czwartek, 9 grudnia 2010

Jedno Życie

Jerzykowi,
Kris

Jak grom z jasnego nieba…


Żeby ten listopad już się skończył, marudziła Szewcowa. Bo w naszej rodzinie często w listopadzie jakiś pogrzeb się trafia, oj, za często. I jakiś sen miała. A na początku grudnia rocznica śmierci Ojca. Aby do Bożego Narodzenia doczekać. Adwent jest dla nas taki wymagający!

No i wykrakała, bo teraz Szewc ma prawdziwe zmartwienie, nie jakieś tam listopadowe smuteczki, jak przed rokiem.
Jak grom z jasnego nieba. Jasnego. Jak On. Jego szwagier. I kto by się spodziewał!  Przecież to nie on był pierwszy w kolejce. Najmłodszy zza ściany był. Ostatni z chłopaków, z tego pokolenia po tamtej stronie chałupy.

Nagle. Stary był? Żarty! Młodszy od Szewca o całe dwa miesiące. Z szewcowej półki już dawno biorą, ale Jego? Taki starowny. Taki akuratny.
Całe życie uczciwie pracował. Ale szanował się. Miał zawsze wszystkie badania, brał wszystkie leki, jak pan doktor kazał.
Na spacery chodził. Ryby łowił. Lubił. Spokojny i pogodny. Taki ….Jasny.
Ostatnio był na jakichś badaniach. Nic poważnego. W tym wieku każdy na coś się leczy. Jak nie na nerki to na serce, jak nie na cukrzycę to na miażdżycę. Niektórzy latami się leczą i żyją.

Czytał na stojąco w kuchni gazetę, w okularach. Nawet nie jęknął. Żona w pokoju usłyszała tylko łomot, jakby jakaś półka spadła…

Sprzeciw! Absurd! Puste miejsce przy stole. Pusty widok na brzeg rzeki.
Nie tak miało być!

No i teraz co? I dlaczego to takie trudne? Przecież to tylko Szwagier. Jeden z wielu Szwagrów Szewca. Kwiczołowianin.


Wesela z Jasnym


Można by powiedzieć, że się niczym nie wyróżniał. Ale to nie do końca prawda.

- Nie był mrukiem, o nie!

Myśli Szewc i czuje dziwną tęsknotę, jakby spóźnił się na jakiś pociąg do ciepłych krajów.
A wcale nie chciał tam jechać.
A ten Szwagier, wsiadł, w samej koszuli i…pojechał.

Szwagier. Wesoły, dusza towarzystwa, lubił pożartować, pośmiać się.

Przebalowali razem przecież dobre dziesięć rodzinnych wesel przez te trzydzieści lat.

Nie wiadomo kiedy, zrodził się nawet weselny obyczaj.
Nad ranem, kiedy każdy miał już dobrze w czubie, a młodziaki , nie tak wytrzymałe, jak Szewc ze Szwagrem, z „przedwojennego” materiału, ciągle w formie i rozpierani energią, z braku chętnych do tańca, bo żony oganiały się od nich zniecierpliwione… kłaniali się sobie dwornie…

- Można prosić?

… i rozpoczynali tany razem.

Na pierwszym weselu, jakieś dwadzieścia lat temu, przyjęto ich brawami i entuzjazmem.
Jak goście są już zmęczeni, ale nie całkiem, i niezbyt trzeźwi, ale bez przesady, to każdy wygłup przyjmują z pobłażaniem.

Z latami, na kolejnych weselach,  zwolna zwyczaj się utrwalał. Do tego stopnia, że rodzina mówiła:

- O, wesele w lesie, bo Kazik z Jerzykiem jeszcze nie tańczyli...

Ale, jak już taniec się odbył i wesołkowie stawali się naprawdę zbyt natrętni ze swoimi szampańskimi, a właściwie wódczanymi humorami, trzeba było wracać.

Z wesela powinowatej Szewca wracali nawet trochę nieprzepisowo, bo córka w bagażniku. Szewcowi się upiekło, bo bardziej się tam nadawał, ale oburzył się należycie …

- Ojca rodziny do bagażnika!?

… i córka się poddała.
Wszystko było prawie w porządku, syn prowadził, całe wesele w gotowości, ani kropelki, jak karp świąteczny w galarecie.

Szwagier natomiast wracał bez przygód, taksówką, poważny i trzeźwy, a w każdym razie nie dający po sobie nic poznać.  

- Bo pan Sałata trzeźwy, to nie w nastroju do żartów.
- A z jazdą samochodem żartów nie ma.

