Dwóch Vaclavów. Dwóch Lechów.
Vaclav. Lech.
Tak, to paradoks naszej postmodernistycznej epoki. Dwóch pierwszych prezydentów - dwóch sąsiedzkich państw, uwolnionych spod sowieckiej kurateli i obłędnej ideologii. Jeden z chusteczką z białego aksamitu w kieszonce i czerwonym goździkiem w butonierce, drugi z sarmackimi wąsami i Matką Boską Częstochowską w klapie.
I dwa imiona, jak symbole czeskości i polskości.
Kiedy w czasach stanu wojennego jeździliśmy do Czech na „naukawe” konferencje, z zazdrością odwiedzaliśmy czeskie sklepy, z zazdrością piliśmy czeskie piwo i z wyższością patrzyliśmy na gremialnie wywieszane czerwone chorągiewki z okien praskich mieszkań.
U nas trzeba było dyscyplinowanych karami porządkowymi dozorców. Tam – wszyscy byli zdyscyplinowani.
Cała ta czeska opozycja wydawała się nam jak nieco szwejkowska i jak Szwejk zabawna. Mieściła się na jednej kanapie i wydawała się nie mieć żadnego społecznego oparcia.
Dziwny socjalizm żywiący się knedlami bez warzyw. Kiedyś miał ludzkie oblicze, które jeszcze dekadę temu nas fascynowało. Demonstrując w marcu 1968 Marszałkowską, pod ośrodkiem Kultury Czechosłowackiej krzyczeliśmy do spoglądających na nas sprzed wejścia, z minami pokerzystów, pracowników Ośrodka: „Cała Polska czeka na swego Dubczeka!”.
Teraz to oblicze zasłonięto powtykanymi wszędzie czerwonymi chorągiewkami i pozawieszano upokarzającymi hasłami o wiecznej przyjaźni ze Związkiem Z(d)radzieckim a Dubczek był tylko nic nie znaczącym zaopatrzeniowcem w jakimś Pe-Gie-eRze.
A my? My, panowie szlachta, mieliśmy „swojego” papieża, „swojego” Wałęsę w Arłamowie, jak Piłsudskiego w Magdeburgu i komunę, która reprezentowała „siły pokoju i socjalizmu”, które tak się bały, że tymczasowo chroniły się przed bezbronnymi ludźmi w czołgach i amfibiach. „Nasza wiosna” wprawdzie się nieco opóźniała, ale tylko patrzeć…
Kanapa Karty 77 patrzyła z podziwem na wielki Związek Wolnych Ludzi, który wprawdzie został skrępowany linami, ale wydawało się, że w każdej chwili zerwie pęta…
A wtedy… Pokażemy Pepiczkom, jak się organizuje wolny kraj!
A ja? Szukałem, swoim zwyczajem, zalet tam, gdzie gołym okiem można było tylko zobaczyć płaski krajobraz dwóch różnych krajów.
Twierdziłem, że Czesi lepiej przechowali etos pracy, ładu, porządku i dyscypliny, który im samym przynosił wymierne korzyści w życiu codziennym, a był, jak znalazł, po odzyskaniu niepodległości. No i my też mogliśmy przyjechać do tego gospodarczego pół - zachodu na zakupy.
Dowcip o polskim psie, który przekracza zieloną granicę w kierunku południowym, żeby sobie podjeść i psie czeskim, który biegnie na północ, za Olzę, żeby sobie poszczekać, brzmiał w wydaniu polskim wyniośle i dumnie.
Moje uwagi koledzy zbywali wzruszeniem ramion.
E tam, daj spokój, te Pepiczki po prostu nie mają kręgosłupa!
A jednak! Co to, prorok jakiś byłem?
Wprawdzie nie przewidziałem, że to Czesi zrobią dekomunizację, prawdziwą lustrację i reprywatyzację. Że będą wybierać prawdziwych mężów stanu, rzeczników swoich interesów na prezydentów, że pogonią partię komunistyczną tak, że jej kapcie spadną.
A my ugrzęźniemy w jakimś cuchnącym bagnie niemożności a nasi byli rezydenci stref zdekomunizowanych i dyżurni katolicy tak się usamodzielnią, że będą służyć głównie sobie. I to jest najuprzejmiejszy wariant.
