poniedziałek, 16 września 2013

Szczęśliwy Paryż i Nieszczęsny Nowy Jork cz.I Paryż

czyli ten niesamowity Allen w podwójnej recenzji ze wstępem

Lepiej mi się pisze recenzję w opozycji do innej, stanowiącej coś w rodzaju „punktu oparcia” a właściwie „podparcia”. Dla profana.


Z podlinkowanej recenzji ...... zgadzam się z taką tezą:
Cate (Blanchette) wypadła rewelacyjnie. Bez niej filmu by nie było.
Ale nie mogę tak szybko.
Ten wpis nie będzie o Blue Jasmine. Kto niecierpliwy, proszę kliknąć na link do następnej części.

Już ją opublikowałem...

Allen „jako taki”

Allen nie był moim ulubionym reżyserem. A zaczynam go doceniać, chociaż mam mieszane uczucia.
Artystów dzielę na dobrych, bardzo dobrych i genialnych. Z jednej strony.
Oraz głupich i mądrych z drugiej.
Artysta mądry i genialny – to dopiero rzadkość! Raz na sto lat…

Allen jest błyskotliwy, ma wyborny smak z dawnych lat. Nawet, kiedy jedzie po bandzie gołym tyłkiem na współczesną modłę, daje poznać, że „jest ponadto” z taktem zakonnika, który wpadł przez okno do domu hmmm… pod czerwoną latarnią (Patrz „Jej wysokość Afrodyta”).
Inteligentny i uczciwy … przynajmniej do pewnego stopnia.
Ale czy mądry? Całkiem głupi to on nie jest. Będę dalej śledził i dam znać.


Paryż, zwłaszcza nocny, to sceneria, nie wymagająca charakteryzacji, tylko dobrego operatora, który nie zepsuje nastroju i nie zniechęci widza do natychmiastowego przyjazdu. A tu - operator potrafi jeszcze zrobić zachwycające zdjęcia deszczu. Tego deszczu, który zdaje się zmywać cały brud tego świata. Deszczu, który dodaje paryskim ulicom blasku, jakim promieniują miejsca ucieczki od szarzyzny.

Pomysł, gdzie spędzić weekend.  
Już lecę! Tylko drobiazg, muszę nakłonić żonę. Ona woli gdzieś bliżej. Póki co, będę kontynuował wysiłki i pokazywał żonie mokre ulice „O północy w Paryżu”. Inni mają łatwiej. Nie powiedziałem, że lepiej! Jestem mężczyzną ambitnym. Tak jak Allen.

O, mam! Właśnie tym on teraz mnie przekonuje. Ambicją, "dobrym" snobizmem i smakiem!

Ten film - to seria inscenizacyjnych fajerwerków, która nie przestaje bawić, ale nie tylko. Bawi garścią szczegółów topograficznych, biograficznych i historycznych, nie stroniąc od pikantnych plotek. 

Nie tylko bawi.
Dowartościowuje widza, dając mu poczucie snobistycznego (to nic złego, odrobina snobizmu!) obcowania z „prawdziwą sztuką”. Z aforyzmami i bon motami malarzy, pisarzy i krytyków. 
Źródło zdjęcia
No i, last but not least, snobizm karmiony okolicznością, że w wycieczce po Paryżu nawet prezydentowa Francji znajduje dla nas czas. Prywatnie!

W końcu - pointa. Niegłupia. Wynika bowiem z kilku liczmanów mądrości: korzenie, ciągłość, talent jako zadanie, samotność drogi. Bohater – młody pisarz wybiera własną drogę i własny świat. Odrzuca nie mającą żadnej przyszłości miłość Muzy Geniuszy.
Widzi, albo tylko wyczuwa, wyższość samotnego wysiłku tworzenia - nad życiem światłem odbitym, w snobistycznej otoczce geniuszu.

Pointa krzepiąca objawami otrzeźwienia. Coś w rodzaju wietrzenia pomieszczenia po nocnej libacji. Ratuje to dobre wspomnienie po imprezie. Pozostawiając wrażenie dobrej zabawy, do którego wracamy wspomnieniami w „normalnym życiu”.
Pozostając na „poprawinach” zamiast poprawienia ryzykujemy tylko smak „ciepłej wódki” i ból głowy. Jeśli nie coś gorszego. O wiele gorszego. Staczanie się.

To jest dla mnie wyróżnik prawdziwej sztuki: obcowanie z pięknem, przezwyciężanie miałkości i – właśnie – element oprzytomnienia po najlepszej nawet zabawie. Coś, jakby początek, a może (nieświadoma?) aluzja albo tęsknota do nawrócenia.

Allen igra gatunkami. Wyszedł mu na poły kostiumowy wodewil, a trochę Powrót Do Przyszłości z dorożką, zamiast bolidu, jako wehikułem czasu.  Z niedomówionym happy-endem i kolorowym puzzlem z motywem ulicy Paryża, do samodzielnego odtworzenia morału.
Kasowi, prestiżowi bohaterzy: „Nieśmiertelni”, „kultowi” impresjoniści, uzupełnieni o kubistów i surrealistów oraz lewicujący, genialni, albo dobrze się zapowiadający, przeszli i teraźniejsi  "Amerykanie (i Hiszpanie) w Paryżu". Hemingway, Bunuel, Dali. No i ...nasz bohater, Gil, grany z wdziękiem przez Owena Wilsona (znany też, jako dobry opryszek z Kowboja z Szanghaju). To porta voce Allena, kiedy był piękny i młody.
Ciekawe, że portavoce jest pisarzem, nie filmowcem. 
Czy to tylko kamuflaż?
Czy też delikatny sygnał związany z przekonaniem Allena o "wyższości Świąt Wielkiej Nocy nad Świętami Bożego Narodzenia"? No i klucz do potraktowania "obcesowo" Bunuela?
Bo gdzieś wyczytałem, że zagrał nieczysto z Bunuelem, robiąc z niego tępaka. Też coś! Bunuela żałować? Tego gigantycznego impertynenta i obrazoburcę? Dobrze mu tak! Nie wiem, czy to hejterstwo, czy tylko niewinny żart i guzik mnie to obchodzi. Brawo Allen!

Pisarz! To jest prestiż?

Mniejsza z tym.
Wszyscy oni razem - malarze, pisarze i filmowcy, cała ta snobistyczna, utalentowana, balangująca i zawzięcie dyskutująca, czasem genialna bohema - stanowią razem zbiorowy symbol światowej stolicy nowoczesnej sztuki. Kiedy tą stolicą była

Bo Amerykanin w Paryżu dzisiaj – to nie tańczący po stołach i kanapach artysta, poszukujący szkoły, inspiracji i promocji. To już tylko ambitny turysta idący po marszrucie „klasycznej awangardy” ubiegłego wieku opisanej w przewodniku Michelina.

I Allen spoza kadru jest ciekawym przewodnikiem tych amerykańskich turystów. Zaludnia scenę znakomitościami, jakby zeszły z pomnika. 

Wprawia ich w ruch, korzystając bedekerowej wiedzy o ich życiu. Taka wakacyjna zabawa z żywymi figurami woskowymi. Inteligentna, pomysłowa i dowcipna. 

Nie wiem tylko czy to dobór cytatów ze znanych pisarzy, malarzy i reżyserów, czy artystyczne credo Allena? 
I czy są dobierane według ich błyskotliwej formy czy według zastanawiającej, skrótowej celności?

Trzeba by było to sprawdzić. Ale czy warto? Może ktoś wie?

2 komentarze:

  1. No cóż, zachęciłeś mnie do powrotu do Allena. Nie śledzę jego kariery szczegółowo, ale kilka filmów z ostatnich dwudziestu lat jego twórczości zrobio na mnie raczej średnie wrażenie. Nie były złe, ale już nie tak błyskotliwe, śmieszne i zarazem dające do myślenia jak te z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Ot, taki Allen na półobrotach, a przy tym - niestety - coraz bardziej się powtarzający, tracący świeżość, czasem wręcz autor stylowych, ale treściowo błahych filmowych bibelocików ("Scoop") czy wysmakowanych plastycznie ekranowych bedekerów o dość miałkiej fabule ("Vicky Cristina Barcelona"). Na tym tle - niestety - bardziej niż kiedyś raziły jego mocno niesmaczne dowcipasy, których nie szczędził sobie chyba w żadnym filmie, tyle że kiedyś łatwiej się je "łykało", bo znajdowały się w "lepszym towarzystwie".

    Słyszałem wprawdzie ostatnio często, że "O Północy w Paryżu" i "Blue Jasmine" to powrót do wielkiej formy, ale od dawna już nie wierzę w taki medialny, często dyskretnie sponsorowany przez producentów, "hype".

    Teraz jednak - powtarzam - zachęciłeś mnie. Tym bardziej, że lubię Cate Blanchett... :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Tutaj faktycznie, dowcipasów (prawie) nie ma :)
    Ale Cate Blanchett - to następny film.
    Cierpliwości :)

    Kwituję Twoją, bliską mi, czułość na jego jazdę "po bandzie".
    Zawsze to łatwiej być w dobrym towarzstwie...

    OdpowiedzUsuń