Samochód?  Miał, miał. Od 8-miu lat, a wyglądał, jak by wczoraj z salonu wyjechał. Do środka człowiek wchodził z taką nieśmiałością, jak do pokoju stołowego.

Pedancik to on trochę był. A Szewc pecha miał … Jak na złość.
 - Kiedyś bordowa fura Szwagra w obejściu rodzinnym w Kwiczołowie pod oborą stała.
Wypolerowana, pachnąca czystością. Odstawiona na bok, w bezpieczne miejsce.
Bo wszyscy parkowali pod płotem, na środku podwórka.
A Szewc się śpieszył do kościoła w niedzielę. I przy cofaniu uderzył zderzakiem w przedni błotnik cacka!

Zmartwiał.
Gramoli się z powrotem z głową zwieszoną, jak na rozprawę. Szwagra obłaskawiać, bo spodziewał się awantury. Kierowca z bombowca, za garnitur szarpany, błotnik z lakierem świecącym, jak bombki choinkowe, wgiął! I to w niedzielę z samego rana, przed kościołem jeszcze!

- Ale ze mnie dureń! – pomyślał.
- Gdzie ja się podzieję?!

Szwagra wcale szukać nie musiał, bo mimo wczesnej pory znalazł się on jakimś cudem na podwórku.

Właściciel nadwyrężonego auta, nieco przybladł. Ale może Szewcowi się tylko wydawało? Bo mimo, że z natężeniem wpatrywał się w oblicze wulkanu na sekundę przed wybuchem, wulkan odezwał się do niego z miłym uśmiechem, który wykluczał jakiekolwiek spory i kwasy:

- To nic, tylko małe wgięcie….

Małe to ono może było, ale i wredne.

Tym niemniej Szwagier, któremu po tym pierwszym, kluczowym zdaniu jakby już puściło, nawijał dalej już całkiem naturalnie. Że załatwimy w poniedziałek w PZU, żeby Szewc się nie przejmował i już jechał, bo się do kościoła spóźni.

Szewc myślał, że się pod ziemię zapadnie. I nigdy mu tego pocieszającego uśmiechu nie zapomniał.
Człowieka można naprawdę poznać dopiero, gdy mu się błotnik wegnie, odkrył nowe prawidło życiowe Szewc.

Ostatni raz na weselu córki Szewca sobie zatańczyli, trzy lata temu, budząc pewne, niewielkie zresztą, zaciekawienie amerykańskich gości.

- Aaaa, taki polski obyczaj ….

Na filmie weselnym obowiązkowo zarejestrowane, córka w Stanach ostatnio przypadkowo swemu amerykańskiemu szwagrostwu pokazywała.
A teraz pochlipuje, bo Jasnego Wujka bardzo lubiła.




Jasny i trzech innych, małych Indian, czyli kwiczołowska Tradycja…


Niektóre z weselnych par już się porozwodziły, inne żyją po bożemu, a wesela co jakiś czas się odbywają. Ale oni już nie zatańczą.

Co za myśl!
Weselny wygłup, który już nie będzie kontynuowany.
Szewc nie może jeszcze dojść do siebie. Nie podejrzewał, że on, tylko powinowaty przecież, tak wrósł w tę kwiczołowską rodzinę, że mu te Szwagry takie bliskie.
Może bliższe jemu oni, niż on im. Bo on już sam prawie został, a ich było jeszcze czterech.
A teraz trzech.

Bo wszystkich ich - urwipołciów i rozrabiaków, znanych w całym Kwiczołowie a nawet i w Jaworach i Zamroziu, pięciu było, ale on poznał już tylko czterech. Jeden, Janek mu było, odumarł młodej wdowie i dwójce  dzieciaków.

Rozrabiaki? To mało powiedziane. Zaraz więcej będzie. Co się te matki nadenerwowały, co się mioteł nałamały na grzbietach tych gałganów!

Jak dziewczynom kwiczołowskim dziecinne a potem i bardziej dorosłe psoty sprawiać, to oni najlepiej umieli.
A chłopakom rej wodzić, nauczycielom nadzieję na spokój w szkole odbierać?

Dziewczyny to nawet sobie nie szkodowały, bo chłopaki były, jak malowane i bitne a rycerskie.

Z tych czterech - jeden służył w komandosach, by w końcu osiąść na Ojcowiźnie - Gospodarz, drugi ważną figurą po studiach prawniczych - Szycha, trzeci wielkim chłopem, któremu dobrze z oczu patrzyło, ale źle się wiodło – po prostu – Jędrek a czwarty?

