piątek, 18 stycznia 2013

Ćwiczenia z felietonistyki (2)


Powołanie. Moje.

W poprzednim, zaczynającym te ćwiczenia felietonie nawiązałem do jednego z Mistrzów.  Mimo próby wykorzystania jego wielkości do zdobycia taniej popularności, rezultat był mizerny. Kilkunastu czytelników, wśród których był jednak, być może, ten jedyny, na którym mi zależy. Bo ja piszę dla jednego czytelnika. Jeśli nawet jest on w kilku osobach. Taka wieloosobowa personifikacja targetu.
Ten początkowy akapit jest właśnie deklaracją intencji, odpowiedzią na skierowany do mnie zawoalowany postulat, bym nie rozmieniał się na drobne, tylko zaczął robić coś, do czego naprawdę jestem powołany. Intencje jak najbardziej szlachetne, postulat ze wszech miar słuszny.
Ale … łatwo powiedzieć.
Skąd ja mam wiedzieć, debiutant, który dopiero co, z „blogera”  awansował na „literata”?  Mówię to na odpowiedzialność kogoś z „branży”, kogo spytałem, na czym polega moja nowa sytuacja. Bo wydali mi pierwsze utwory w niszowym czasopiśmie. Ja mam wiedzieć, do czego jeszcze jestem powołany?  Oprócz oczywiście mojej, ciągle mnie nie puszczającej wolno, „kariery zawodowej”?
Trochę się rozglądam. Chcę stanąć na własnych nogach. Nie podczepiać się do żadnego pociągu. Pociągi zmieniają tabor, rozkłady jazdy i człowiek zostaje czasem w polu, w eleganckich, ale za ciasnych butach i z za ciężką walizką, którą nieść nieporęcznie a porzucić szkoda.
Postanowiłem więc zostać niezależnym felietonistą. Okres próbny. Wiadomo. Potem nie przedłużają umowy. I znów bezrobocie. Ale zawczasu można już dalej się rozglądać. Zresztą, ma się emeryturę i boki, to człowiek zawsze spadnie na … kawę i ciastko.
Co?
…. „wpadnie”, nie – „spadnie”?
Aaaa, coś mi się pomyliło. Ale chciałem koniecznie wejść do tej cukierni. Uzależniony jestem, więc proszę wybaczyć, że gdy muszę się napić kawy, mylą mi się porzekadła.

Tygodniki głównego nurtu


Moja ulubiona cukiernia, oprócz dobrej kawy i tortu tureckiego, który sobie dozuję (norma cukrowa już osiągnięta) - ma jedną dodatkową zaletę,
Prasę „lub czasopisma” kupuję równie  oszczędnie. To znaczy - według mnie. Mojej żony lepiej nie pytajcie, bo jej zdanie jest dokładnie odwrotne. Mam jednak pewien dowód materialny w ewentualnym procesie o trwonienie majątku: nie kupuję pewnego tygodnika głównego nurtu na literę „w”.
Natomiast owa cukiernia oferuje całą paletę tygodników na dobrym papierze, podobnych w charakterze do owego w–tygodnika. Ani jednego zaś z tych, które ja kupuję, nie oferuje.  To pewnie taki plan marketingowy:

„Napijesz się  u nas kawy i przejrzysz tygodniki, których byś w życiu nie kupił!”

Oryginalne, nie? Ja w każdym razie nie wpadł bym na to. W cenie kawy i ewentualnie kawałka tortu, mam paletę tygodników i wszystkie felietony głównego nurtu. I jakie nazwiska!
Skorzystajmy więc z okazji i zorientujmy się jak sobie radzą owi felietoniści głównego nurtu. Czy można się od nich czegoś nauczyć?

Felietoniści głównego nurtu


…. od razu felietoniści. Warsztat mam swój. Jeśli nawet przypomina raczej austriackie gadanie niż felietonowe fajerwerki.  W niniejszym, drugim podejściu żadnych 3 tys. znaków nie będzie, na pewno zauważyliście. Jestem długodystansowcem. I tylko czasem coś mi skapnie w formie kropli większej. Zwykle jednak - rozcieńczam w wiadrze.
Stąd wynalazek:  tryptyk felietonowy. Ten rozdział to ostatni element tryptyku. Będzie pointa, zostańcie Państwo ze mną.

Tygodnik na „w” zamieścił myśl Alec’a Baldwina, która mi się spodobała, jest a propos,  ale to nie jest pointa. To motto tego tekstu, umieszczone w środku. Brak marketingowego wyczucia? Powiedzmy, że to premia dla wytrwałych. Cytuję z pamięci oddając sens:

Są dwa okresy w życiu, kiedy człowiek nie pędzi, tylko medytuje. To studia i … emerytura. Pogoń rodzi frustrację, mętlik i nieuzasadnioną wyniosłość. Zraża.

Ja bym dyskutował, czy to główne źródła frustracji. Bo medytacja na niektóre aktualne tematy publiczne rodzi nie mniejszą frustrację i wyniosłość. Zraża tych, którzy medytują o czym innym. Każdy przecież czym innym się bulwersuje. Jeden tym, że mu państwo się rozpada na jego oczach, drugi tym, że inni uważają, że się rozpada, a przecież wszystko gra. Czy to nie jest o wiele większe źródło frustracji?
Jeszcze inny może uważać, będąc życzliwy temu pierwszemu, że on niepotrzebnie się tym bulwersuje, marnując czas. I tak nie mamy na to wpływu, po co te nerwy?
Ja tak nie uważam. Ale mogę się mylić.

Załatwmy jednak tych felietonistów. Ostatnia szansa, żeby tryptyk zmieścił się w formule felietonu a nie wiadra wody.

Bo tygodnik na „w” publikuje felietony: „poety, prozaika, eseisty i krytyka literackiego”.  Przepisałem do notesiku jego felietonowe cv. Imponujące, prawda? Zdobyć felietonistę z takim cv! 

Gdzie ja? Z czym do gości? Znam go, ale nie będę mu robił reklamy. Jeszcze czego.
Wara mu od moich dziesięciu czytelników!

Na moje oko, felietonik jeszcze cieńszy, niż moje ćwiczenie. Jest tam groch z kapustą: streszczenie całego roku w pogrzebach znajomych, spointowane ryzykowną metaforą człowieka – dmuchawca, który nie wiadomo przez kogo został rozdmuchany. To było wytworniej ujęte, ale ja tak zapamiętałem. Uprzedzony jestem. Ale fakt - nic bulwersującego.

Koniec jest natomiast bardziej znamienny. Przytaczając dwa przypadki ze swego otoczenia – jednego człowieka międzynarodowego sukcesu i drugiego - starego, sfrustrowanego, wygłaszającego „oszołomskie”, „idiotyczne” – opinie, nasz felietonista pointuje.

„Starzy – zardzewiałą śrubą przytwierdzeni do ziemi, kiedy młodzi fruną często za wysoko”.

Bo felietonowy „szwagier” trzyma sto srok za ogon.

Te zardzewiałe śruby mnie zainteresowały. Ten niepokój, że „Niemcy wykupią Polskę, nawet Ursus zmarnowano”.
Zardzewiała śruba.  No i z drugiej strony te sto srok.

I w środku, okupant złotego środka, fruwający na właściwej wysokości, nie tam, gdzie „orły, sokoły”, tylko mniej więcej na wysokości płotu, czyli tyle, co uleci przestraszona kura.
„Poeta, prozaik, eseista, reporter i krytyk literacki”. Trzyma jedną srokę. Tylko którą?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz