sobota, 5 maja 2012

Historia Leszka. Na przełomie epok

albo ... Manipulacja czyli zwycięstwo prowokacji


5 Prawy się brzydzi słowem przewrotnym, 
źle i haniebnie czyni występny. 
6 Prawość strzeże dróg niewinnego - 
a grzeszników powala nieprawość.
….
16 Roztropny czyni wszystko z rozwagą, 
a dureń ujawnia głupotę. 
17 Poseł nikczemny wtrąca w niedolę, 
wierny posłaniec - lekarstwem. 
Księga Przysłów             
Palił. Telewizja pokazała
Był pogodny, zwycięski wrzesień 1980 roku, tuż po podpisaniu Porozumień Gdańskich. Leszek oglądał Dziennik Telewizyjny.

Nagranie było kiepskiej jakości i niektóre słowa brzmiały niewyraźnie. „Telewizja pokazała” - puściła krótki wycinek telefonicznej wypowiedzi Jacka Kuronia dla jakiejś rozgłośni zagranicznej. Prawdopodobnie z ubeckiego podsłuchu jego domowego telefonu. Można było zrozumieć, że mówi:
- Nie palmy komitetów, tylko zakładajmy własne.

To było odwołanie do wydarzeń z roku 1970, kiedy robotnicy faktycznie spalili parę wojewódzkich komitetów PZPR. Leszek pamiętał to doskonale.

Delegacja służbowa, Bydgoszcz, Hotel Miejski, grudzień 1970

W grudniu 1970 był w Bydgoszczy. W jednej ze swoich pierwszych delegacji służbowych. Jako młody inżynier - konstruktor, nadzorujący budowę prototypu wojskowej przyczepy samochodowej - podwozia piekarni polowej w Bydgoskich Zakładach Maszyn Piekarniczych. Pierwsze odpowiedzialne, samodzielne zadanie. Pierwsza satysfakcja z kierowania inżynierskim przedsięwzięciem.
„Ekspert z Warszawy”, przedstawiciel biura konstrukcyjnego. Jeden z tych, których podpis widnieje na nieco przybrudzonych teraz, fioletowych odbitkach konstrukcyjnych rysunków, rozłożonych na hali montażowej. Do których z całym szacunkiem zaglądają bydgoscy montażyści i kontrolerzy nadzorujący budowę prototypu.  Starsi od niego i doświadczeni inżynierowie na stanowiskach kierowniczych pytają o opinię i proszą o rozwiązanie pojawiających się problemów.
Wszystko to działo się w dniach, kiedy z Gdańska dochodziły głuche wieści. Coś się czuło w powietrzu, ale na hali nikt o tym nie mówił. Oni nie znali jego a on ich.
Rozwiązywał problemy. Wskazywał na błędy wykonania części, na złe bazy pomiarowe, wymiary i  tolerancje. Robił swoje. Gadki o polityce w obcym otoczeniu? Nie ma głupich.
Są takie chwile, kiedy wszyscy myślą o tym samym, ale nikt nie porusza tematu, który wisi w powietrzu.
A dzisiaj?

Rozpolitykowany Ośrodek Podstaw Konstrukcji, „sztabowy” ośrodek Resortu Przemysłu Maszynowego, wrzesień 1980

Leszek słuchał głosu spikera i głosu oburzonych komentatorów. Spiker mówił rzeczy coraz bardziej bulwersujące, ale myśli biegły dalej swoim nurtem. Kilka dni temu, jeszcze w sierpniu, wówczas, gdy Człowiek z Wielkim Długopisem był tylko zwykłym podżegaczem, elementem antysocjalistycznym i jak tam ich nazywali, kolega Leszka z Ośrodka ostrzegał:

- Uważaj, teraz ubecja ma taką dyrektywę, żeby się przyczaić i tylko notować, co kto powie. Za tych szczególnie się wyróżniających wezmą się, jak wszystko się przewali.

Mimo to, w Ośrodku, między kolegami, rozmowy raczej niezwiązane z pracą, lecz z tym, czym wszyscy żyli, ciągnęły się czasem cały dzień. W Zakładzie Metod Inżynierskich wymieniano się wiadomościami. 

Kierowniczka, kandydatka partii, traktująca zresztą swoje kandydowanie czysto pragmatycznie, przynosiła od dawna do Ośrodka Biuletyn KORu i dawała do poczytania osobom zaufanym. Bezpartyjny Leszek, jej zastępca i dobry znajomy, znajdował się wśród nich i dostawał biuletyn na jeden wieczór. Ktoś przyniósł Robotnika, gdzie opisano sytuację w Ursusie, ktoś inny słyszał w Wolnej Europie, jak podano adres i telefon punktu konsultacyjnego przy Bednarskiej, dla chętnych do zakładania komórek wolnych związków zawodowych.

Władze też miały swoją robotę. I sekretarz, „Główny Specjalista”, inżynier Pogoniony odczytał na Sali konferencyjnej, bez żadnego komentarza, słynne oświadczenie KC o antysocjalistycznych elementach, wichrzycielach, którzy próbują podłączyć się do słusznego robotniczego protestu i wykorzystać go politycznie.

Nikt się nie odezwał. Zgromadzeni w milczeniu rozeszli się do swoich miejsc pracy. Rada kolegi wydawała się rozsądna. Ludzie dzielili się na rozsądnych, którzy ciągle pracowali i głupich, którzy wyrwali się z czymś bez sensu i dawno już ich nie było.

Tenże Ośrodek i Stadion Dziesięciolecia w Warszawie, czerwiec 1976

Wiadomo, co się działo w czerwcu 1976. Traf chciał, że w dniu, w którym nastąpił wybuch protestu robotników w Zakładach Mechanicznych „Ursus”, do Ursusa zwołana została narada dyrektorów wszystkich „sztabowych” Ośrodków Resortu.
Delegacja Ośrodka Leszka składała się z inż. Grępały, Dyrektora „Naukowego”, partyjnego i ustosunkowanego pragmatyka, mgr inż. Malinowskiego, „Głównego Specjalisty” i I sekretarza partii Ośrodka oraz dr inż. Kompetenckiego, Kierownika Zakładu Metod Inżynierskich, jedynego prawdziwego specjalisty w tym gronie, też partyjnego. Ponieważ stosunki kierownika z jego zastępcą, Leszkiem opierały się na lojalności i zaufaniu dwóch inżynierów – specjalistów, Leszek miał szczegółową relację z przebiegu delegacji.
Trzech sztabowców resortu, zamiast na naradę na techniczne czy naukowe tematy, wszystko jedno, trafiło w sam środek wściekłego tłumu robotników. Inż. Malinowski zwrócił się do swojego dyrektora  zaniepokojony:

                - Panie Dyrektorze, chyba nici z narady, co robimy?

Grępała rzucił szeptem przez zęby:
- Malinowski, ku…, jeszcze raz zwrócisz się do mnie per „dyrektorze”, to ja ostentacyjnie i głośno będę  do ciebie mówił, „towarzyszu sekretarzu”. Morda w kubeł! Tak, nici. Możesz się zmywać.

Po czym wmieszał się w tłum robotników i ciekawie obserwował rozwój sytuacji. Najwyraźniej traktował to, jak okazję do bezpośredniego poznania rzadkiego wydarzenia historycznego. Do towarzyszącego mu cały czas Kompetenckiego rzucał od czasu do czasu półgłosem uwagi w stylu:

- Ku…. mówiłem im, żeby się tak nie panoszyli, żeby coś robili, zamiast myśleć tylko o swoim żłobie, a oni nic!
- Wiesz pan? Oni sobie nawet fundowali, ku…, złote sedesy! Mówiłem im: czy ty się Kaziu, czy Franiu, ….. mniejsza o imiona, wiesz pan, …. czy ty się nie boisz, że kiedyś przyjdą do ciebie i ci ten sedes wsadzą na głowę?!

I tak się dyskretnie przechadzali w tłumie protestującej klasy robotniczej, dwaj najświatlejsi, o największym ładunku dobrej woli i o największej chęci zrobienia dla niej czegoś dobrego, jej przedstawiciele. Tego dnia anonimowość była potrzebna.
Leszek zapamiętał jeszcze z relacji Kompetenckiego, że robotnicy  zawiesili na maszcie honorowym, zamiast czerwonej, czy białoczerwonej flagi, granatową, ubrudzoną smarami bluzę roboczą.

- I co „oni” teraz wymyślą? Wszystko już było. Wyczerpali wszystkie chwyty. „Błędy i wypaczenia” miały się więcej nie powtórzyć, obiecywał Gomułka. Gierek obiecał skończyć z woluntaryzmem i pytał „Pomożecie?”
- A teraz? Co wymyślą?                - kończył swoją relację z pierwszej ręki Kompetencki swojemu zastępcy.

Rzeczywiście, nic nowego nie wymyślili. Po czerwcowych protestach robotników w związku z podwyżkami cen władza wykoncypowała stare, znane Leszkowi z 68-mego „masowe wiece poparcia” dla linii partii i rządu oraz „potępienia dla warchołów i wichrzycieli”.

Kilka dni później w Ośrodku niespodziewanie zwołano zebranie kierowników Zakładów. Prowadził kierownik kadr. Pech chciał, że Kompetenckiego nie było. Musiał pójść Leszek. Kierownicy mieli ogłosić na zebraniach zakładów, że po południu, na Stadionie Dziesięciolecia odbędzie się wiec protestu przeciw warchołom. I wszyscy pracownicy mają pójść. Nieobecność będzie karana dyscyplinarnie.

Do Zakładu Metod, mieszczącego się w sąsiednim baraku było parę kroków. Ale Leszek chciałby, żeby był na drugiej półkuli. Szedł wolno i miarowo, jak automat. Dziwny ucisk z tyłu głowy.
Smak władzy niższej znajdującej się pod presją władzy wyższej.

Był homo politicus. Miał zainteresowania humanistyczne. Ale całe życie ograniczał się do lektur, do kibicowania. Lektur oficjalnych i tych nieoficjalnych, „nielegalnych”. To żadna polityka.

Przecież nawet partyjni postępowali tak samo i bez skrępowania. Od pewnego pragmatycznego kolegi, kandydata partii, Wielomskiego, pożyczył angielską książkę o Powstaniu Warszawskim, która bardzo dobitnie ukazywała ponurą role Stalina w zamordowaniu Powstania.

W działaniu ograniczał się do spraw trudniej poddających się polityce. Chciał być tylko dobrym specjalistą. A i kompetencje humanistyczne się przydawały, choćby przy pisaniu publikacji, organizowaniu szkoleń.
Niedawno został zastępcą kierownika zakładu. Miał świetnego, kompetentnego szefa, z którym dobrze się rozumiał, dużo się uczył i a jednocześnie mógł zajmować się działalnością zawodową, która go pasjonowała. 