Jasny Szwagier poznał drobną dziewczynę z miasta i … się ustatkował.
A było z czego się statkować.

Zanim to wszystko się stało i jego wielki, jak góra brat, Jędrek młodo umarł, musieli oni wszyscy zostać najlepszymi wędkarzami we wsi.

Bo jabłka Tomasiakowi z sadu podbierać? Na to nie trzeba być takim sprytnym.
Herbowskiemu z węgorni ryby podkradać to już trzeba było się natrudzić i kiepełą ruszyć.




I u chłopaków, nawet przy psotach zwyciężyła Tradycja. Bo Tradycja rybołówstwa była w Kwiczołowie dawna i żywa.

Pradziad chłopaków, Jędrzej, rybak spod Siedlec, kupił od dziedzica kwiczołowskiego, jeszcze w dziewiętnastym wieku, swoje gospodarstwo nad Narwią, wraz z prawem połowu siecią na dużym odcinku rzeki, wzdłuż wsi.

Dobrze wybrał pradziad swoją siedzibę. Okolice Kwiczołowa były nie tylko zasobne w rybę w czystej jak kryształ rzece.  Co prawda, to prawda, kapryśnej, pełnej wirów i przykos, co niejednego nieszczęśnika pochłonęła.  Nawet niedawno sołtysowego syna i sołtysa w jednej osobie. Ale kapryśna to charakterna i groźna , urodziwa i tajemnicza, zawsze taka istota to chłopaków obiekt pożądania.
Ale zaraz, na rzece świat tu się nie kończy.

Rozległe, nadrzeczne łąki, łachy, zagajniki i gęste lasy były ostoją płowej zwierzyny, zajęcy, dzików i bażantów.
Panowie, goście miejscowego dziedzica, polowania tu urządzali. Dziadek Marcin również w nich brał udział. W jakim charakterze, o tym już tradycja rodziny Ziemniackich milczy.
Może był organizatorem nagonek?
W każdym razie szczycił się srebrną papierośnicą, którą podobno, na którymś z polowań, od samego księcia Radziwiłła otrzymał. Grawerunek z dedykacją zawierała. Papierośnicy Szewc nie widział, ale słyszał tę historię kilkakrotnie, podczas rodzinnych zjazdów.

Tak, jak historię kozika z rękojeścią z perłowej masy, rozświetlającego magicznymi błyskami cienistą izbę, który tak urzekł dwóch kilkuletnich urwisów, że po śmierci Marcinowego brata, dziadka Filipa, przeniósł się tajemniczym sposobem z kieszeni zmarłego do rąk pięcioletniego berbecia, Jasnego. Ale podobno był własnością, drugiego berbecia, mlecznego brata, Szychy. Tak ten drugi, młodszy o miesiąc miłośnik błyskających kozików, twierdził. I wszystko się wydało.

A rodzina Ziemniackich znana była nie tylko z takich koneksji na czas polowań.
Brat Marcina, stryj Wincenty był przed wojną księdzem profesorem Łódzkiego Seminarium Duchownego, prałatury się dosłużył i po samej wojnie rekoncyliacji Katedry Łódzkiej dokonał. Niedługo potem umarł, ale fama o Jego Ekscelencji w Kwiczołowie, a zwłaszcza w miłowskiej parafii echem się jeszcze odbijała na lekcjach religii. Szewcowa pamięta, jaka dumna była, bo ksiądz proboszcz się dopytywał.
To pierwszy kwiczołowski obywatel chyba?

No. To teraz i o rzece można podumać. Zapisane w akcie kupna mająteczku prawo połowu długo było dla rodziny Ziemniackich dobrym źródłem dochodu.
W międzywojniu dziadek Marcin utrzymywał na rzece dwie porządne węgornie, przegradzające rzekę od wsiowego brzegu, nieco powyżej wielkiego gromadzkiego pastwiska, Grabówca, do niewielkiej wyspy, Kępy.

Później stopniowo, dorastając, późniejsi ojcowie łobuziaków, Stanisław – Jędrka i Jasnego Jerzyka, oraz Zygmunt – Szychy i Gospodarza, pod surowym okiem dziadka, zgodnie wyławiali tam węgorze.

Dwa szybkie ale wywrotne czółna, wydrążone w pniu olszowym, tylko dla doświadczonego wioślarza a i to tylko w pozycji klęczącej, dowoziły ich migiem do węgorni i wracały z ładunkiem szlachetnej i cennej ryby.

