( Dla wygody czytelników – tekst recenzji p.Gumisiastego na końcu)
Zostałem zmuszony. Wobec takiej kanonady wykonanej przez dyżurnego recenzenta FilmWebu nie można chować dudów w miech. Trzeba odpowiedzieć.
I za ten mus Szanownemu Recenzentowi dziękuję. Dopiero wypowiedzi zawierające odpowiednie stężenie niesłusznych tez zmusza nas do wysiłku. Nawet, jeśli dalej już nie będzie słodko, teraz panie Gumisiasty: Dziękuję.
Nie jestem szczególnie aktywny w Internecie. Ale gdy chodzi o ks.Jerzego, już drugi raz muszę się wypowiedzieć.
Kiedyś jakiś felietonista internetowy wypowiedział się o x. Popiełuszce, dość wrednie (tak wtedy myślałem) a w każdym razie w sposób nieprzemyślany(tak teraz myślę) i napisałem do niego „list protestacyjny”. Na podstawie treści felietonu zakwalifikowałem go jako „sługusa komuchów” piszącego na zamówienie. Ponieważ nigdy nie przekraczam pewnych form (oczywiście nie wyraziłem wprost swego przeświadczenia, tak mnie Mama wychowała, a to było dawno), adresat nie obraził się, lecz sprostował moje przeświadczenie. Okazał się, młodym, właściwie początkującym komentatorem politycznym(?), uważającym się za nonkonformistę.
To teraz typowe. Kiedyś świat był pełen konformistów, teraz zaś jest pełen nonkonformistów.
Miał jednak pewną zaletę. Charakteryzowała go uczciwość intelektualna, częsta u ludzi młodych, dopóki nie zaprzedadzą się do końca jakiejś idei (fix) lub jakiejś jedynie słusznej opcji. Dopiero wtedy normalna rozmowa jest niemożliwa . Wymieniliśmy kilka interesujących listów i w końcu zostałem zaszczycony tym, że zostałem „bohaterem” jego kolejnego felietonu. Co z niego wynikało? Że mój interlokutor chyba zaczął się zastanawiać, jakie są warunki zostania „prawdziwym” nonkonformistą, takim jak Kisiel, Mackiewicz czy Gombrowicz.
Na skutek tego doświadczenia jestem ostrożny w formułowaniu oskarżeń o złą wolę, nie przesądzam o intencjach wypowiedzi, dopóki nie dowiem się czegoś bliższego o wypowiadającym. O Gumisiastym nie wiem nic i dlatego zakładam, że to jakiś młody, również uważający się za nonkonformistę „pistolet”, który stara się pisać szczerze i wysłucha moich argumentów przeciw jego „śmiałym” tezom.
Na początek:
Panie NonKonformisto, czy odważyłby się Pan opatrzyć recenzję z filmu typu „Lista Schindlera”, (oczywiście gdyby uważał Pan ten film, tak jak ja, za gniot), tytułem „Lista ocalonych w esesmanańskich spodniach”?
Pomijam, że jest bez sensu, ale prawda, że szokuje brakiem smaku?
Pański tytuł do filmu o Człowieku, jakich mało w dzisiejszych czasach. ma niestety sens i to wyjątkowo wredny(zamierzony? proszę szczerze odpowiedzieć): sugestie „poniżej pasa” w stosunku do ludzi, którzy wybrali celibat, przy okazji recenzji z filmu, nawet gniota, o Męczenniku. To może ranić uczucia wiernych, ale dzisiaj to jest cool, być agresywnym, ranić, skandalizować. Żeby było głośno. Krzywdzę Pana? A Pan? Nie wiem, czy Pan wie, co czyni, czy też przeciwnie?
Chrześcijaństwo nie korzysta dziś z „immunitetu”, każdy głupi może teraz jeździć po księżach, jak po łysej kobyle. I Pan o tym świetnie wie, co Panu wolno a co spowoduje kłopoty. Więc jeśli nonkonformizm to pod kontrolą.
Dobre wychowanie (co to takiego koteczku?, jak by zapytał papież nonkonformistów, Kisiel) nakazuje nie ranić niepotrzebnie uczuć innych osób. Pana wypowiedzi są czytane również przez katolików, może nawet noszących moherowe berety. Czy babcia tak ubrana nie zasługuje na szacunek? Nawet Straż Miejską szkolą, żeby do nielegalnych przekupek zwracać się „Proszę Pani”, a nie „Niech babcia stąd szybko zmyka”.
Ale kto by się przejmował uczuciami „idiotów”, jak napisał jeden z życzliwych Panu komentatorów.
Poetykę recenzji, nie tylko tytuł, uważam za niesmaczną i, z punktu widzenia obowiązujących mód, konformistyczną. Dixi.
Ok. Dosyć o tym, pewnie to tylko takie moje, przesadne odczucie. Odczucie człowieka, który żył w tamtych czasach, widząc na własne oczy, jak działał i jak ginął ten współczesny Świadek Chrystusa.
Zanim przejdę do meritum jeszcze jedna kwestia ogólna.
Zastanawiająca jest ta figura retoryczna z jasełkami wystawianymi przez katechetkę.
Jest chyba kluczem do całej postawy recenzenta wobec filmu. Oczywiście ma on prawo go krytykować (zostawmy teraz już na boku pogardliwy ton, zajmijmy się istotą), ale przypomina mi to wypowiedź znanej polskiej reżyserki o Chrystusie umęczonym bardzo realistycznie w filmie Mela Gibsona „Pasja”: „Pulpet”.
To było jej najważniejsze określenie, a w każdym razie jedyne co zapamiętałem z jej opinii. Jak na fachowca cieniutko, ale widać, że krytyka filmowa to inny zawód, niż reżyseria.
Jak rozumiem, miał Pan tylko jedno ograniczenie, zmieścić się w mniej niż 3000 znaków. Tak, to trudna dyscyplina.
Wymaga wyjątkowej odpowiedzialności za słowo, głębokiej wiedzy o sztuce filmowej a także w zakresie kultury i historii – w tym wypadku – historii najnowszej.
Inaczej grozi nam zalew zadufanej bzdury ferującej wyroki.
Przejdźmy do meritum. Oprócz napastliwej formy recenzja zawiera trzy merytoryczne zarzuty.
- Wymowa i ogólny poziom filmu: Dno, Jasełka, wystawiane przez katechetkę
- Brak scenariusza, spójności, myśli przewodniej
- Marne tempo, brak napięcia
Czwarty punkt recenzji nie stawia zarzutu wprost: zaczyna się od słów „Najciekawiej wypadają …sceny”. Jest tam jednak wtrącone tajemnicze słówko „jednak”, które ujawnia prawdziwy stosunek do tych najciekawszych scen. A więc zarzuty są trzy a egzemplifikacja ogólnej, fatalnej oceny filmu – przy pomocy „najciekawszych scen” - jest pointą recenzji.
Realizacja filmu trwała 7 lat. Wzięli w niej udział wybitni aktorzy, co prawda pod kierunkiem mało znanego reżysera. Dotyczyła jednej z najwybitniejszych postaci Polski współczesnej, kandydata na ołtarze, męczennika, którego grób odwiedzają miliony pielgrzymów z całego świata. Została skwitowana radą: „na wagary idźcie raczej na jakiś „Zabili go i uciekł” niż na ten gniot. Żadnego dobrego słowa?
Bardzo surowy wyrok.
Sprawdźmy, czy recenzja była rzetelna.
Ad.1 To jest zarzut najcięższy do odparcia, szczególnie po Gombrowiczu. „Co ja pocznę panie profesorze, kiedy nie zachwyca?”. W poetyce tej recenzji nie wiadomo nawet, czy ten film nadaje się przynajmniej na jasełka.