Pod ich wspólnym kierownictwem Zakład zaczynał mieć osiągnięcia na miarę resortu.
Uciekał pod skrzydła techniki, matematyki, w świat algorytmów, bezdyskusyjnych wyników badań, solidnych kompetencji. Ale stronienie od polityki nie na wiele się zdało. Polityka sama go odnalazła.
Teraz miał ogłosić bezczelne, podłe rozporządzenie, firmować je, jako przedstawiciel władzy.

- Co robić? Odmówić?

Miał poświęcić dorobek całego swego życia w imię „bezsensownego gestu”?
Zebranie. Mówił, jakby nie on. Został świnią. Szybko skończył zebranie, ten dowód swojej małej hańby człowieka władzy. Tym aktem lojalności przeszedł na „ich” stronę. Jeszcze nie spalił mostów. Przynajmniej miał taką nadzieję.

A jednocześnie, on, Leszek, ale jakby ktoś drugi, patrzył i obserwował z uznaniem młodych chłopaków, którzy przeżywali swoją próbę charakteru. Był tym, który próbie poddawał. Widział na ich twarzach wyraz obrzydzenia i buntu. Nieśmiałe, ciche, ale wyraźne protesty.  Których udawał, że nie słyszy.

Wiedział, co będzie dalej.
Gorliwi, chcący coś zyskać, zobowiązani „zadaniem partyjnym”, jak Wielomski, będą nieśli idiotyczne, podłe transparenty.
Tchórzliwi, jak on, ci, „co mają coś do stracenia” i bojący się to stracić, posłuchają wezwania i pójdą na spęd.
Odważniejsi się urwą.

Oczywiście nikt nie będzie wyciągał konsekwencji w stosunku do młodych chłopaków, specjalistów po studiach. Oczywiście pod warunkiem, że nie urządzą żadnego nieodpowiedzialnego protestu, tylko, bez ostentacji i trochę po szczeniacku „pójdą na wagary”.

Leszek pocieszał się, że wprawdzie pójdzie, ale będzie przeciw. Nie podniesie ręki przy głosowaniu „za”. Jeśli będą na tyle bezczelni, że urządzą głosowanie. No i zobaczy, jak to będzie wyglądało naprawdę. Bo w telewizji na pewno nie powiedzą prawdy.

Anemiczna grupa Ośrodka z kilkoma fatalnymi transparentami niesionymi przez Wielomskiego i innych kandydatów na członków, w ramach zadania partyjnego, została umieszczona na płycie stadionu, na wprost trybuny honorowej.

Było już późno a Stadion zapełniał się wolno. Trybuny były niemal puste, mimo, że do rozpoczęcia wiecu było niewiele czasu. Leszek usiadł na ławce i obserwował rozwój wydarzeń. Zauważył, że kolejne grupy z warszawskich zakładów i fabryk są rozmieszczane bardzo systematycznie, poczynając od korony Stadionu. 

Żadnego chaosu. Każda kolejna grupa była rozmieszczana zaraz obok grupy poprzedniej, nie zostawiając żadnego wolnego miejsca.

Na kilka minut przed rozpoczęciem wiecu sektory najbliższe koronie Stadionu jeszcze nie były zapełnione do końca. Leszek z mściwą satysfakcją wietrzył kompromitację władzy. Co pokażą w telewizji? Publiczność na płycie i prawie pusty stadion, z nie do końca zapełnioną koroną?

Rozpoczęły się przemówienia. Ich treść była przewidywalna, absurdalna i nudna, jak pierwsza strona Trybuny Ludu. Przemawiał poeta, powstaniec warszawski, Stanisław Ryszard Dobrowolski. Mówił tak, jak należy, o odpowiedzialności, o polskim warcholstwie, o konieczności trwania przy partii. Prezentował swoja chwalebną przeszłość. Zamierzchłą przeszłość. Którą zamienił na służbę u właścicieli Polski Ludowej i złotych sedesów.

Przez cały czas trwania wiecu napływały następne grupy „wiecujących” pracowników. I cały czas były rozmieszczane ciasno, jedna, koło drugiej. Po zapełnieniu wszystkich sektorów najbliższych korony stadionu i utworzenia czegoś w rodzaju cienkiego obwarzanka, kontynuowano rozmieszczanie ludzi w drugiej nitce, przylegającej do obwarzanka, powiększając jego grubość. Leszek w końcu zorientował się, że proces gromadzenia ludzi na Stadionie nie ma nic wspólnego z przebiegiem pozornego wiecu. Ludzie ci służyli, jako teatralna dekoracja „pełnego stadionu”. Zaś przemówienia – to przedstawienie, które później będzie przedstawiane, jako „treść” wiecu. Odczytano jakąś kretyńską uchwałę i oczywiście nie było żadnego głosowania. Została po prostu podana do wiadomości.

- „To wyście uchwalili. To oczywiste, prawda?”, brzmiał przekaz.

Teraz to wszystko wystarczy zmontować.

- Tylko co zrobią z całkowicie pustymi trybunami poniżej linii obwarzanka? – zastanawiał się.

Odpowiedź otrzymał wieczorem w Dzienniku Telewizyjnym. Niemrawy wiec, spęd nielicznych gorliwców i nieco liczniejszych tchórzy, biernych i osowiałych, został przedstawiony, jako potężna manifestacja poparcia dla partii i oburzenia na warchołów.