Komuna takich praw nie uznawała.  
Po wojnie ojcowie zajęli się zarabianiem na utrzymanie w inny sposób, jeden – ojciec Jasnego na wsi administratorem majątku został, ale daleko, aż w jakimś Garnku, czy czymś tam, drugi w niedalekim mieście, ciężko i ze żmudnym dojazdem. Ze swego gospodarstwa, ani z tej ciężkiej pracy nie mógł się utrzymać.  No i dwie sroki za ogon ciągnął.
To staśkowe administrowanie jakoś się szybko skończyło i bracia, na swojej ojcowiźnie, zostali sąsiadami przez ścianę i wspólnikami niedużego gospodarstwa.

Tymczasem prawo połowu stało się, prawem kaduka, własnością jakiejś rybackiej spółdzielni, a potem, jakimsi sposobem - starego Herbowskiego.
W tym powojennym zamieszaniu nikomu z Ziemniackich ani w głowie było zajmować się prawem połowu i nikt do starego Herbowskiego nie miał niby żadnych pretensji.

Ale chłopaki, urwipołcie i psotniki, o tej starodawnej własności przecie dobrze wiedzieli.
I Herbowski, zostawiony w spokoju przez starszych, nie miał życia z tymi smarkaczami.

Węgorz, to była zawsze wyższa szkoła jazdy. Dzisiaj trudno znaleźć opis, jak się węgorze łowi a stary podręcznik zawierający zasady budowy węgorni i inne wskazówki rybołowieckie kosztuje parę setek.
Chłopaki miały swoje sposoby. Bo trzeba było do tego kilku sprytnych chłopaków.

Na długim, grubym powrozie były umocowane sztrągiewki różnej długości z przynętą na haczykach. Węgorzycą. I z tymi sznurkami podpływały w nocy cicho wpław do węgorni.

Z tej strony chałupy - Gospodarz, ale jeszcze mleko pod nosem mający, lat z dziesięć. Szycha jeszcze jako Zielona Szyszka. A z tamtej  Wielki Jędrek i Jasny.

Mocowały je tak, żeby z brzegu nie było widać. U wejścia do węgorni.

Wczesnym rankiem, zanim stary Herbowski przychodził sprawdzić żak, one zabierały swoje sznurki ze zdobyczą. Wcześnie trza było wstać.

A jak zdobyczy było mało to sobie może i uzupełniały rybą, która uwięzła już w żaku.
Bo Herbowski po pewnym czasie wywęszył, co się święci.
Zakapior był!
Zbudował szałas na wyspie opodal węgorni i tam nocował, pilnując żaka przed uprzykrzonymi złodziejaszkami. Czujnie spał.
No i kiedyś …taki dziwny przypadek… szałas się spalił. 
Herbowski wypadł zaspany, w bród do brzegu, nawet łódkę zostawił.

- Pali się, paaaaali!
Wszystkie chałupy na górce obudził, sensacja była, ale nie taka wielka. W końcu nikomu nic się nie stało. A szałas? Szkoda splunąć…
Nie wiadomo, co się stało. Do dzisiaj.

I tak trwała ta ciągła, podjazdowa wojna z upartym rybakiem i zajadłymi a nieuznanymi spadkobiercami prawa połowu. Których nawet ojcowie nie popierali, ale jakoś nigdy do pasa porządnie nie sięgnęli. Serca jakoś nie mieli.
Taka pokręcona, zadawniona afera. I rodzinna historia, ubarwiająca wędkarską tradycję połowu na mniej szlachetne ryby.




Jasna, kapryśna, rybołowna …


Bo to rzeka wyznaczała styl życia w Kwiczołowie. Każdy szanujący się gospodarz znad rzeki swoją pychówkę szykował.
Przydawała się do przewozu, do autobusu, co do wsi, za rzeką kursował.
I do parafialnego kościoła w Miłowie, który przyzywał dzwonem z przeciwległego brzegu, z oddali w dole rzeki.
I do weterynarza, co się osiedlił naprzeciwko chałupy chłopaków, za kępą – wyspą na Narwi, matecznikiem słowików i drozdów.
I do wędkowania.

Czasem parę złotych się zarobiło, przygodnemu wędrowcowi albo gościowi do wsi zmierzającemu, przewozu udzielając.
Ten przeciągły okrzyk.
- Przewooooozu!

Szewc słyszał, nie raz, nie dwa. Sam prosił o niego, jak w nocy przychodził nad brzeg, gdy Swoi już spali. Budził stukaniem gospodarza znad rzeki. I ten, bez wielkiego marudzenia, zwlekał się z pościeli i wiózł w noc, przez rwącą rzekę, dla pięciu złotych. Ale przede wszystkim dla tradycji pomocy wędrowcowi. Kwiczołowska tradycja.