Mnie zachwyca. Spełnia trzy odwieczne kryteria dla sztuki: służy prawdzie, dobru i pięknu.
Że służy dobru, mam nadzieję, nie trzeba uzasadniać nikomu. „Prawdziwym” nonkonformizmem dzisiaj byłoby twierdzić, że film ten służy złu. Nasz autor aż takim nonkonformistą chyba jednak nie jest. A i dobre intencje autorów nie zaliczają jeszcze filmu do dobrych.
Idźmy dalej.
Czy jest prawdziwy?
Jak to ocenić? Może dobrym kryterium byłoby zapytać ludzi, którzy żyli w tamtych czasach, a jeśli nie znali osobiście księdza Jerzego, to czytali wówczas jego kazania wydawane przez niezależną prasę, bywali na mszach za Ojczyznę, jakie odprawiał co miesiąc ?
(Rzecznik rządu komunistycznego piszący pod pseudonimem w gazecie nazywał je „seansami nienawiści”, dzisiaj wydaje poczytny tygodnik.)
Którzy czuwali przy Jego trumnie i byli na Jego pogrzebie?
Czy są wiarygodnymi świadkami o prawdzie tego filmu?
Jak wymrą, będziecie skazani, drodzy nonkonformiści, już tylko na własną wyobraźnię. Może jej Wam nie starczyć. Wiele zrobiono, aby zatrzeć w pamięci tamte czasy. Właśnie dlatego tak łatwo formułuje się zgrabne a bluźniercze zdanka: „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”
Jako świadek tamtych wydarzeń, zaświadczam: to wszystko prawda. Pokazano nie tylko same udokumentowane fakty, ale i atmosferę tamtych czasów. Ja nie bywałem w mieszkaniu księdza, ale w moim środowisku panowała podczas spotkań podobna atmosfera i roztrząsaliśmy podobne problemy. Ludzie naprawdę tak się zachowywali. Byli życzliwi wobec siebie, bezinteresowni i skłonni do wzajemnej pomocy. Czy ktoś sobie potrafi dzisiaj wyobrazić takie grupy ludzi, połączone wspólną myślą, załatwiające rozdział paczek, niezależnie od ich zawartości: pomoc charytatywna czy bibuła. Ta atmosfera została odtworzona. Zresztą grali tu wybitni aktorzy, odtwarzając w części siebie samych: to byli jednocześnie świadkowie i świetni odtwórcy.
Konwencja paradokumentu z jednoczesnym przekonaniem uczestników wydarzeń do wystąpienia w filmie jako aktorów jest chwytem oryginalnym i twórczym. Ewenementem jest rola prymasa zagrana przez niego samego: rekord świata wiarygodności!
Chwyt z przeplataniem scen archiwalnych z inscenizowanymi jest równie stary, co właściwy i uzasadniony.
Dylematy ludzi Kościoła, którzy musieli lawirować między koabitacją z władzą a popieraniem oporu, też ukazano uczciwie i wcale nie hagiograficznie. Prymas, grając samego siebie, nie udawał, że „od początku” wiedział, że ma do czynienia ze świętym.
Swoją drogą, realizatorzy, jako dobrzy katolicy, rzeczywiście byli w delikatnej sytuacji mając do czynienia z relacjami o działalności żyjących dotąd ludzi, którzy niejednokrotnie są teraz w różnych obozach.
Dobrze pokazane są typy wojskowych – komunistycznych zupaków. Kto był w wojsku, chociaż na obozie letnim, i przeżył chociaż jeden incydent z czołganiem po placu apelowym, wysłuchując wrzasków, „ja was, studenteria, nauczę!”, ten łatwo pozna ten typ. A ksiądz Jerzy był w jednostce specjalnej, dla kleryków, gdzie dobierano wyjątkowych ludzi, fanatyków czy pozbawionych skrupułów.
Sceny uliczne z czołgami, armatkami wodnymi i gonitwami są zrobione „jak żywe”, odtworzone z wyjątkowym pietyzmem. Ja, jak jeszcze tysiące ludzi, możemy zaświadczyć: tak było!