Którzy w tym samym czasie byli przepuszczani przez ścieżki zdrowia. I którzy później zostaną upamiętnieni „Placem Czerwca 1976” w Ursusie. Przed jakimś magazynem jeszcze modnej odzieży, sprzedawanej w cenie niemodnej. W pobliżu ruin jednego z najsłynniejszych zakładów ciągników rolniczych, dumy Polski międzywojennej i jednego z niewielu niekłamanych sukcesów polskiej myśli technicznej po wojnie.

Stadion robił wrażenie zapełnionego do ostatniego miejsca. Prawdą w tym obrazie było to, że wiec -spęd się odbył. To nie było kiedyś. To nie byli sami zaprzańcy, czerwone pająki i karierowicze. Większość – to byli „normalni”, trwożliwi ludzie, których tam spędzono, jak bydło. I którzy tego dnia czuli się podlej, niż bydło.

Teraz Leszek lepiej rozumiał, jaki był mechanizm innych wieców, których tyle widział w telewizji. Bo mimo wszystko czasem go dziwiło, że jest tylu chętnych do takiego idiotycznego manifestowania.

Fabryka Samochodów Osobowych, Warszawa, Żerań, rok 1968

W sierpniu 1968, kiedy pracował w FSO jeszcze przed zakończeniem studiów, fabryczna egzekutywa PZPR zwołała do stołówki zebranie pracowników Działu Głównego Konstruktora. Powiadomiono ich, że wojska układu warszawskiego a w tej liczbie zmechanizowane oddziały Ludowego Wojska Polskiego, wkroczyły do zagrożonej imperialistyczną agresją Czechosłowacji, udzielając jej bratniej pomocy.  Zapamiętał wówczas na całe życie twardo, zawczasu wypowiedziane zdanie sekretarza:

- Sytuacja jest zbyt poważna, żeby teraz urządzać tu jakieś dyskusje. Dlatego po prostu przyjmijcie do wiadomości podjęte przez naszą partię i rząd kroki i idźcie spokojnie do pracy.

Tak wyglądała udzielona mu któryś raz z rzędu lekcja „dojrzałości politycznej”. Demokracja jest dobra, jak rozstrzygamy o podziale ziemniaków na zimę, przydziale wczasów, czy tym podobne. W naprawdę poważnych sprawach nie macie nic do gadania. To nie na waszą głowę.

Ale na żadne wiece nie chodził. Nikt od niego tego nie wymagał. Widział tylko w telewizji jakichś wiecujących z FSO. Niektórych znał z gazetek ściennych. Pojedyncze osoby  - z widzenia.

Może wówczas mieli więcej ochotników? Leszek nie wiedział. Był jeszcze za młody, za głupi. Teraz wciąż trwał w zadumie przed telewizorem a spiker szczuł na Kuronia. Wychodziło na to, że wbrew przytoczonemu zdaniu, Kuroń był zwykłym podpalaczem. To już nie dziwiło. Budziło tylko bezsilność. Nazajutrz po zwycięstwie. Wracamy w stare koleiny.

Nie! Teraz będzie inaczej.

- Mamy nasze, samorządne, niezależne, związki zawodowe. Wywalczymy! - powiedział Człowiek z Dużym Długopisem.

I wątpliwości Brodatego Inżyniera, którego nazwisko kojarzyło się z Gwiazdą Betlejemską, teraz przemawiały na niekorzyść Brodacza. Później, dużo później, kiedy wszystko się wyda, będzie już za późno. 

Ale tego Leszek nie mógł wiedzieć. Nie można przewidywać przyszłości dwadzieścia lat naprzód, kiedy wieje wiatr historii od sierpniowej niedzieli do wrześniowego poniedziałkowego poranka. A Człowiek z Dużym Długopisem tak pięknie mówił o rocznicy 1 września, w którą przystąpimy, pogodzeni, do pracy.
Myśli Leszka krążyły wokół grudnia 1970 - tego.

Wracamy do Bydgoszczy, do hotelu miejskiego

Bo w grudniu PRL-owska społeczność rozsądnych na służbie zachowywała się jak należy. Nie dyskutowała w pracy. Jednak po powrocie do hotelowego pokoju, który zajmował wspólnie z jakimś starszym mężczyzną, też w delegacji, Leszek zastanawiał się, czy wypada nastawić radio na Wolną Europę. Z kłopotu szybko wybawił go jego towarzysz.

Nasłuchiwali więc razem wieści z Gdańska, w nowo powstałej mikro-wspólnocie głodu informacji, przez szumy zagłuszarki. Nazwanej później przez polski ludek słuchaczy RWE, już w stanie wojennym, „rozgłośnią imienia Mariana Buczka”. Buczek miał nazwisko pasujące, jak ulał, do charakteru radiostacji jego imienia. Był polskim, ideowym komunistą, dumą władców PRL. Propaganda robiła z niego komunistycznego świętego, nie eksponowała tylko faktu, że był żołnierzem legionów i miał tyle przytomności umysłu, że wolał gnić  w polskim więzieniu, jako sowiecki agent, niż być zwolniony pod warunkiem wyjazdu do ZSRR i podzielić los innych idiotów-komunistów, jak Bruno Jasieński.

Takich spryciarzy było zresztą więcej. Włodzimierz Sokorski, komunistyczny minister kultury w latach pięćdziesiątych i bon – vivant, chwalił się, że właśnie w polskim więzieniu przeczekał najgorszy okres stalinowskich czystek.

Jeśli jeszcze dodamy, co jest może najmniej prawdopodobne, ale nie znaczy - niemożliwe, jak twierdzi historyk Paweł Wieczorkiewicz, że Buczek – to agent polskiego, przedwojennego wywiadu, to „paradoks Buczka” będzie pełny.