Każdy tu miał swoją wędkę wystruganą z leszczynowego pręta. I znał sposoby zanęcania przy pomocy kaszy.  Miejsca szukania dobrych rosówek na karaska.
Łapało się płocie, krąpie, liny i klenie. I sumki. A czasem szczupaki, zwane tutaj szczubełkami.
Nawet Koźlarzowa, żona miejscowego, nie naszego, szewca, swoje wędki w olszynę nosiła, jak smok papierosiska kurzyła, pochylała nad wodą swój haczykowaty, jak Baba Jaga, nos i łowiła!

A najlepiej było z łódki, w sobie tylko znanych miejscach, zazdrośnie strzeżonych przed obcymi.

Jeszcze niedawno Szewc słyszał taką oto rozmowę między Szwagrami, braćmi Żony, tym Szychą i Gospodarzem.

               - Siedzę ja sobie z wędziskiem w tym zakolu, 
                 koło Leszczynowej Kępy, wiesz?
               - Wiem, niedawno przecież ładnego sumka tam złowiłem.
               - No widzisz,…. wędzisko mi akurat zaczyna chodzić, 
                 a tu motorówka płynie,
  narobiła fali i szumu, jak potępieniec, a ja zwlekam,
          nie podrywam.
  Czekam spokojnie. Ta…spokojnie, wszystko we mnie się gotuje,
           ale wytrzymałem.
  Przepłynęli, jeszcze się oglądali, jak mi idzie. 
  A ja do nich gębę niewinnie rozdziawiam.
  Ręka mi nie zadrżała. Dopiero, jak zniknęli za wyspą, 
  ja wędkę podrywam i ….
  Tego szczupaczka wyciągam. Wymiarowy!




Ale przy Szewcu mogli swobodnie rozmawiać. Wędki się nie ima. A może, nawet, jakby wędkował, też by nie skąpili? Toć już swój…

Czym to wędkowanie było dla Kwiczołowian?
Luksusową rozrywką, która była darem niebios, w zasięgu ręki?
Miejscowym, szlachetnym sportem, modnym we wsi „konikiem”, czyli po amerykańsku, hobby?
Jeśli nawet, to nikt z wędkarzy i rybaków tak tego nie widział.


Sposobem na życie, to lepsze, gdy się obowiązki mniej przyjemne wypełniło?
Cieplej.
Jednym ze sposobów na zdobycie zdrowego i smacznego  pożywienia?
Jeśli tak, to trzeba powiedzieć: oj, jak smacznego!

Ileż to razy Szewcostwo, wracali do domu z torbą pełną krąpików, szczupaków i płotek. A i sumek czasem się trafił.

- Szczubełki, to dla dzieciaków, świeżutkie, z czystej wody - mawiała teściowa Szewca –
- Płotki dla was.

Zaś Szewc, kiedyś po weekendowej wizycie u Żony, która letniskowała się całe lato z dzieciskami u teściów, zachęcony wspomnieniem nieba w gębie, zobaczył  w sklepie rybnym  „Świeże płotki”.
Chciał sobie przypomnieć smak świeżych pstrągów prosto z górskiej rzeki, łowionych ręką i usmażonych na maśle. Ten sam intensywny, delikatny smak.

Kupił.

Wtedy docenił różnicę.
Jak by dzisiaj jeść szynkę wędzoną w wędzarni za oborą, na górnej łące z widokiem na rzekę.
I potem uwierzyć w reklamę szynki domowej, z supermarketu. Ale kto wtedy marzył o weekendowej atrakcji, supermarketach, do których dzisiaj z całego województwa ściągają?

Te rybki, to była waluta miejscowa. Bo czasem pieniądze, to jakoś tak…nie pasuje. No i ile dać? Można było się odwdzięczyć za pożyczenie piły, za podwiezienie do miasta, za słoik grzybków do świątecznej sałatki.




Jasny i Swój Chłop…


Tymczasem Szewcowi brakowało podstawowych miejscowych umiejętności.
Ani pychówką nie umiał pływać, ani żyta kosić. Ani nawet żyta zbierać. Do zbierania ziemniaków specjalnych kwalifikacji nie trzeba było mieć. Tylko trochę samozaparcia.

I Szwagrom muuuusiał pokazać, że on swój. Bo patrzył nieraz z zazdrością, jak Jasny Jerzyk zręcznie, delikatnie, pychówką powoził. Łódka zanurzona prawie po burty, cztery osoby, ubrane świątecznie, bezpiecznie na drugi brzeg, do autobusu wiozła.