Nie, tego nie przewidziałem nawet w snach. Ale darzyłem tych „śmiesznych Pepiczków” upartym respektem.
I nie dlatego, że w lecie 81-szego, po wyczerpującej beskidzkiej wędrówce, przeszliśmy granicę w Cieszynie i .. poszliśmy po prostu na dobry obiad ze wspaniałym piwem.
Zawdzięczam to …Teatrowi Domowemu, który w stanie wojennym spopularyzował czeskich pisarzy Havla i Kohouta.
Jeden z jego twórców, aktor i reżyser Andrzej Piszczatowski zmarł w kwietniu tego roku. Odszedł do Domu Ojca, tam będzie grał w Jego Teatrze Domowym.
Trzeba odnotować z aprobatą błyskawiczny refleks kierownictwa Teatru Telewizji, które zamiast ciekawostkowych „Róż i Magnolii” wystawiło Havla z okazji jego śmierci.
Klimat wystawionej sztuki Audiencja, Protest, odtworzony wspaniałą grą zarówno Mariusza Benoit, jak przede wszystkim, Władysława Kowalskiego, przypomniał mi oglądaną, właśnie w Domowym, „Degrengoladę”.
Ale pamiętam już za słabo. I chyba nie tylko ja. Muszę jeszcze raz do niej wrócić. Bo Andrzej Piszczatowski zrealizował potem słuchowisko radiowe. Dostępne w Internecie.
Degrengoladę, oglądałem w ursynowskim mieszkaniu znajomych, już jako już drugi spektakl, po „Kabarecie”.
Który notabene oglądałem w pruszkowskim domu pewnego partyjnego kolegi.
Kabaret był typowo polską szarżą ułańską, takim zuchowatym popisem, że co to nie my, co tam, komuniści, którzy w końcu będą „wisieć zamiast liści”. Wielkość twórców Domowego polegała właśnie na tym, że umieli później zerwać z tą ozdrowieńczą dla polskiej duszy fanfaronadą. Na krótką metę była, jak ibuprom. Na dalszą, jak usypiający narkotyk.
Na szczęście twórcy Domowego otrząsnęli się szybko z szoku po uderzeniu obuchem. Chcieli podrążyć sens czasu. I w polskiej literaturze go nie znaleźli.
Mimo, że szukali. Znaleźli go u naszych braci – Czechów. Havla i Kohouta.
Wiwisekcję duszy człowieka zniewolonego. Bez pogardy. Bez uproszczeń i wywyższania się, jak Piotr Wierzbicki, w „Traktacie o gnidach”. Bez mętnej, zaprawionej oparami alkoholowego koszmaru małej, czy dużej, kto to rozezna, Apokalipsy.
Znaleźli literaturę opisującą rozsądnie, sine ira et studio, po czesku, czas i ludzi. Ludzi współczesnych postawionych wobec odwiecznych dylematów. Nie wielkich, anachronicznych, na siłę uwspółcześnianych, na miarę królów. Tylko małych, na miarę ludzi słabych, skorumpowanych i zniewolonych. Ale tęskniących przecież do prawdy i wolności.
Przynajmniej niektórzy.
Literaturę piękną i prawdziwą.
Pouczającą.
P o u c z a j ą c ą, bo analiza duszy „typowego, przyzwoitego Czecha” być może lepiej pomogła rozwiązać rzeczywiste problemy kraju w chwili wyzwań na miarę dziesięcioleci, niż polskie: „komunistów pogonimy a potem, jakoś to będzie”.
Z jeszcze gorszą alternatywą: „najpierw udzielimy komunistom wybaczenia, wypłuczemy dusigroszy z forsy przy pomocy „genialnego planu”, potem wyplenimy odwieczne polskie wady, a potem się zobaczy”.
To zastanawiające, że musiało upłynąć dwadzieścia lat, żeby mogło powstać kilka polskich sztuk, które może w ogóle próbowały zmierzyć się z tymi problemami. I nie miauczeć.
No cóż. Uczmy się od Czechów.
A ja?
Lubię czeskie piwo. Niebo w gębie. Nie lubię cienkiego piwa Lech. I mogę się pochwalić jeszcze jednym dobrym wyczuciem. Nie lubiłem go, zanim jego reklamiarze skompromitowali się w Krakowie, licząc na widok z Wawelu i wojewódzkie poczucie humoru jego konsumentów. I zanim posłużyło, jako materiał happeningowy młodych, źle wychowanych z opuszczonych wsi i przeludnionych miast.