Takiego to patrona dostały od słuchaczy Wolnej Europy komunistyczne zagłuszarki.
Być może nic nie jest takie, jak się wydaje.

I tak, poprzez konkurencyjne odgłosy komunistycznej radiostacji, pełniącej swą destrukcyjną służbę ze zmiennym szczęściem, dwóch nieznanych sobie bliżej mieszkańców pokoju hotelowego w śródmieściu Bydgoszczy, słuchało głosu Wolnej Polski, „Wolnej Europy”, dochodzącego w postaci falującego od dobrej do ledwie zanikającej słyszalności, głosu spikera. Mówił o demonstracjach, o palącym się komitecie wojewódzkim PZPR w Gdańsku.
O interwencji oddziału czołgów, który rozjechał jedną z niesfornych taksówek, parkującą pod Dworcem Głównym i tym sposobem zdobył teren pod Dworcem jako bazę wypadową w kierunku Stoczni.
O ofiarach śmiertelnych.

Hotelowi współtowarzysze, na kilka delegacyjnych noclegów, odbyli nawet ostrożną dyskusję o dziejącej się na ich oczach, a właściwie, w ich uszach, szumiącej i falującej, bliskiej topograficznie i chronologicznie, historii.

Towarzysz Leszka wypowiedział wówczas swoje credo rozsądnego Polaka:
                - Mój Boże… znów zginie bez sensu wiele ludzi. I co to da?

Leszek zaś, młody, niedowarzony, z wielkiego miasta, produkt socjalistycznego szkolnictwa, prawy obywatel PRL i pracownik zaplecza jego przemysłu obronnego, odpowiedział tak, jakby ktoś mówił przez niego:

- Człowiek czasem postępuje nierozsądnie, ponieważ inaczej postąpić nie może. I ten postępek ma sens. I nawet jego klęska tego sensu nie podważa.

No tak, robotnicy spalili faktycznie parę wojewódzkich komitetów PZPR.
Niestety nie spalili Centralnego. Komitetu. Komitetu, nie Dworca. Zresztą dworca wtedy jeszcze nie było.

Władza dostała gorzką lekcję.  Ale lekcję dostała nie tylko ona. Zachowała wszystko, co ważne dla jej prawie niepodzielnego panowania. Zostało tylko memento możliwej reakcji „głupków”. I to zmieniło trochę jej sytuację.
A „głupki” też zmądrzały.
- „Zamiast palić komitety, trzeba zakładać własne, organizować się”.

Nawoływanie Kuronia było mocno spóźnione. Wolne Związki Zawodowe, notabene wbrew zdaniu Kuronia, dawno założono, organizatorzy strajków sierpniowych dobrze wiedzieli, do czego zmierzają i doradcy z Warszawy byli im potrzebni raczej, jako dodatkowe wsparcie moralne, niż jako prawdziwi stratedzy. Ale Leszek jeszcze wtedy nic o tym nie wiedział.

Fakt prasowy wyjaśniony historyczną frazą, jesień 1980

Tymczasem rozpętała się nagonka, w której robiono z pana Jacka podżegacza do palenia komitetów. Mimo, że samej wypowiedzi właściwie nie zmanipulowano, nie wycięto z niej słówka „nie”. Było też o zakładaniu.

Postąpiono pozornie skrajnie nielogicznie. Najpierw nadano nie przekręconą, oryginalną wypowiedź,  a dopiero potem, w komentarzach, rezonowanych w prasie, radiu i telewizji, odwrócono o 180 stopni jej sens.

Leszek nie był żadnym bohaterem, ani pobożnym poszukiwaczem Prawdy. A ten widoczny przekręt był dla niego bulwersujący. Widocznie ciągle jeszcze oddychał atmosferą ładu moralnego. Ładu przyzwoitości, prawdy i sprawiedliwości.

Pasożytował na tym niezauważalnym, jak powietrze, środowisku, nie dając wprawdzie nic w zamian, ale starając się zbytnio go nie zatruwać. Jeśli to nie wiązało się z cierpieniem. I oto na jego oczach dokonywano bezczelnego przekrętu. Nie można uniknąć cierpienia. Albo decydujesz się na mężne Cierpienie w imię Prawdy, albo odczuwasz cierpienie upodlonego obserwatora.  Znów dać się tak upodlić?
- Co wybierasz?

Niezależnie od jego dylematów moralnych, prawdziwa niespodzianka jeszcze na niego czekała. Po kilku dniach zabrał głos świeżo upieczony przywódca legalnego ciała założycielskiego „Solidarności”, Lech Wałęsa. 

Bronił Kuronia, ale bronił go jakoś dziwnie, według pokrętnej logiki, że Kuroń miał co innego na myśli, czy coś w tym rodzaju. Swoją słynną frazą, która później przejdzie do historii polskiej debaty.

Zresztą nieistotne, jaka była ta linia obrony. Ważne było to, że przyszły noblista rozumiał wypowiedź Kuronia po myśli manipulatorów. Gdybyśmy towarzyszyli Leszkowi aż do epoki Rządu Trampkarzy, to w świetle przyszłych wydarzeń, biografii Wodza, którą Wałęsa dopiero wypełni treścią przez ćwierć wieku,  Leszek mógłby uczynić  z niego wspólnika manipulacji, ale on przecież jest ciągle biednym ignorantem politycznym, więc na razie bez takich spekulacji. 