To i on na pychówce pływanie zaczął ćwiczyć. Głupio było, żeby  podczas przewozu kobita przy wiośle stała, a on, jak gamoń jaki, na ławeczce grzecznie siedział. I to upominany surowo, żeby się nie kręcił, bo łódkę wywróci.
Brał od teścia wiosło, klucz od kłódki, którą pychówka była zawarta, spychał łódkę ostrożnie na wodę tuż przy brzegu, gdzie jeszcze szuwary  i ćwiczył. Najpierw cierpliwie, przy brzegu. Żeby chociaż nie zmieniać położenia i nie być ratowanym przez Żonę, jak się znalazł za daleko w dole rzeki. I żeby nie wylatywać z łódki, jak wiosło się zaklinowało między dno a burtę.

Aż się nauczył. Tak, jak i koszenia żyta.
Co to była za duma, gdy w piątek wieczorem, najpierw żona po niego łódką przypłynąwszy, siedziała sobie wygodnie na ławeczce, a Szewc, jak Pan Bóg przykazał, pychówkę prowadził. Górując najpierw przy brzegu, żeby do Słowiczej Kępy dopłynąć, zanim rwący nurt zepchnie go zbyt daleko. I potem, opływając ją wokół,  jeszcze raz w górę, żeby dobić do brzegu na wysokości chałupy.

Potem, podjadłszy, na roboczo ubrany, gdy chłodek już przyjemny się robił, ale słonko jeszcze wysoko, prowadził dumnie mały orszak żniwiarzy: On na czele z kosą, a za nim, w bezpiecznej odległości, bo kosa ostra, Żona i Teść. Do zbierania. Do zbierania! Po nim! Bo on, kosiarzem już był. Pełnoprawnym. Wprawdzie kosiło się tylko brzegi, żeby kosiarka miała jak wykręcić, ale zawsze.

A Jasny Szwagier, też przyjechawszy z miasta, objąwszy czule i dumnie Swoją Drobną Panią, stojąc za płotem w zachodzącym słońcu, z widokiem na rozświetlony bladoróżowo łan żyta, patrzył na kroczący orszak i wołał do Szewca przyjaźnie:

- A nie skalecz ty się, kosiarzu, aby!  

Ale wesołe błyski w oku nie kłamały, a w głosie też było słychać tę przyjazną, działającą jak balsam na serce kosiarza – aspiranta, nutę:

- Swój chłop z ciebie!


Jasny i zdobycz Aksamitnej Nocy


Szewc do wędkowania się nie brał, ale Szwagrom kibicował. Czasem któryś pozwolił mu pociągnąć spinningiem, lecz Szewc nie miał albo szczęścia albo cierpliwości, albo jednego i drugiego. I żadnej ryby nigdy nie złapał.
Z wyjątkiem tego jednego, pamiętnego razu.
Zdarzała się w Kwiczołowie, raz do roku, Noc Jętki. Jak Noc Kupały.
To była noc, kiedy wypływała Ryba. Ławica Ryb.

Noc tańca jętki jednodniówki. A wtedy ryby dostają małpiego rozumu.
Zanęcone nie suchymi kulami jętki, jakie się ugniata w tę samą noc, z tej samej jętki.
Która zwabiona, jak ćma, światłem ognisk, nadlatuje nad ogień i opada, z nadpalonymi skrzydłami.
I wokół ognisk tworzą się warstwy tych dziwnych, a nieocenionych dla rybaków, martwych owadów.
Z tych warstw ugniata się kule, które służą wędkarzom do zanęcania ryby, czyli sprowadzania ryby w miejsce, gdzie zamierzamy ją złowić na wędkę, poprzez wrzucanie do wody zanęty.

W tę noc, cała rzeka buzuje szalonym tańcem  i cichym szemraniem Jętki, pląsającej nad samą powierzchnią wody. I wydaje się wtedy, że cała rzeka jest wypełniona zanęconą rybą.

Ta noc sprzed ćwierć wieku, utkwiła Szewcowi w pamięci na całe życie.
Szwagier Jasny wziął go ze sobą, jako towarzysza do sieci, zwanej rzutką. To specjalna sieć, którą się zarzuca we dwóch a wyławia, jak się ma mniejsze szczęście, kilka ryb na raz, a jak się ma większe, to i pół wiadra.