Vaclaw Havel nie żyje. Niech Bóg, w którego nie wierzył, okaże mu swoje miłosierdzie.
Garść danych o repertuarze Teatru Domowego za Encyklopedią Solidarności
Kabaret – premiera 1 XI 1983.
Do tekstów: Gwido Zlatkesa, Tadeusza Szymy, Stanisława Balińskiego, Ryszarda Kapuścińskiego, Krzysztofa Popowicza i autorów anonimowych;
z piosenkami: Jana Pietrzaka, Piotra Szczepanika, Jacka Kaczmarskiego, Krzysztofa Popowicza, Jana Krzysztofa Kelusa i autorów anonimowych (tzn. anonimowych, ze względu na bezpieczeństwo, teksty krążące w odpisach znaliśmy wcześniej. Zgrzebne, brutalne i niecenzuralne pod każdym względem. Teraz w interpretacji Emiliana Kamińskiego nobilitowane.
Reżyseria: zbiorowa. Aktorzy: Ewa Dałkowska, Emilian Kamiński, Maciej Szary, Andrzej Piszczatowski. Przedstawień ok. 60, widzów ok. 4 tys.
http://www.opcjanaprawo.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=1786:qteatr-domowyq-teatr-stanu-wojennego-1&Itemid=10
Andrzej Piszczatowski:
„Widzowie siedzieli na czym popadnie: "czcigodni" na krzesłach, "zwyczajni" na podłodze. Myślę, że ani widzowie, ani my – nie spodziewaliśmy się, że to wspólne przeżycie będzie tak mocne, tak wzruszające i dla nas wszystkich tak ważne; że zdecyduje o tym, jak przeżyjemy najbliższe parę lat... Nasze zalecenie: udajemy, że to uroczystość rodzinna – proszę nie klaskać, jeżeli państwo zechcecie, możecie na koniec zaśpiewać "sto lat", zostało "zlekceważone" – oklaski były. Cóż... siła nawyku.”
Degrengolada – premiera XI 1984
w mieszkaniu Marty i Andrzeja Piszczatowskich na Ursynowie Warszawie.
Tekst: Pavel Kohout. Tłumaczenie: Andrzej S. Jagodziński.
Reżyseria: Maciej Szary.
Aktorzy: Zygmunt Sierakowski, Maria Dłużewska, Maria Robaszkiewicz, Joanna Ładyńska, Piotr Machalica, Marek Frąckowiak, Kazimierz Wysota, Maciej Szary, Andrzej Piszczatowski, Jerzy Gudejko, Bogdan Szczesiak. Spektakli ok. 60, widzów ok. 4 tys.
http://www.opcjanaprawo.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=1745:qteatr-domowyq-teatr-stanu-wojennego-2&Itemid=10
Largo Desolato – premiera IX 1985
w mieszkaniu Joanny Ładyńskiej i Kazimierza Wysoty, na Stegnach w Warszawie.
Tekst: Václav Havel tłumaczenie Andrzej S. Jagodziński).
Aktorzy: Joanna Ładyńska, Andrzej Piszczatowski, Maciej Szary, Bogdan Szczesiak, Kazimierz Wysota, Marek Frąckowiak, Zygmunt Sierakowski. Przedstawień ok. 50, widzów ok. 3 tys.
Andrzej Piszczatowski:
„Bardzo chcieliśmy wystawić polską sztukę współczesną, ale nie mogliśmy znaleźć niczego, co opisując obecną sytuację, nadawałoby się do domowego wnętrza. Myśleliśmy, że może temat jest dla polskich dramaturgów zbyt świeży, ale przecież do dzisiaj nie doczekaliśmy się dramatu z prawdziwego zdarzenia o stanie wojennym. Zresztą sytuacja zmieniała się i to, pozornie, na korzyść reżimu. Wszystkich ogarniało poczucie beznadziejności, wydawało się, że władza komunistów trwać będzie bardzo długo, a droga do wolności musiałaby być drogą kolejnego, okupionego krwią powstania.”
Vaclav. Lech.