Może wrócimy do tego później. Proszę mi przypomnieć.
Reakcja Wałęsy uświadomiła Leszkowi rzeczywisty sens zabiegu, jakiego dokonano na umysłach jego rodaków. Większość, w tym (prawdopodobnie) sam Charyzmatyczny  Przywódca, nie (do)słyszała wypowiedzi oryginalnej, słyszała natomiast, powtarzane w nieskończoność, do znudzenia, komentarze, które próbowały zrobić z Kuronia krwiożerczą bestię.

Tę lekcję manipulacji Leszek dobrze zapamiętał.
Nie była to lekcja ani pierwsza, ani ostatnia.

Zatłoczona kolejka WKD, Trasa Warszawa Chałubińskiego – Tworki, marzec 1968

Ponad dwanaście lat wcześniej Leszek wracał zatłoczoną kolejką WKD z Warszawy.
Był marzec 1968 roku, Warszawa wrzała wówczas, jak kocioł kawy na studenckiej prywatce. Był jeszcze rozemocjonowany po udziale w demonstracji, która z Uniwersytetu zmierzała na Politechnikę. Instynktowne poszukiwanie wspólnoty. W okolicy Ośrodka Kultury Czechosłowackiej, niedaleko skrzyżowania Marszałkowskiej z Żurawią, widząc wyległych pracowników Ośrodka, skandowali:
- Cała Polska czeka, na swego Dubczeka!

Demonstracje studentów na Marszałkowskiej szły środkiem. Leszek, jako student Politechniki nie mógł się nie przyłączyć. Hasła były oczywiste. Demokracja, prawda, kultura bez cenzury. Ale gdy na horyzoncie zbliżały się groźne mundury z Golędzinowa a demonstracja była za mało liczna, żeby się przeciwstawić, błyskawicznie zamieniała się w grupę spokojnych przechodniów, którzy, jak gdyby nigdy nic, przechadzali się szerokim chodnikiem.

Kolejka WKD potrzebowała około 40-tu minut, żeby pokonać dystans 25 kilometrów ze stacji przy Chałubińskiego do Podkowy Leśnej Wschodniej.
Trzy zatłoczone wagoniki. Siedzący szczęśliwcy, mający teraz czas na przedobiednią gazetową sjestę.
I stojący w przejściach, cierpliwie czekający, aż w Tworkach nieco się przerzedzi i będzie można odpocząć.

Wszyscy znali się z widzenia. Znajomości z widzenia przeradzały się w znajomości osobiste. Dyskutowało się o życiu, o wydarzeniach, poznawało się dziewczyny, a nawet sąsiadów zza płotu, z którymi w innym przypadku nie zbliżyło by się tak przyjaźnie.

Leszek stał w przejściu i patrzył z dezaprobatą, jak siedzący w rzędzie jednoosobowych siedzeń przy oknie mężczyzna czyta „Życie Warszawy”, gnidzią gazetę dla inteligencji. Widział, co się działo w Warszawie a co opisywano w gazetach. Ten szok dwóch rzeczywistości rodził spontaniczne hasło:
                - Prasa kłamie!

Ale wśród różnych Trybun, Żołnierzy Wolności, i innych gadzinówek, Życie było przynajmniej gadzinówką inteligentną, dającą się czytać, jeśli się opuszczało pierwszą stronę i najbardziej zakłamane teksty ze środka. 

Ale facet czytał właśnie na trzeciej stronie polityczny artykuł o krzyczącym wielką czcionką tytule:
Dyktatura ciemniaków

Leszek znał już jego treść. Była wredna, przekręcała sens wypowiedzi znakomitego felietonisty, jeszcze niedawno -posła na sejm koła Znak, Stefana Kisielewskiego. Przypisywała mu chęć wywyższania się ponad przodującą klasę robotniczą, elitaryzm i pychę.

Leszek patrzył z wyższością i politowaniem na faceta, który czytał te bzdury. Ten zaś, nieświadomy niczego, bawił się świetnie. W pewnej chwili zwrócił się do swojego vis-a-vis z ławki, ale niespecjalnie cicho. Sąsiednie ławki  mogły dokładnie słyszeć sens jego wywodu. Polska była pod panowaniem komunistów, ale Polacy zachowywali się trochę, jakby żyli w wolnym kraju.

Trolejbus linii 56, trasa Al. Jerozolimskie – Rakowiecka, pogodny październikowy ranek 1965

Bardzo rzadko tylko interweniował jakiś ubek, którym okazywał się wówczas, ku zdumieniu obecnych, niczym się nie wyróżniający, wyglądający, jak asystent akademicki, pasażer.

Tak się zdarzyło Leszkowi kilka lat wcześniej, gdy trwał proces Melchiora Wańkowicza z paragrafu o szkalowanie Polski Ludowej. Jadąc na uczelnię przy Narbutta, zbyt głośno dyskutowali z kolegami w trolejbusie przemierzającym właśnie Aleje Niepodległości, opodal Głównego Urzędu Statystycznego. Nie uświadamiali sobie, że znajdują się w okolicach Rakowieckiej i prawdopodobieństwo spotkania jakiejś podpory reżimu na służbie niepomiernie wzrosło.