Trzeba wiedzieć, gdzie wybrać miejsce do zarzucenia sieci, gdzie wejść w wodę nawet po pas.
Gdzie się kończy płycizna a zaczyna przykosa. Bo wpaść można i z głową i zachłysnąć się niebezpiecznie.
A noc jest ciepła jak czarny aksamit, błyszczący księżycem w pełni. Toż to lipiec,  więc tylko trzeba mieć tenisówki, żeby nóg nie pokaleczyć o skorupy szczeżui.

I wykonywać polecenia Szwagra, którego jasna czupryna połyskuje w świetle księżyca.
Po godzinie wiadro jest pełne i dwóch szwagrów, jeden miejscowy, ale z miasta, drugi z miasta, ale swój chłop, podochoceni pomyślnym połowem, zgodnie niosą swoją zdobycz do oczekujących przy ognisku żon i zebranej, wesołej gromady.

Potem Jasny wspaniałomyślnie odstępuje swoją część zdobyczy Szewcowi. On sobie przecież jeszcze nałowi.
Zabieraj, chłopie!. Dobra, nie dziękuj!

Tak to tworzyła się wieź w tej Rodzinie.

A jeszcze wspólne stawianie nowego dachu na chałupie? Które Jasny okupił podczas montażu fangą w czoło od ciężkiej belki stropowej, aż mu się gwiazdy w jasny dzień pokazały?

Wszystkie szwagry się wówczas stawiły. I stasiowe i zygmuntowe chłopy i wszyscy mężowie stasiowych i zygmuntowych córek. Jak jeden mąż. Rodzinne przedsięwzięcie, jak na amerykańskich filmach. Na górce, cały marcinowy klan pracował przy dachu. Każdy stosownie do umiejętności i stosownie do wytrzymałości.
Przez pewien czas Stanisław i Zygmunt , mieszkając w ponadstuletniej chałupie, byli pozbawieni dachu nad głową. Ale szybko nowy dach się pojawił. Wprawdzie pozbawiony już tego naczółkowego wykończenia i Szewc trochę im pomarudził, ale trudno. Dwuspadowy teraz nastał.

Bo w razie potrzeby, stawali. Na zabawie, wytrwali do rana; chłopy z Górki i mężowie ich sióstr.



Jasne wspomnienie …


Jasny Wędkarz kupił sobie niedawno nową łódkę. Tak się cieszył!

Zabezpieczył na zimę. Siostrzeńce pomogli, wynieść na górkę, ustawić porządnie pod bzami, do góry dnem, na podpórkach. Na wiosnę, tylko wsiadać i …na ryby.

Z pomocą Gospodarza zza ściany, nacięli kanek olszyny. Jasny porąbał kanki na szczapy, gotowe do kuchni. Ustawił porządną stertę. Piwo Gospodarzowi postawił. Rodzinna pomoc i rodzinny, symboliczny rewanż. Bez zobowiązań.

Łódka dotrwa do wiosny bezpieczna. A sterta? Nikt jej teraz nie śmie ruszyć. Może wiosną coś się rozstrzygnie. Wiosną drewno też będzie potrzebne.


Właśnie wrócili z żoną z wizyty u córki, w Pradze Czeskiej. Nacieszył się wnuczętami, córka narobiła zdjęć, nakręciła filmów.

Ostatnio tylko dziwny się jakiś zrobił. Ciągle coś robił „ostatni raz”. Bał się zostać sam na sam z wnuczętami. Bo jak mi się co stanie? Żona się denerwowała tym głupim gadaniem. Ale on nie zwracał na to uwagi. Jakby wiedział swoje.
Na oko, wszystko w porządku. Na długie spacery chodził. W domu się krzątał. Jak zwykle.

Personel R-ki reanimował go godzinę, ale Bóg miał już wobec niego inne plany.

Córka zastanawiała się popłakując; „Jak ja temu ojcu tak ciągle zdjęcia robiłam!”.
To było coś, jakby „pochwycenie”. Pewnie się zdziwił. Gdzie ja jestem, dlaczego tak jasno?
Miał tylko 65 lat. No tak. Ale Jętka żyła jeden dzień.

czwartek, 2 grudnia 2010

Ziemkiewicz o swarach na prawicy...