Tak, to paradoks naszej postmodernistycznej epoki. Dwóch pierwszych prezydentów - dwóch sąsiedzkich państw, uwolnionych spod sowieckiej kurateli i obłędnej ideologii. Jeden z chusteczką z białego aksamitu w kieszonce i czerwonym goździkiem w butonierce, drugi z sarmackimi wąsami i Matką Boską Częstochowską w klapie.
I dwa imiona, jak symbole czeskości i polskości.
Kiedy w czasach stanu wojennego jeździliśmy do Czech na „naukawe” konferencje, z zazdrością odwiedzaliśmy czeskie sklepy, z zazdrością piliśmy czeskie piwo i z wyższością patrzyliśmy na gremialnie wywieszane czerwone chorągiewki z okien praskich mieszkań.
U nas trzeba było dyscyplinowanych karami porządkowymi dozorców. Tam – wszyscy byli zdyscyplinowani.
Cała ta czeska opozycja wydawała się nam jak nieco szwejkowska i jak Szwejk zabawna. Mieściła się na jednej kanapie i wydawała się nie mieć żadnego społecznego oparcia.
Dziwny socjalizm żywiący się knedlami bez warzyw. Kiedyś miał ludzkie oblicze, które jeszcze dekadę temu nas fascynowało. Demonstrując w marcu 1968 Marszałkowską, pod ośrodkiem Kultury Czechosłowackiej krzyczeliśmy do spoglądających na nas sprzed wejścia, z minami pokerzystów, pracowników Ośrodka: „Cała Polska czeka na swego Dubczeka!”.
Teraz to oblicze zasłonięto powtykanymi wszędzie czerwonymi chorągiewkami i pozawieszano upokarzającymi hasłami o wiecznej przyjaźni ze Związkiem Z(d)radzieckim a Dubczek był tylko nic nie znaczącym zaopatrzeniowcem w jakimś Pe-Gie-eRze.
A my? My, panowie szlachta, mieliśmy „swojego” papieża, „swojego” Wałęsę w Arłamowie, jak Piłsudskiego w Magdeburgu i komunę, która reprezentowała „siły pokoju i socjalizmu”, które tak się bały, że tymczasowo chroniły się przed bezbronnymi ludźmi w czołgach i amfibiach. „Nasza wiosna” wprawdzie się nieco opóźniała, ale tylko patrzeć…
Kanapa Karty 77 patrzyła z podziwem na wielki Związek Wolnych Ludzi, który wprawdzie został skrępowany linami, ale wydawało się, że w każdej chwili zerwie pęta…
A wtedy… Pokażemy Pepiczkom, jak się organizuje wolny kraj!
A ja? Szukałem, swoim zwyczajem, zalet tam, gdzie gołym okiem można było tylko zobaczyć płaski krajobraz dwóch różnych krajów.
Twierdziłem, że Czesi lepiej przechowali etos pracy, ładu, porządku i dyscypliny, który im samym przynosił wymierne korzyści w życiu codziennym, a był, jak znalazł, po odzyskaniu niepodległości. No i my też mogliśmy przyjechać do tego gospodarczego pół - zachodu na zakupy.
Dowcip o polskim psie, który przekracza zieloną granicę w kierunku południowym, żeby sobie podjeść i psie czeskim, który biegnie na północ, za Olzę, żeby sobie poszczekać, brzmiał w wydaniu polskim wyniośle i dumnie.
Moje uwagi koledzy zbywali wzruszeniem ramion.
E tam, daj spokój, te Pepiczki po prostu nie mają kręgosłupa!
A jednak! Co to, prorok jakiś byłem?
Wprawdzie nie przewidziałem, że to Czesi zrobią dekomunizację, prawdziwą lustrację i reprywatyzację. Że będą wybierać prawdziwych mężów stanu, rzeczników swoich interesów na prezydentów, że pogonią partię komunistyczną tak, że jej kapcie spadną.
A my ugrzęźniemy w jakimś cuchnącym bagnie niemożności a nasi byli rezydenci stref zdekomunizowanych i dyżurni katolicy tak się usamodzielnią, że będą służyć głównie sobie. I to jest najuprzejmiejszy wariant.
Nie, tego nie przewidziałem nawet w snach. Ale darzyłem tych „śmiesznych Pepiczków” upartym respektem.
I nie dlatego, że w lecie 81-szego, po wyczerpującej beskidzkiej wędrówce, przeszliśmy granicę w Cieszynie i .. poszliśmy po prostu na dobry obiad ze wspaniałym piwem.
Zawdzięczam to …Teatrowi Domowemu, który w stanie wojennym spopularyzował czeskich pisarzy Havla i Kohouta.
Jeden z jego twórców, aktor i reżyser Andrzej Piszczatowski zmarł w kwietniu tego roku. Odszedł do Domu Ojca, tam będzie grał w Jego Teatrze Domowym.
Trzeba odnotować z aprobatą błyskawiczny refleks kierownictwa Teatru Telewizji, które zamiast ciekawostkowych „Róż i Magnolii” wystawiło Havla z okazji jego śmierci.
Klimat wystawionej sztuki Audiencja, Protest, odtworzony wspaniałą grą zarówno Mariusza Benoit, jak przede wszystkim, Władysława Kowalskiego, przypomniał mi oglądaną, właśnie w Domowym, „Degrengoladę”.
Ale pamiętam już za słabo. I chyba nie tylko ja. Muszę jeszcze raz do niej wrócić. Bo Andrzej Piszczatowski zrealizował potem słuchowisko radiowe. Dostępne w Internecie.
Degrengoladę, oglądałem w ursynowskim mieszkaniu znajomych, już jako już drugi spektakl, po „Kabarecie”.
Który notabene oglądałem w pruszkowskim domu pewnego partyjnego kolegi.
Kabaret był typowo polską szarżą ułańską, takim zuchowatym popisem, że co to nie my, co tam, komuniści, którzy w końcu będą „wisieć zamiast liści”. Wielkość twórców Domowego polegała właśnie na tym, że umieli później zerwać z tą ozdrowieńczą dla polskiej duszy fanfaronadą. Na krótką metę była, jak ibuprom. Na dalszą, jak usypiający narkotyk.
Na szczęście twórcy Domowego otrząsnęli się szybko z szoku po uderzeniu obuchem. Chcieli podrążyć sens czasu. I w polskiej literaturze go nie znaleźli.
Mimo, że szukali. Znaleźli go u naszych braci – Czechów. Havla i Kohouta.
Wiwisekcję duszy człowieka zniewolonego. Bez pogardy. Bez uproszczeń i wywyższania się, jak Piotr Wierzbicki, w „Traktacie o gnidach”. Bez mętnej, zaprawionej oparami alkoholowego koszmaru małej, czy dużej, kto to rozezna, Apokalipsy.
Znaleźli literaturę opisującą rozsądnie, sine ira et studio, po czesku, czas i ludzi. Ludzi współczesnych postawionych wobec odwiecznych dylematów. Nie wielkich, anachronicznych, na siłę uwspółcześnianych, na miarę królów. Tylko małych, na miarę ludzi słabych, skorumpowanych i zniewolonych. Ale tęskniących przecież do prawdy i wolności.
Przynajmniej niektórzy.
Literaturę piękną i prawdziwą.
Pouczającą.
P o u c z a j ą c ą, bo analiza duszy „typowego, przyzwoitego Czecha” być może lepiej pomogła rozwiązać rzeczywiste problemy kraju w chwili wyzwań na miarę dziesięcioleci, niż polskie: „komunistów pogonimy a potem, jakoś to będzie”.
Z jeszcze gorszą alternatywą: „najpierw udzielimy komunistom wybaczenia, wypłuczemy dusigroszy z forsy przy pomocy „genialnego planu”, potem wyplenimy odwieczne polskie wady, a potem się zobaczy”.
To zastanawiające, że musiało upłynąć dwadzieścia lat, żeby mogło powstać kilka polskich sztuk, które może w ogóle próbowały zmierzyć się z tymi problemami. I nie miauczeć.
No cóż. Uczmy się od Czechów.
A ja?
Lubię czeskie piwo. Niebo w gębie. Nie lubię cienkiego piwa Lech. I mogę się pochwalić jeszcze jednym dobrym wyczuciem. Nie lubiłem go, zanim jego reklamiarze skompromitowali się w Krakowie, licząc na widok z Wawelu i wojewódzkie poczucie humoru jego konsumentów. I zanim posłużyło, jako materiał happeningowy młodych, źle wychowanych z opuszczonych wsi i przeludnionych miast.
Vaclaw Havel nie żyje. Niech Bóg, w którego nie wierzył, okaże mu swoje miłosierdzie.
Garść danych o repertuarze Teatru Domowego za Encyklopedią Solidarności
Kabaret – premiera 1 XI 1983.
Do tekstów: Gwido Zlatkesa, Tadeusza Szymy, Stanisława Balińskiego, Ryszarda Kapuścińskiego, Krzysztofa Popowicza i autorów anonimowych;
z piosenkami: Jana Pietrzaka, Piotra Szczepanika, Jacka Kaczmarskiego, Krzysztofa Popowicza, Jana Krzysztofa Kelusa i autorów anonimowych (tzn. anonimowych, ze względu na bezpieczeństwo, teksty krążące w odpisach znaliśmy wcześniej. Zgrzebne, brutalne i niecenzuralne pod każdym względem. Teraz w interpretacji Emiliana Kamińskiego nobilitowane.
Reżyseria: zbiorowa. Aktorzy: Ewa Dałkowska, Emilian Kamiński, Maciej Szary, Andrzej Piszczatowski. Przedstawień ok. 60, widzów ok. 4 tys.
http://www.opcjanaprawo.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=1786:qteatr-domowyq-teatr-stanu-wojennego-1&Itemid=10
Andrzej Piszczatowski:
„Widzowie siedzieli na czym popadnie: "czcigodni" na krzesłach, "zwyczajni" na podłodze. Myślę, że ani widzowie, ani my – nie spodziewaliśmy się, że to wspólne przeżycie będzie tak mocne, tak wzruszające i dla nas wszystkich tak ważne; że zdecyduje o tym, jak przeżyjemy najbliższe parę lat... Nasze zalecenie: udajemy, że to uroczystość rodzinna – proszę nie klaskać, jeżeli państwo zechcecie, możecie na koniec zaśpiewać "sto lat", zostało "zlekceważone" – oklaski były. Cóż... siła nawyku.”
Degrengolada – premiera XI 1984
w mieszkaniu Marty i Andrzeja Piszczatowskich na Ursynowie Warszawie.
Tekst: Pavel Kohout. Tłumaczenie: Andrzej S. Jagodziński.
Reżyseria: Maciej Szary.
Aktorzy: Zygmunt Sierakowski, Maria Dłużewska, Maria Robaszkiewicz, Joanna Ładyńska, Piotr Machalica, Marek Frąckowiak, Kazimierz Wysota, Maciej Szary, Andrzej Piszczatowski, Jerzy Gudejko, Bogdan Szczesiak. Spektakli ok. 60, widzów ok. 4 tys.
http://www.opcjanaprawo.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=1745:qteatr-domowyq-teatr-stanu-wojennego-2&Itemid=10
Largo Desolato – premiera IX 1985
w mieszkaniu Joanny Ładyńskiej i Kazimierza Wysoty, na Stegnach w Warszawie.
Tekst: Václav Havel tłumaczenie Andrzej S. Jagodziński).
Aktorzy: Joanna Ładyńska, Andrzej Piszczatowski, Maciej Szary, Bogdan Szczesiak, Kazimierz Wysota, Marek Frąckowiak, Zygmunt Sierakowski. Przedstawień ok. 50, widzów ok. 3 tys.
Andrzej Piszczatowski:
„Bardzo chcieliśmy wystawić polską sztukę współczesną, ale nie mogliśmy znaleźć niczego, co opisując obecną sytuację, nadawałoby się do domowego wnętrza. Myśleliśmy, że może temat jest dla polskich dramaturgów zbyt świeży, ale przecież do dzisiaj nie doczekaliśmy się dramatu z prawdziwego zdarzenia o stanie wojennym. Zresztą sytuacja zmieniała się i to, pozornie, na korzyść reżimu. Wszystkich ogarniało poczucie beznadziejności, wydawało się, że władza komunistów trwać będzie bardzo długo, a droga do wolności musiałaby być drogą kolejnego, okupionego krwią powstania.”
Witaj Krisie po dłuższym "nieczytaniu" (święta, święta...). :-)
OdpowiedzUsuńGratuluję tekstu, jak zwykle świetny, dający do myślenia, ocalający od zapomnienia coś ważnego. Na klawiaturę ciśnie mi się "pisz częściej", ale rozsądek podpowiada, że mało komu udaje się "często" i zarazem "dobrze", więc sam nie wiem... W każdym razie pisz. :-)
Co do Czechów (a właściwie Słowaków) mam podobne refleksje. Byłem na Słowacji tylko raz, bodaj w wakacje 1988 lub 1989 z grupą kolegów, w górach. Piwo rzeczywiście było świetne (choć i tak najbardziej lubię "Heinekena" i naszego, specyficznego "Żubra"). Pamiętam, że trochę mnie drażniło, że oni w niedzielę, Dzień Pański, ciężko pracowali (budowali lub remontowali domy - w sumie chyba nie mieli "w tygodniu" na to czasu), ale z drugiej strony budziło szacunek. No i czystość, porządek i dobra organizacja. Czyli to, czego u nas wtedy (a nierzadko i teraz) trochę brakuje. Pamiętam też, że podczas jakiejś sprzeczki ze Słowakami (ze wstydem wyznaję, że niektórzy moi koledzy nie zawsze godnie się zachowywali...) padła następująca wymiana zdań: Słowak - "Bo wy Poalcy to wszędzie bordel robicie!". Polak - "A gdbyby w osiemdziesiątym Polacy bordelu nie zrobili, to byście dotąd pod Ruskiem siedzieli!" Na mój gust obaj mieli rację. Choć tylko po wierzchu. Bo głębiej są paradoksy, które tak celnie i kunsztownie opisałeś. I w sumie to one są najciekawsze i z nich płynie największy pożytek. Bo skłaniają do pokory, pogłębiania wiedzy i unikania łatwych ocen.
Pozdrawiam noworocznie
Drogi Romeusie, dziękuję za tę miłą sercu wizytę.
OdpowiedzUsuńMamy więc swój pokoik kameralnych spotkań. Ale mam szczęście ! :)
...
Ciekawy wątek Słowaków. Mógłbym napisać inny wpis "porównawczy" - tym razem czesko-sławacki.
Może się odważę. Trochę odczekam, żeby się smak wpisów nie rozcieńczył :)
...
Nie miałem żadnych zatargów polsko słowackich, ani polsko czeskich. Może jestem za wielkie ciepłe kluchy :)
Ostatnio w Spindlerowym miałem zderzenie na stoku z Czeszką, która wjechała mi pod narty i uszkodziłem jej wiązania. Jak się cieszyłem, że tylko na tym się skończyło!
...
Czech, który zaczął natychmiast reprezentować rycersko jej interesy, rozbroił mnie całkowicie.
Najpierw zapytał, czy nic mi się nie stało.
Potem zagadał mniej więcej w ten sposób:
Pan jechał z góry i jest Pan o wiele lepszym od niej narciarzem. Pan odpowiada za kolizję.
Co miałem zrobić?
...
Przestałem dyskutować i za laur "o wiele lepszego narciarza" zapłaciłem bez słowa 400 zł za wiązania.
Hestia mi zwróciła. (OC)
Ot i widzisz. Mam do nich respekt z wielu powodów.
Co do Słowaków:
OdpowiedzUsuńSą bardziej od Czechow do nas podobni.
I ich okrzyki o "bordelu" nie były sprawiedliwe.
NA Słowacji czuję się, jak w domu. A kościoły też pełne. I jeszcze tam zimniej w zimie.
...
A w Spindlerowym?
Na mszy pięć osób, ale każda miała w ławce poduszkę i grzałkę.
Ot jedna z różnic między Słowakami i Czechami.
Reszta we wpisie. Ty za to odpowiadasz :)
Ale na razie bądź spokojny. :)
W takim razie czekam na wpis czesko-słowacki. Tym bardziej, że Czechów z autopsji nie znam w ogóle, a ze Słowakami obcowałem jedynie przez dwa tygodnie w życiu, i to przed z górą dwudziestu laty. A co do zatargu to też nie miałem powodów, jedynie byłem świadkiem.
OdpowiedzUsuńKameralny pokoik? W to mi graj, bardzo lubię, w przeciwieństwie do tłoku. Po kilku latach blogowania w bardziej eksponowanych miejscach zdecydowanie doceniam zaciszność (nie mylić z izolacją i hermetycznością). Zatem jeśli pozwolisz złożę Ci cichą wizytę pod kolejnym wpisem.
Szczęśliwego Nowego Roku Tobie i wszystkim Twoim bliskim.