wokół ciepłej wody w kranie. Gdyby do takiej tylko krzątaniny zredukować polskość, to nic przecież nie zatrzymałoby nas w kraju; gdzie indziej są wszak lepsze drogi, lepsze krany…

No, niektórych już nie trzyma… Ale nie wszystkich. Ciągle nas jest więcej, i to trzy razy, niż „mądrzejszych od nas” Czechów. Ale jak długo? Jeszcze profesor Nowak:

Myślę, że mimo zaklęć krytyków polskiej martyrologii tradycja tej walki nigdy u nas nie zginie a Polacy nie zrezygnują z obrony swej tożsamości.

To były słowa wydrukowane w rozsądnym organie.

Ale jak współbrzmią z wypowiedzią wydrukowaną przez sekciarzy z Gazety Polskiej!

Nie można oddać polskiej historii w ręce ludzi, którzy chcą ją wykastrować z heroizmu. Nie można się godzić na takie opisy naszych dziejów, które w apoteozie czynu niepodległościowego widzą tylko cierpiętnictwo i przelaną beznadziejnie krew.

Nie ma Polski bez heroizmu.

Krzysztof Wołodźko, redaktor „Obywatela”, publicysta Deon.pl, członek zespołu „Pressji”

Serce Polski, matecznik Ducha


Warszawa dzisiaj, 1 sierpnia, nabiera blasku. Święto. Nikt jej go już nie odbierze. Dzisiaj już w całym Mazowszu rozlegną się syreny o godzinie 17-tej. Jeszcze ten blask nie do końca rozlał się na całą, wolną Polskę. Blask dumy, że nie poddaliśmy się w sytuacji beznadziejnej.

Właśnie teraz,  po 10 kwietnia patriotyzm budzi się, mimo rozhulanych piekielnych mocy…

Redaktorka Radia Wnet, Katarzyna Adamiak – Sroczyńska, siedząca w dniu 1 sierpnia 2012 roku przy redakcyjnym stoliku, ustawionym na placu Zamkowym, pełna animuszu, nie poddająca się nastrojowi zwątpienia i narzekania na trudności, woła, razem ze swoim rozmówcą:

Zróbmy ściepę narodową na film o polskim duchu! Zatrudnijmy najlepszego reżysera. O marynarzach w wojnie na morzach. O lotnikach w bitwie o Anglię i nie tylko.  O Powstaniu. O Pileckim. O Roju.

Spory między pułkownikiem Monterem i generałem Borem z jednej strony a generałami Sosnkowskim i Andersem o celowość wybuchu Powstania zostawmy. I między Kieżunem a Kirchmayerem. To inny porządek. To inna tradycja, odwiecznych, polskich, „potępieńczych” sporów.

Nie mylmy strat z tragedią. Nie mylmy klęski militarnej z chwałą Narodu. Z jego chwałą heroizmu polskiego Ducha.

Bijące serce Polski – Warszawa.

czwartek, 12 lipca 2012

Bajka o Lisie i Szewcu


Źródło:
Gazeta.pl Fotoforum

Było słoneczne, majowe popołudnie , u zarania ostatniej dekady dwudziestego wieku. Popołudniowa Msza św. w parafialnym kościele w Płaczkach miała się ku końcowi.

Proboszcz wymówił już sakramentalne „Przekażcie sobie znak pokoju”. Szewc przyjechał swoim fiatem sam. Dzieci trochę przeziębione, żona trzymała je w chałupie, gdzie spędzały u teściów wakacje.

Na dziedzińcu przed kościołem stały samochody okolicznych chłopów. Według wiejskiego zwyczaju.  Jak podczas rodzinnych zjazdów, albo wesel. Bez obawy o zapewniony wyjazd dla każdego. Wyjadą wszyscy, za koleją, jak się msza skończy. Teraz upchnięte ciasno, jeden przy drugim, jeden za drugim.

Proboszcz miał w zwyczaju stać przed mszą przy wejściu i witać się ze znaczniejszymi parafianami. A nie był to zwyczaj zbyt rozpowszechniony. 