Ubek zaczepił ich dyskretnie dopiero po opuszczeniu przez nich trolejbusu, kiedy żywo dalej dyskutując, skręcili z ruchliwej i pełnej przechodniów Rakowieckiej w zaciszną Łowicką. Szedł za nimi cały czas, przysłuchując się rozmowie a oni nie zwracali na niego uwagi. Ograniczył się tylko do wylegitymowania jednego z nich, który prezentował najbardziej „antypaństwową” postawę.
Była to jednak lekcja również dla „naiwnych”, którzy w dyskusji brali stronę rządu, „broniącego się przed oszczerstwami”. Wszyscy solidarnie stanęli w obronie legitymowanego kolegi i byli jednakowo zbulwersowani tym dowodem panujących „wolnościowych” stosunków pod władzą jeszcze opromienionego sławą Października, „liberalnego” Gomułki. W końcu jednak ubek oddał legitymację studencką pechowemu dyskutantowi i poszedł sobie, żegnany jeszcze ich oburzonymi pokrzykiwaniami.

Za mało ubeków, powrót w czasie i przestrzeni do kolejki WKD

Tym razem żaden ubek nie interweniował i pół wagonu mogło usłyszeć teatralny szept czytelnika gnidziej gazety dla inteligentów:

- Kapitalne! Zobacz ten tytuł! To, co napisali, to nieważne. Ważne, że ten tekst tak właśnie zatytułowali i tytuł bije w oczy! To się liczy!

Leszek ciągle, mimo upływu lat,  nie był pewny.

Nie pamiętał, kto napisał ten wredny tekst, który nie był na pewno żadnym ukradkowym podaniem ręki pobitemu przez bezpiekę za niewyparzony język, Kisielowi. 

Nie wiedział, czy za ten zbyt rzucający się tytuł ktoś został wyrzucony, czy też komuniści w ogóle nie zauważyli lapsusa.

Nie był pewny również teraz, siedząc przed telewizorem we wrześniu 1980-tego i słuchając funkcjonariusza propagandy i manipulacji, uważającego się za dziennikarza, którzy wygłaszał idiotyczny na pierwszy rzut oka komentarz o rzekomym wzywaniu do palenia komitetów, przez trockistę o gołębim sercu.
      
        Dyktatura Ciemniaków.

Czy to był przykład głupoty redaktora, który wykonując zlecone zadanie propagandowe, przyniósł swoim mocodawcom więcej szkody, niż pożytku, propagując genialny bon mot felietonisty Tygodnika Powszechnego?
Czy też przykład szlachetnej manipulacji kreta, żałosnego Wallenroda w świecie propagandy komunistycznej?

Lekcja czytania, niedaleko Tworek

Leszek nie wiedział nawet, ilu ludzi dowiedziało się o „Dyktaturze ciemniaków”, nie dało się przekonać idiotycznej argumentacji tak zatytułowanego tekstu i mściwie pomyślało o prawdziwej dyktaturze ciemniaków, która panowała wówczas nad Polską, wyrządzając jej niepowetowane do dzisiaj szkody.
Ale tę lekcję czytania między wierszami zapamiętał na zawsze. Lekcję nie przejmowania się czasem wymową treści widocznej na powierzchni, szukania drugiego dna i przewidywania skutków zdarzeń. Skutków niekoniecznie oczywistych.
Lekcję daną mu przez nieznajomego towarzysza podróży kolejką WKD, gdzieś koło Tworek.
A pierwsza lekcja jest tylko początkiem. Kiedy zostanie nam dany do ręki klucz do otwierania pierwszych drzwi, uzyskujemy wstęp do świata ukrytych intencji, drugich planów, niewypowiedzianych lecz sugerowanych treści.

Mały przerywnik, inwokacja do cierpliwego czytelnika

To jest koniec historyjki o Leszku, człowieku wśród skorpionów, starającym się przeżyć swoje życie i nie cierpieć.

Szanowny czytelniku, mam dziwne uczucie. Snułem opowieść i teraz mam ją jeszcze rozebrać na części? Oderwać mięso od kości i odsączyć krew?

No cóż. Publikacja w szacownym, humanistycznym piśmie zobowiązuje. Zaryzykuję.
(Humanistyka. Domena znikła :(

Nie rozczulajmy się. Łyk kawy i dalej w drogę.

Manipulacja, ponadczasowy oręż bezlitosnej wojny z prawdą
Tamto, to był materiał analityczny. Teraz analiza. Będzie krótko, albo wcale.
Manipulacja (łac. manipulatio - manewr, fortel, podstęp) – (…) to celowo inspirowana interakcja społeczna mająca na celu oszukanie osoby lub grupy ludzi, aby skłonić je do działania sprzecznego z ich dobrem, interesem. Zazwyczaj osoba lub grupa ludzi poddana manipulacji nie jest świadoma środków, przy użyciu których wywierany jest wpływ.
(Wikipedia)
Nic nowego pod słońcem.
Jak mówi John Eldredge: Jest wojna, nie dziw się, że strzelają.
Może i nic. Ja widzę jednak pewien rys, którego nie ma w definicji. A który przewija się przez wszystkie przykłady powyższego tekstu. Ale nie tylko. Bo tu i teraz występuje ze szczególną siłą.
Teza końcowa. Manipulokracja

„… aparat propagandy obozu smoleńskiego, czując krew, atakuje zajadlej. Niecierpliwość, przebieranie nóżkami. Ciemny lud to kupi.”

Taki komentarz „nowego redaktora naczelnego” opiniotwórczego pisma o ciekawej przeszłości z perspektywą szybkiej degrengolady, niejakiego Kobosko, czy jak mu tam, zwalnia z wszelkiej argumentacji w temacie Smoleńska. Ciemny lud (podkreślenie KR) ma wiedzieć: Nawet nie myśl samodzielnie w tym temacie!. To zbrodniomyśl!