Nie mam zwyczaju cytować. No …. może trochę.
Nie komentuję wydarzeń politycznych. No …. może czasami.
Ale ostatni felieton Rafała Ziemkiewicza w Gazecie Polskiej oddaje tak dokładnie mój stan ducha po ostatnich przetasowaniach w PiS, że nie mogę się powstrzymać.
Muszę więc pracowicie spisać to z mojego, świeżego egzemplarza. Mam nadzieję, że ci, co jeszcze nie dotarli przez zaspy do kiosku, docenią.
Zanim jednak zacytuję, kilka zastrzeżeń:
Niestety, mamy takich polityków, na jakich zasługujemy. No i widocznie zasługujemy tylko na jednego, cieszącego się względnym poparciem, polityka niepodległościowego.
Bardzo cenię Jarosława Kaczyńskiego, chociaż nie uważam go za politycznego proroka. Jeszcze go nie sprowadzono, albo sam się jeszcze nie sprowadził do roli niepoważnego błazna.
Rozumiem, że Kaczyński znajduje się od lat pod silną presją w mediach i, prawdopodobnie, poza nimi. Jeśli ktoś jest taki mądry, niech sam spróbuje.
Ostatnie, osobiste tragedie dopełniły miary jego cierpienia.
Ale rozumieć, to jedno, a wybaczyć, to drugie. Kto zdobył i utrzymał przez lata taką pozycję, ten ponosi większą odpowiedzialność i musi dawać dowody męstwa większego od przeciętnej. Jest już publicznym dobrem i sam też musi zdawać sobie z tego sprawę.
Mam kilku przyjaciół, zwolenników PiS.
Amicus Plato, sed magis amica veritas.
Dlatego ten cytat specjalnie dla nich:
“ … …od czasów, gdy bezlitośnie i nieczysto rozprawiał się z Anuszem, wszystkie jego wady uległy spotęgowaniu.
Ja lubię, kiedy jest taka potrzeba, bronić przegranych spraw, ale bardzo proszę prezesa, żeby mi tego nie utrudniał. Jeśli teraz nagle odkrywa, że przez tyle lat opierał się na ludziach niemoralnych, to pogrąża nie ich, lecz siebie.
Zwłaszcza, jeśli odtrutką na ich niemoralność ma być powrót Ludwika Dorna, który do wczoraj był strasznie niemoralnym alimenciarzem, choć do przedwczoraj człowiekiem moralnym.”
Koniec cytatu.
Jeszcze jedno, tytułem uzupełnienia tego moralnego wątku o zasadniczy wątek polityczny.
Powrót Ludwika Dorna do PiS, jeśli to prawda, uważam akurat za dobrą wiadomość. To powrót o wiele za późny i zbyt cichy.
W środę. 1-szego grudnia, czyli wczoraj, w bałamutnym filmiku o kreowanej na świecką świętą Barbarze Blidzie, występował właśnie, jako „demaskator” Kaczyńskiego  człowiek, któremu Jarosław Kaczyński udzielił poparcia, przeciwko Ludwikowi Dornowi.  
Ten człowiek, którego nazwisko aż hadko wymieniać, ale zrobię to dla jasności: Janusz Kaczmarek, okazał się nietykalny i nikt jakoś nie chce pamiętać, że jest zamieszany w „aferę gruntową”, jako prawdopodobne źródło przecieku.
A Ludwik Dorn? Jak się zachował w sporze z Kaczyńskim o Kaczmarka? Moim skromnym zdaniem, wzorowo. Podał się do dymisji. Wyrzucony z partii, był wyjątkowo wstrzemięźliwy, jak na niesprawiedliwość, która go spotkała.
Przypominam, że również na początku władzy AWS-u, kiedy zorientował się, jakie koalicje są zawierane i jaka polityka kadrowa będzie prowadzona, po świetnym przemówieniu sejmowym wystąpił z klubu AWS i pozostał posłem niezależnym. Uważałem ten jego „samobójczy” akt polityczny, za dowód rzadkiej u naszych polityków klasy.
Jarosław Kaczyński się ewidentnie pomylił. I do dzisiaj nie raczył swego błędu poprawić. A powinien to zrobić w świetle kamer.
Tak, Ludwiku, przepraszam, pomyliłem się. To ty miałeś rację. Nie ja. (Aż szkoda, że to nie cytat)
Tak powinien zrobić dwa lata temu, po wybuchu afery gruntowej. A najpóźniej półtora roku temu.
To by może nie świadczyło aż o jego wielkości, ale przynajmniej o klasie.
Klasa nie jest towarem sprzedawalnym?
No cóż. Mamy teraz klasę wojewódzką, a nawet powiatową.
I na to żaden kowboj już chyba nie pomoże, nawet, jak rozsmaruje giganta talk-show, jak masełko na bułeczce. W jego własnym programie.
Ale polityczne, ujemne konsekwencje błędu Kaczyńskiego są chyba większe niż ryzyko zachowania się z klasą?
Tu już wchodzimy na pogranicze polityki, kultury i …edukacji.
Ale może o to mi chodziło?