Dobry gospodarz. Zauważył Szewca od razu. Zagadał już kilka niedziel temu, kiedy byli cała rodziną.
- A skąd oni?
- Aaa … od Ziemniackich, z Kwiczołowa, taaaak.
- To inna parafia, ale fakt, Narew wzburzona. Łodzią – pychówą za dwa złote można, młody Zbierański zapewnia przewóz do parafialnego kościoła w Miłowie, ale  niebezpiecznie, lepiej taksówką do Płaczek.
- Ale za kościołem leży chyba pół cmentarza ludzi z panieńskim nazwiskiem mojej teściowej na tabliczce - zauważył Szewc, żeby podkreślić nieprzypadkowość swej obecności w Płaczkach.
- A tak? - ożywił się proboszcz -  to schłopiała szlachta zagrodowa.  Nawet wieś opodal ma nazwę od Kałamarskich, wie Pan?

I Szewc był już swój. A w każdym razie tak się trochę poczuł.

Kilka godzin temu, po porannej mszy, w południe, w kościele było zebranie wyborcze Komitetu Obywatelskiego z okazji prawie wolnych wyborów.

Był kandydat znany z fotografii z Wałęsą. Facet z brodą jak prawosławny prorok i o nazwisku jak ze starych ksiąg historycznych o Konstytucji.

Mówił przekonująco, że on wprawdzie „spadochroniarz” z Warszawy, ale związany z okolicą, jeszcze z czasów okupacji.
Szewc będzie mu to pamiętał, kiedy zacznie później bredzić o

„czarnosecinnej, ksenofobicznej, skrobankowo-przemytniczej Polsce, cette pauvre Pologne, leniwej na dodatek, pełnej żalu i pretensji do świata”, która „nie stanie się niczym innym, jak przerażeniem narodów”.

Będzie mu pamiętał, jak w parafialnym kościele, ten „czerwony hrabia” o fizjonomii swojego imiennika - noblisty zabiegał o głosy tej właśnie nadnarwianej Polski.
Polski poznaczonej krwią „czarnosecinnych, leniwych, pełnych żalu do świata” bandytów, wyłapywanych jeszcze w latach sześćdziesiątych przez ludową,

„nowoczesną, prowadzącą politykę postępu władzę.”

jak pisał ten sam myśliciel przed dwudziesty z górą laty, zanim się nawrócił na opozycyjność. By powrócić do korzeni, kiedy znów się do tej Polski rozczarował. Oj, bardzo szybko. Ale jej mandat uzyskał. Tylko wyborcy nie sprostali wymaganiom wybranego.

A Szewc niektórych „bandytów” z tej okolicy zdążył poznać. Tych szczęśliwszych, nie zatłuczonych na śmierć w jakiejś piwnicy. Tych rokujących nadzieję na resocjalizację, którym nowoczesna, prowadząca politykę postępu władza postanowiła dać szansę i tylko wsadziła do więzienia. A potem pozwoliła nawet gospodarować na swoim. Pod pilną kuratelą swoich funków w gminie i powiecie.

Ale Szewc, który trochę znał przeszłość, nie znał przyszłości. Był niesiony skrzydlatą nadzieją na braterstwo elit z Warszawy i chłopstwa z domieszką potomków zagrodowej szlachty znad Narwi.

Braterstwa ludzi przyzwoitych stamtąd  i ludzi stłamszonych stąd, opodal stojącego na wzgórzu, okolonego starymi lipami, kościoła.

Ludzi pełnych godności, którym odmawiano przydziałów na fiata lub wydrukowania kolejnego felietonu. I ludzi cichych, pokornych, dorabiających sobie do biednych dziesiątek, porosłych na piaszczystych spłachetkach. Dorabiającym sobie dzięki dobrodziejstwu władzy, po parogodzinnym dojeździe do okolicznych hut szkła i fabryk mebli.

Szewc był dobrej myśli i dobrego nastroju. Idzie nowa nadzieja dla tego biednego kraju!

Popołudniowa msza święta był sprawowana prosto i solennie przez Proboszcza – Dobrego Gospodarza.
Nie miał wsparcia organisty, więc trochę nieporadnie rzępolił – akompaniował swoim śpiewającym – zawodzącym wiernym, na dziwnym, pół-nowoczesnym  naśladownictwie elektronicznej, chyba jeszcze lampowej , fisharmonii, wielkości żłóbka, umieszczonej, dla wygody Akompaniatora, obok ołtarza, na specjalnym pulpicie.
.
Wsparcie w zbieraniu na tacę na pewno by łatwo uzyskał, ale tę część swojej misji traktował z całą powagą. Jego osobiste kwestowanie miało w sobie coś śmiertelnie odpowiedzialnego:

- Mnie dajecie i ja przed wami za to odpowiadam!

W ogłoszeniach parafialnych wiadomości o przychodach, ich źródle i wykorzystaniu stanowiły koronną część. Wymieniane były ofiarne wsie, większe ofiary i znaczniejsi ofiarodawcy. Ale również i te nieco mniejsze. Parafianie wiedzieli, ile kosztowała renowacja ołtarza, wymiana fragmentu drewnianej podłogi, ile jeszcze parafia ma długu u dekarza i który rzemieślnik wykonał swą pracę bez żadania zapłaty. Każdy, nawet najskromniejszy, anonimowy ofiarodawca mógł czuć wspólnotę finansowego wysiłku utrzymania ośrodka wspólnoty duchowej.
To samo dotyczyło akcji sprzątania kościoła i innych prac dodatkowych, organizowanych na zasadzie pospolitego ruszenia.
Jego wezwanie do znaku pokoju zabrzmiały Szewcowi  przejmująco. Podając rękę starszym sąsiadom z ławki i stojącym młodzieńcom z przejścia, poczuł wzruszającą więź z tymi ludźmi prostymi, jak on, chociaż obcymi mu profesją i miejscem pochodzenia. Ludźmi o jeszcze bardziej szorstkich rękach, rozsiewającymi nie zapach szewskiego kleju i świńskiej skóry, tylko mleka, cielęcia, prosiaka i sąsieku. No i po trosze stolarskiego kleju i hutniczego pieca.

Ludzi umiejących kosić trawę lepiej niż kosiarka i przewozić pychówką, za jednym razem, połowę chętnych na poranną mszę. I to nie tylko w pogodny, majowy poranek. Również w zimny, zamglony, listopadowy ćmok.

Ludzi wiedzących z której strony podjąć snopka, żeby go sobie nie wyrywać spod nóg, kiedy się stoi w stodole na drabiniastym wozie, w kurzu i zaduchu. I pytających ciekawie, „co tam, panie w polityce?”

Ludzi odróżniających młode pędy ziemniaka i pomidora, ale nie umiejących odróżnić Czerwonego Lisa z właściwego zdjęcia od Niezłomnego Wilka zdjęcia pozbawionego, przedstawianego  w telewizji jako Wściekłego Psa.

Ale on, czy był od nich mądrzejszy? Mając o tyle więcej informacji, też tego dnia mylił się gruntownie. Zły wybór, zła jedność. Zawiedziona nadzieja. Może przynajmniej był dostatecznie pokorny?

Nie odbierajmy mu jednak tej jego skrzydlatej nadziei. Niech mu nie umrze nawet, jako ostatnia. Dajmy mu wyjść z kościoła i wrócić do swoich, do Kwiczołowa.

Przed kościołem proboszcz rozprawiał żywo, otoczony parafianami. Ale do Szewca porozumiewawczo się uśmiechnął.

Na przedkościelnym placu, nierównym, piaszczystym klepisku , ruch. Samochody odjeżdżają, za koleją, jak Pan Bóg przykazał. Najpierw ci najbardziej punktualni i zapobiegliwi, ustawieni od razu do wyjazdu. 

Potem, po kolei, następni, ustępując sobie niechętnie pierwszeństwa. A proboszcz patrzy sprzed stojącego na wzgórku drewnianego kościółka, wewnątrz wyłożonego starannie boazerią, ale na zewnątrz pilnie wymagającego odnowienia i zabezpieczenia. I wołającego o dzwonnicę.