Właśnie: ciemny lud musi mieć dostarczone na talerzu gotową do przeżycia strawę duchową. Argumentacja jak najprostsza. Ideałem jest jej całkowity brak.
No bo spróbujmy:
Oto argumentacja eksperta lotnictwa, mojego starszego kolegi z Politechniki Warszawskiej:
Przytoczmy taki fragment propagandy obozu smoleńskiego:

…jest zdjęcie nr 33 w raporcie MAK-u, na którym widać wręgę nr 65 i zwisające z niej przewody.
Jej stan świadczy, że została ona oderwana od pozostałej części samolotu w wyniku działania siły rozrywającej, nie zaś zgniatającej, jak powinno być przy upadku z wysokości. (…)
Na innym zdjęciu tej wręgi widać bardzo wyraźnie, zwłaszcza przy powiększeniu, że była ona połączona z kadłubem wieloma kołkami śrubowymi. Na obrzeżach wręgi widać dziury po tych urwanych śrubach. (…) Wystarczy zerwać kilka kołków na maszynie wytrzymałościowej, sprawdzić, ile kilogramów przenoszą (wytrzymują przyp. KR) pomnożyć przez liczbę śrub, wówczas otrzymamy siłę, jaka spowodowała oderwanie tylnej części od kadłuba. (…) po podzieleniu jej przez powierzchnię wręgi można dokładnie określić ciśnienie, które spowodowało defragmentację kadłuba (…)

Hmmm. No nie wiem. Ja wszystko rozumiem, ale ja zdawałem dynamikę, wytrzymałość materiałów i aerodynamikę. Niektóre przedmioty prawdopodobnie u tych samych wykładowców, co autor wypowiedzi, inżynier lotnictwa Stefan Bramski. Ja zaczynałem studia na Politechnice, kiedy on kończył. Ale doktorat obronił dopiero w Wolnej Polsce. Nie pochodzi z Nowej Gwinei. To kresowianin.
Czytelnik musi sam sobie odpowiedzieć, czy to Kobosko rozbija w puch propagandę, czy też  Bramski jest dostatecznie przekonujący w demaskowaniu mega manipulacji wspomaganej przemocą medialną.
Fragment jest przydługi i nie chce się wam czytać, prawda? A to tylko początek! Dopiero logiczny ciąg różnych przesłanek, splecionych nicią przewodnią weryfikowanej hipotezy może ugruntować przekonanie czytelnika do słuszności pozycji „sekty smoleńskiej” lub też „sekty antysmoleńskiej”.
Potrzebna jest miłość prawdy i wytrwałość w jej drążeniu. Czy stać będzie na to kogoś, kto wrócił właśnie z radosnej balangi i chce zapomnieć wreszcie o wstydliwym wypadku lotniczym, w którym zginęło paru pisiorów i, niestety, tylko jedna kaczka?
Dlatego  dużo skuteczniejsze jest odbić ze sztancy tekścik o przebieraniu nóżkami i ciemnym ludzie. I wzmocnić przekaz perswazją graniczącą z przemocą. A nawet tę granicę przekraczając, kiedy trzeba.

To jest właśnie moja teza. Czy oryginalna? To właśnie chciałbym wiedzieć.
Otóż manipulacja, ta starodawna technika dezinformacji wymaga prawie zawsze wsparcia przemocą. Podobnie, jak z metodą bata i marchewki. I jest nową metodą rządzenia, manipulokracją, dla zmylenia ciemnego ludu, zwana demokracją.

Manipulacja wymaga wsparcia albo przemocy nagiej, jak zagrożenie bezpośrednie (np. utrata pracy, areszt, złamanie kariery – co występowało szczególnie w przykładach podanych w historii o Leszku), albo groźba symboliczna, jak wykluczenie z grona ludzi rozsądnych, inteligentnych i przyzwoitych. No i rysujące się widmo (łojojoj!) przynajmniej utraty lepszej pracy.

Stąd ten przykład zastosowania sztancy publicystycznej, zgrabnie wykonany przez klona znanego pałkarza publicystycznego o aksamitnym głosie. Zgrabne połączenie manipulacji, perswazji i ukrytej groźby to umiejętność pokupna. Pan K. właśnie się załapał.
Sztanca obowiązuje i próbuje obezwładnić biednego leminga, następcę Leszka.
Manipulacja jest dobra dla idiotów, których jest najwięcej. Jednakże jest zawsze sporo ludzi nieco bardziej spostrzegawczych, ale zbyt bojaźliwych, żeby się wychylić, gdy można oberwać. Albo zostać wylegitymowanym przez czujnego ubeka. Albo zakwalifikowanym do psychiatryka, chorym z nienawiści. Albo niecierpliwie przebierającym nóżkami żądnym władzy, ohydnym nekrofilem.
Zdaję sobie sprawę, że podane przykłady, nie te historyczne i klasyczne, tylko te aktualne,  nie są wcale „oczywiste” dla wszystkich „wybitnych” publicystów, nawet z obozu prawicowego.
Dla nich to powód do „rozsądnej dyskusji”. Albo rozsądnego wzruszenia ramionami. Albo nawet rozsądnego złapania się za głowę.
Dla mnie ich postawa jest najsmutniejszym dowodem nowego „zwycięstwa prowokacji”. Albo, niestety, proszę o wybaczenie, korupcji intelektualnej. Dixi. I sapienti sat.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz