wtorek, 19 lutego 2013

Duma i upokorzenie czyli polskie wahadło


Trzy felietony, czyli porażka

Szewca rozmowy z ruskimi
jako pendent do ostatnich wieści, jak sobie premier Putin wyobraża walkę o Jednolitą Rosję.

Lektury wielkoruskie

Ambasador sowiecki w wojennym Londynie lat czterdziestych, Iwan Majski, sygnatariusz układu z Polską napisał wspomnienia ze swojej londyńskiej misji. Czytałem to w latach siedemdziesiątych tak, jak zawsze się czytało takie dzieła. Sowieckie wspomnienia, wydane w oficjalnym peerelowskim wydawnictwie – wiadomo: komunistyczna propaganda.

Ale w tym okresie próbowało już się czytać albo między wierszami, gdy miało się do czynienia z kimś, kto chciał między wierszami coś przekazać, albo próbowało się odskrobać  spod grubej warstwy ordynarnej, propagandowej farby i odtworzyć - to, czego się nie udało tą farbą całkiem pokryć.

Sam sposób argumentacji np. w sprawie ponownego przyłączenia republik nadbałtyckich do Sojuza mógł być lekcją wielkoruskiej, imperialnej buty, właściwie bez figowego listka samostanowienia narodów i sprawiedliwości dziejowej.

Opisywał też ekipę Sikorskiego. Samego generała, jako sztywnego, nieco operetkowego bufona, oficerów jego adiutantury, jako zgraję pyszałków, którzy torowali na korytarzach gmachów Brytyjskiego Ministerstwa Wojny drogę swojemu dowódcy, roztrącając przechodzących urzędników.

Czy ten widoczny resentyment narratora wobec swoich partnerów – sygnatariuszy „sojuszniczego układu” – Sikorski - Majski, uwieczniającego jego nazwisko dla historii, to wynik wielkoruskiego upokorzenia z powodu klęski, zadanej imperialnej pysze w Bitwie Warszawskiej dwadzieścia lat wcześniej, między innymi przez tegoż generała i tychże oficerów?

Bo zemsta była i miała jeszcze być - okrutna.
Ale ja nie o zemście. Ja o „kompleksie polskim” Wielkorusów.

Rozmowy wielkoruskie

W tym samym okresie, oprócz obcowania z lekturą Wielkorusów, miałem okazję obcować z Rosjanami, Ukraińcami, Estończykami, Gruzinami i Azerami, czyli wówczas – wielką rodziną „sowieckich narodów”, pod berłem Wielkorusa, z pochodzenia Małorusina, towarzysza Geronta Breżniewa.

Powody moich częstych wizyt w Sojuzie były dość prozaiczne. Działalność ani nadmiernie pożyteczna, ani broń Boże, szkodliwa. Ot, powiedzmy, naukawa współpraca w zakresie kształtu cholewek w butach ochronnych do chodzenia po placach budów socjalizmu. 

Przy pomocy wyższej matematyki, czyli wzoru z dużą ilością robaczków. Ale za to komisyjna. Z przewodniczącym komisji – I sekretarzem organizacji partyjnej pewnego moskiewskiego Instytutu. Doktorem, jak najbardziej. Wiedzącym, co to jest kategoria, teoria mnogości i model matematyczny. Lepiej ode mnie. Bo jam szewc przecież.

Jednym słowem, szczerze mówiąc, mieszanie herbaty, żeby zrobiła się słodsza. I niewiele więcej. Pożytki raczej – turystyczne, niż merytoryczne. Przynajmniej się starałem. Uczciwie, choć bez przesadnej wiary. Ale pożytki „mądrościowe”, może większe? Nie mnie sądzić. Właśnie sprawdzam, wspominając.

Liczne rozmowy, kontakty , biesiady, praca i zabawa pozwoliły mi upewnić się przynajmniej co do jednego: do ich prawdziwego, głęboko ugruntowanego stosunku do mnie, jako do Polaka. Gdybym miał kiedykolwiek jakieś wątpliwości, co do tego stosunku, to ten okres obcowania z różnymi członkami owej rodziny - „bolszoj semji narodow Wielikowo Sojuza” (Związku Zdradzieckiego, jak mawiał mój ś.p. Ojciec), nie pozostawiał na nie miejsca.

Jeśli chodzi o Rosjan (i Rosjanek) – był to niekłamany respekt i zazdrość, z powodu mojej przynależności do … właśnie, do czego?  Do jakiegoś lepszego, zachodniego świata, w którym są jakieś inne, przyjemniejsze, „elegantsze” prawa? 

Trudno to nawet określić. To wcale nie było skojarzenie „z najweselszym barakiem”, jakim była określana wówczas PRL. 

Tylko z …. jakby … frontowym budynkiem, eleganckim i mającym lepszy widok na świat. A ja byłem przybyszem z tego „świata” - w Moskwie, czy Murmańsku.

I teraz, z kolei, przebywałem, przyjmowany z rosyjską gościnnością, w rozległej, dobrze ufortyfikowanej, pełnej patrolujących strażników, nieco zapyziałej –  z o n i e . 
Traktowany na specjalnych prawach.

Taki przykład, dla zilustrowania mojej sytuacji.
Kiedyś postanowiłem pójść na ichni pchli targ (po ichniemu – tołkuczka) i sprzedać swój „elegancki” płaszcz produkcji polskiej. Kora, czy Cora, nie mylić ze sławną śpiewającą palaczką trawy. Czy ktoś jeszcze pamięta taki sławny, eksportowy, „prestiżowy” na peerelowską skalę, zakład odzieżowy z warszawskiej Pragi?

Płaszcz - zupełnie jak z piosenki Cohena. Projektant (a może to była łódzka „odzieżówka” - peerelowski Próchnik) tak sobie pewnie wyobrażał, słynny „niebieski prochowiec”. Kosztował tanio, a był przedmiotem westchnień moskiewskich elegantów, więc można było sprzedać go nieco drożej i kupić za to złoto, towar mniej tam ceniony. Taka prywatna działalność gospodarcza prowadzona solidarnie na całym świecie, niezależnie od wiary, religii, ustroju i czasu.

Nie upłynęło kilka minut mojej działalności, jako kupca, gdy „zwinęło” mnie dwóch tajniaków. Najpierw sprowokowali mnie sprytnie do zachwalania towaru, a po zdemaskowaniu mnie, jako „nielegalnego handlarza”, kazali pójść ze sobą. Prośba o dotrzymanie im towarzystwa zapadła mi w pamięć.

- Nu, tawariszcz, chodź no z nami, już my sobie zaraz porozmawiamy, jak bolszewik z bolszewikiem!

Ciekaw jestem, czy ścierpła by wam skóra na taką zapowiedź?
Ale daleko nie musiałem z nimi iść. Kiedy ustalili moją narodowość, zobaczyli polski paszport z orłem bez korony wprawdzie, ale zawsze – orłem białym, porzucili mnie, jak pusty los na loterii i wrócili na łowy.

Byłem w zonie, ale jako gość specjalny! W zonie, w której barakach było niespecjalnie wygodnie, pracowicie ale też i wesoło! 
Szampanskoje było prawie darmo, wódka też dwa razy tańsza, niż u mnie, od frontu. Głodno też nie było, tylko … nie bardzo było po co trzeźwieć.
To jedna strona medalu.

Z drugiej strony, w czasie popijaw, kiedy rozmowy były coraz szczersze, bynajmniej nie zbliżały nas do siebie, wręcz odwrotnie, nieco dystansowały. Dochodziła do głosu nie tyle, popularyzowana w dumkach, „szeroka dusza rosyjska”, co nie–sentymentalna a raczej „resentymentalna” (od resentymentu a nie od sentymentu)„morda” Wielkorusa.

Za tę poniewierkę, za to odwieczne poniżenie od swoich, teraz od bolszewików, czyli panów w oprychówkach lub w skórach. 

No i za ten polski, czy jak kto woli, antypolski kompleks. Mój kolega (lub znajoma) od kielicha i „szczerej rozmowy”, kiedy wyczerpały się mu/jej argumenty za „przodującym ustrojem” (a argumentował(a) w zasadzie - „za”- wszędzie podsłuchy i wszędzie stukacze, czyli – po polsku – kapusie, ale nie tak pogardzani, jak u nas!), przemawiał(a) niemal zawsze, niezależnie od płci, wieku, pozycji społecznej i zawodowej, zawsze, z przewidywalnością nadejścia zmierzchu, po najdłuższej białej nocy, na jedną, wielkoruską nutę:

                - Ale przynajmniej  c a ł y świat się  n a s  boi!

O, wtedy, mimo pewnego stanu nieważkości, skóra cierpła. To się nazywa, lojalny lud – suwerennego od czterystu lat państwa. Tylko czterystu! Nie tego, suwerennego od tysiąca. A od prawie dwustu pięćdziesięciu mającego „przejściowe” kłopoty z suwerennością.
Czy Polak byłby dumny z czegoś takiego?
O stosunku do Polaków - innych „bratnich” narodowości – innym razem. Zupełnie inny stosunek, zupełnie inna rozmowa, zupełnie inna historia.
Teraz skupmy się na Wielkorusach. To jest ten wątek wahadła.

Koniec wielkoruskiej smuty

Dochodzimy do pointy. Nie ma czasu na długie uzasadnienia. Powiedzmy, że to szkic eseju, udający przydługi felieton. 

Dopychałem kolanem i wieko trochę ciągle odstaje, a jeszcze muszę doładować. Mógłbym dużo dłużej, ale można przecież się odwołać do pamięci każdego czytelnika, który widzi, słyszy i czuje. Kogo te zmysły zawodzą, nie pomoże mu przecież moje ględzenie.

Teza jest taka, że od czterystu lat smuta jest zawsze wtedy, jak Paliaki się wybijają na niepodległość i za mało się „nas” boją. Zaczynają podskakiwać, wyobrażają sobie nie wiadomo co, okazują sztywność, operetkową niezależność i pyszałkowatość.

Albo na odwrót. Wtedy zaczynają podskakiwać, gdy jest smuta. Nieważne. Ważne, że teraz trzeba było wkroczyć  zdecydowanie. Ale bez przesady. To Środkowa Europa, nie Zakaukazie. Nie trzeba było mordować setek tysięcy, jak w Czeczenii.

Historyczna data początku końca smuty to 10 kwietnia roku pamiętnego. Państwo, wybijające się z mozołem, z polskim gapiostwem, na niepodległość, przy klangorze agentów wpływu i pożytecznych idiotów, zostało rzucone na kolana, upokorzone i wzięte na krótszą smycz. Nawet Orlen je „nam” już z ręki.

- A na Litwu im się zachciewało!  Wot, kakaja swołocz! Dam im ja Litwu!

Upokarzający raport, upokarzające zdjęcia ofiar, upokarzające kłamstwa w polskich przekaziorach i w ustach polskich elit. Naszych elit.  Upokarzający film, wykonany przez „porządną” wytwórnię, która za grube miliony, ale jednak sprzedała swoją wiarygodność, przyjmując do realizacji „nasz” scenariusz.

- Przynajmniej, jeśli nie  c a ł y świat się n a s  boi,
   to zawsze można kogoś kupić albo postraszyć!

Reakcja Paliaków była zadowalająca. Balangują. Bo zawsze uważali, że ich barak najweselszy. A był po prostu dobrze urządzony. Coś trzeba było im dać, skoro „nasz” porządek pasuje do nich, jak siodło na krowę. Niech robią te kabarety, te filmy i te przedstawienia.  Zresztą, teraz, jakby gorsze, też, jakieś takie bardziej „nasze”. Niech maszerują. Niech protestują. Niczewo.

- Pariadok!

Dalej już nie muszę pisać. Wystarczy podać linka.
Chcesz pointy?
Wcześniej napisałem. Tylko nie wiedziałem, że będzie potrzebna.
Kliknij na pointę. (Nabijam odsłony!) 

PS
Ujdzie, jako felieton? Nie? Trudno. Niech będzie, że to „próba literacka”. Niby „próba przeskoczenia kościoła”
Mam w planie kontynuację o stosunku innych członków wielkiej rodziny narodów Związku Zdradzieckiego. Zapraszam!

1 komentarz:

  1. Zakład odzieżowy "Cora" ("Kora"?)? Toż chyba mieszkałem kiedyś nieopodal jego filii-sklepu w Rembertowie na warszawskiej Pradze Południe. Chodziło się tamtędy z kumplami w wakacje kopać piłkę na boisku pewnej szkoły podstawowej. Ech wspomnienia...

    Co do "wielkoruskiej mordy" drzemiącej na dnie "szczerej duszy rosyjskiej"... Ja też podejrzewam coś takiego od dawna. Zawsze trochę się zżymałem, jak czytałem np. u Mackiewicza (którego skądinąd mocno poważam) o tym, jacy to zwykli Rosjanie są wspaniali tylko władza ciągle ich gnębi i prześladuje. A ta władza to niby skąd się wzięła? Dlaczego od setek lat Rosjanie żyją w cieniu knuta? Carskiego, bolszewickiego, Putinowskiego... Najwyraźniej wbrew tym wszystkim narzekaniom i mitom o "dobrym Rosjaninie" w głębi duszy tego chcą. Kiedyś podejrzewałem, że po prostu mają jakąś tajemniczą, masochistyczną skazę w swej "zbiorowej duszy". Tymczasem może to być coś bardziej prozaicznego... "Możemy pocierpieć, byle się wszyscy nas bali". Czyli poczucie siły nawet za cenę utraty wolności (dokładnie odwrotnie niż u Polaków). Kto wie?...

    OdpowiedzUsuń