Parafianie, ci bogatsi, odjeżdżają samochodami, traktorami zaprzężonymi do drabiniastych wozów na gumowych kołach  i motocyklami.

Ci ubożsi mają przed sobą pieszą wędrówkę w majowy upał do okolicznych wiosek. 

Płaczki leżą w wielkim zakolu Narwi, tworzącym jakby dwa boki trójkąta równobocznego. Zaś sam kościół parafialny leży mniej więcej w połowie boku trzeciego.

Duża część wiosek leży więc na drodze do Narwi, czy się idzie na wschód, do Borut (dwa kilometry) i dalej do Kałamarzyc – (cztery). 

Czy na południe, do Binduszki (cztery), wprost nad rwący, prosty nurt, jak na wiślany brzeg . 

Nawet idąc na Małki (dwa), na północ, później nieco skręcając na wschód, w kierunku Goździkowa (sześć) też się dojdzie do Narwi.

Od Narwi można właściwie uciec tylko na zachód w stronę Chrzcianki i drogi do Warszawy,

Droga Szewca wiedzie do Kwiczołowa (dziesięć), przez Spłachetek. A do Spłachetka, na południowy wschód, nieco w górę Narwi – to od czterech do siedmiu kilometrów, zależy, gdzie się ma chałupę.

Kawałek przez las. Pogoda upalna, jak na maj, ale przynajmniej nie pada i nóg się nie zamoczy.

Szewc wreszcie doczekał się swojej kolei. Okna pootwierał, wiaterek przyjemnie chłodzi, jedzie. Ale mu jakoś nieswojo. Sam w tym swoim fiacie. A tu ci, którym dopiero co przekazywał znak pokoju, drałują na piechotę. Większość akurat poszła na Chrzciankę, Binduszkę, Boruty i Małki.

Tylko dwie dziewuszki idą piaszczystą drogą, gdzie tam, ceglastą raczej, suchą i zakurzoną, która prowadzi do Kwiczoł, przez Spłachetek. Czekał dłuższą chwilę, zanim mógł wyjechać, to one zaszły już niemały kawałek, ale widać, że to będzie mozolna droga, później jeszcze przez las.

Zatrzymał się i uprzejmie, przyjaźnie  proponuje podwiezienie.

Ale dziewuszki patrzą teraz na niego nie - życzliwie i sympatycznie, niechby nawet z pewnym odcieniem zdawkowości, jak podczas mszy, gdy sobie przekazywali znak pokoju, tylko jakoś zaniepokojone i podejrzliwe. I jeszcze, co sprawiło Szewcowi niemal fizyczny ból, oglądają się niespokojnie za siebie na pustej, zakurzonej i rozpalonej słońcem drodze.

                - Nie, dziękujemy. Wolimy się przejść – odpowiadają  grzecznie i lakonicznie.

I nie czekając ani chwili, kontynuują marsz, wyprzedzając szybko stojący na środku drogi samochód.

Szewc ruszył wolno, patrząc ze zmieszaniem przed siebie. Nie wiadomo dlaczego było mu wstyd. Wyminął idące dziewuszki starając się nie patrzeć w bok, zaczerwieniony, jakby go posądzili niesłusznie o jakiś brzydki, wstydliwy czyn. Wzięto go nie za brata, który chce pomóc, tylko za podejrzanego typka, szukającego banalnej okazji.

Czuł się tak, jakby wychylił się cały, wyciągając rękę do pomocy i zbyt szybko zaczął ciągnąć do środka potrzebującego. Ponieważ jednak potrzebujący wzruszył tylko ramionami, uchylił rękę, on od niewczesnego impulsu wpadł na szybę i uderzył się boleśnie.
Czar zjednoczonego ducha niedzieli prysł. Ale Szewc szybko ochłonął i przyznał rację roztropności dziewuszek.

- Jak dobrze ułożone!  - myślał - Pewnie mama im tak surowo przykazała.

Bajka o Czerwonym Kapturku jest tu rozumiana głębiej, niż w mieście, gdzie wilków przecież więcej i to bardziej niebezpiecznych, niż on, biedny, podstarzały Szewc.