Dla „katechizowanych dzieci” – to wyjątkowa wartość. Ale nie dla Gumisiastego.
A piękno, które nie zachwyca recenzenta Filmwebu?
Jest zawarte w postaci księdza. Realizatorzy polegali na prostocie jego życia i pięknie jego charakteru. Zaufali prawdzie, która czasem sama staje się czystym pięknem, gdy dotyczy pięknych ludzi. I zrelacjonowali punkt po punkcie najważniejsze, ich zdaniem, fakty z jego życia. Fakt, takie piękno albo zachwyca, albo nie.
Ad 2.
Albo się rozumie powiązanie scen, albo widzi się tylko kakofonię obrazów. Ten drugi zarzut – o braku scenariusza i niepowiązanych scenach jest tak absurdalny, że nie jestem pewien, czy ktoś z czytelników potraktował go poważnie. Jest wręcz odwrotnie, byłem pełen podziwu, jakich stanowczych skrótów używał autor scenariusza, żeby pokazać to, co jego zdaniem najważniejsze: korzenie księdza Jerzego, źródła jego twardości i męstwa oraz jego zalety, które pozwalają go uważać za świętego: cierpliwość, roztropność, umiarkowanie, posłuszeństwo swemu powołaniu, wytrwałość, miłosierdzie.
Każda scena coś wnosi do jego wizerunku i stopniowo go powiększa. Cały film jest spięty klamrą: od korzeni do chwalebnej, męczeńskiej śmierci.
Ad 3. Marne tempo.
Właśnie rytm tych krótkich cięć jest „zabójczy”. Może nie jestem dobrym świadkiem, że tempo jest właściwe, że nie ma dłużyzn, ale moja córka, wychowana na Madagaskarze, piratach z karaibów, potterach chyba może być?
Była wstrząśnięta i skoncentrowana cały czas. Ale ona odbierała na tej samej fali, na której nadawał ks. Jerzy i reżyser Rafał Wieczyński.
Ad. 4 „Najciekawsze sceny”
Tutaj już zupełne pudło: „bohater "nie" poświęcał się dla narodzin mitu”, prawdopodobnie gdyby usłyszał taką sugestię, to by się puknął w głowę. Ten, kto wygłasza takie tezy, nie ma pojęcia, co to znaczy znajdować się w bezpośrednim niebezpieczeństwie śmierci. Nawet Chrystus modlił się o odsunięcie kielicha. Ksiądz Jerzy nie był szaleńcem, który szedł na śmierć dla jakichś „mitów”. Mit można sobie wymanipulować mając sprawność szybkiego pisania recenzji nie przekraczających 3000 znaków.
Ksiądz Jerzy po prostu mężnie wytrwał na posterunku, nie zdradził swych przyjaciół i liczył się z możliwością najgorszego, ale tego nie prowokował.
Najlepszym tego dowodem jest scena u Prymasa. Ksiądz Jerzy nie odpowiada wprost, że CHCE zostać i nie wyjeżdżać w bezpieczne miejsce, unika odpowiedzi na pytanie Prymasa, jak byłoby lepiej.
Wie, jakie konsekwencje MOGĄ mu grozić. Moim zdaniem naprawdę się boi i dlatego uważa, że uczciwiej jest nic nie odpowiedzieć.
Ale bać się a tchórzyć to dwie różne rzeczy.
Zostawił to pokornie decyzji Prymasa. Może nawet w duszy, ukrywając przed sobą, miał nadzieję, że Prymas zwolni, nie! przeniesie go z tego niebezpiecznego posterunku, powierzy mu inne obowiązki. Ale jak żołnierz, sam go nie opuścił i NIE poprosił o przeniesienie.
Tak, moim zdaniem, było. A ten film pięknie wpisuje się w mitologię Narodu. Kto nie wierzy, niech lepiej idzie na jakiegoś pottera.
Więc jaka jest ta recenzja?
Przebija z niej pogarda wobec idei, za które zginął ksiądz Jerzy i brak szacunku wobec męczennika. „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”: O to to, Popiełuszków mamy na pęczki, prawda?
Wolność pod sutanną (kino)
Przygotowania do realizacji tego filmu trwały ponoć kilka lat. To, co widzimy na ekranie, wygląda jednak jak efekt pracy bogobojnych artystów pracujących pod groźbą ekskomuniki. Gdy w grę wchodzi kino na chwałę Pana, nie trzeba wdawać się w subtelności. Wystarczy szczera wiara i natchniony zapał. W efekcie "Popiełuszko" przypomina jasełka wystawiane przez katechetkę – po scenariuszu przechadzają się tabuny postaci z kiepską charakteryzacją (cóż to za koszmarna broda Radosława Pazury?!) i drętwymi kwestiami do wygłoszenia. W zasadzie to nie jestem nawet pewien, czy obraz Rafała Wieczyńskiego posiada jakikolwiek scenariusz. Przed oczami widza przelatuje mnóstwo scenek, które rzadko kiedy mają ze sobą coś wspólnego. Najpierw obrazek z dzieciństwa księdza, potem skok w czasy, gdy odbywał służbę wojskową, aż wreszcie dochodzimy do kapłańskiego posłannictwa oraz walki słowem i czynem z komuną. Kiedy w filmie nic już się nie klei, reżyser wrzuca archiwalne urywki, w których widzimy prawdziwego Popiełuszkę. Ten filmowy (Woronowicz) to cichuteńki baranek niepotrafiący nawet zaśpiewać odpowiednio głośno pieśni w trakcie nabożeństwa. Początkowo wydaje się, że postać będzie ewoluować wraz z przyspieszeniem historycznej maszyny – zacznie nabierać charyzmy i siły. Tak się jednak nie dzieje, więc widz za cholerę nie wie, czym Popiełuszko przyciąga do siebie tyle osób. W jednej z bardziej spektakularnych scen obserwujemy, jak z powodu deszczu otwierają się tysiące parasoli należących do ludzi, którzy przyszli na mszę. Ładny obrazek, ale nie wierzy mu się ani przez chwilę.
Resztki energii wysysa z filmu fuszerka realizatorów – tempo jest bowiem ślamazarne, a napięcie znikome. Aby podkręcić akcję, na ulice zostają wysłane czołgi i zomowcy z gumowymi pałami. Aż boję się pomyśleć, jakich gadżetów używają w sypialni członkowie ekipy filmowej, skoro tyle uwagi poświęcają narodowemu cierpieniu we wszystkich możliwych wydaniach. Martyrologia z rzadka tylko przerywana jest dowcipnymi fragmentami służącymi jako preparat odbrązawiający Popiełuszkę. Ksiądz ma swoje drobne słabości – nie może rzucić palenia papierosów, a kiedy indziej marzy mu się portret olejny. Całkiem nieźle dogaduje się za to z prostymi robotnikami i młodzieżą. Nie potępia pewnej dziewczyny, gdy ta wyjawia mu, że mogłaby wyjechać na Zachód. Ba, daje jej swoje błogosławieństwo!
Najciekawiej wypadają jednak sceny zbliżające nas do tragicznego finału. Bohater coraz bardziej zaczyna sobie uświadamiać, że będzie musiał się poświęcić, aby doszło do narodzin mitu. Analogie z życiorysem Jezusa brzmią naciąganie, ale twórcom jak ulał pasują do wpisania Popiełuszki w poczet Chrystusów narodu polskiego.
Tytuł filmu Marka Koterskiego głosi, że wszyscy nimi jesteśmy. Kaźń może na nas czekać również w miękkim fotelu kinowym, więc uważajcie, zanim zrezygnujecie z kartkówki na rzecz "Popiełuszki".
3/10 Filmweb
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz