Powołanie. Moje.
W poprzednim, zaczynającym te ćwiczenia felietonie
nawiązałem do jednego z Mistrzów. Mimo
próby wykorzystania jego wielkości do zdobycia taniej popularności, rezultat
był mizerny. Kilkunastu czytelników, wśród których był jednak, być może, ten
jedyny, na którym mi zależy. Bo ja piszę dla jednego czytelnika. Jeśli nawet
jest on w kilku osobach. Taka wieloosobowa personifikacja targetu.
Ten początkowy akapit jest właśnie deklaracją intencji,
odpowiedzią na skierowany do mnie zawoalowany postulat, bym nie rozmieniał się
na drobne, tylko zaczął robić coś, do czego naprawdę jestem powołany. Intencje
jak najbardziej szlachetne, postulat ze wszech miar słuszny.
Ale … łatwo powiedzieć.
Skąd ja mam wiedzieć, debiutant, który dopiero co, z „blogera” awansował na „literata”? Mówię to na odpowiedzialność kogoś z „branży”,
kogo spytałem, na czym polega moja nowa sytuacja. Bo wydali mi pierwsze utwory
w niszowym czasopiśmie. Ja mam wiedzieć, do czego jeszcze jestem powołany? Oprócz oczywiście mojej, ciągle mnie nie
puszczającej wolno, „kariery zawodowej”?
Trochę się rozglądam. Chcę stanąć na własnych nogach. Nie
podczepiać się do żadnego pociągu. Pociągi zmieniają tabor, rozkłady jazdy i
człowiek zostaje czasem w polu, w eleganckich, ale za ciasnych butach i z za
ciężką walizką, którą nieść nieporęcznie a porzucić szkoda.
Postanowiłem więc zostać niezależnym felietonistą. Okres
próbny. Wiadomo. Potem nie przedłużają umowy. I znów bezrobocie. Ale zawczasu
można już dalej się rozglądać. Zresztą, ma się emeryturę i boki, to człowiek
zawsze spadnie na … kawę i ciastko.
Co?
…. „wpadnie”, nie – „spadnie”?
Aaaa, coś mi się pomyliło. Ale chciałem koniecznie wejść do
tej cukierni. Uzależniony jestem, więc proszę wybaczyć, że gdy muszę się napić
kawy, mylą mi się porzekadła.
Tygodniki głównego nurtu
Moja ulubiona cukiernia, oprócz dobrej kawy i tortu
tureckiego, który sobie dozuję (norma cukrowa już osiągnięta) - ma jedną
dodatkową zaletę,
Prasę „lub czasopisma” kupuję równie oszczędnie. To znaczy - według mnie. Mojej żony
lepiej nie pytajcie, bo jej zdanie jest dokładnie odwrotne. Mam jednak pewien
dowód materialny w ewentualnym procesie o trwonienie majątku: nie kupuję
pewnego tygodnika głównego nurtu na literę „w”.
Natomiast owa cukiernia oferuje całą paletę tygodników na
dobrym papierze, podobnych w charakterze do owego w–tygodnika. Ani jednego zaś
z tych, które ja kupuję, nie oferuje. To
pewnie taki plan marketingowy:
„Napijesz się u nas kawy i przejrzysz tygodniki, których
byś w życiu nie kupił!”
Oryginalne, nie? Ja w każdym razie nie wpadł bym na to. W
cenie kawy i ewentualnie kawałka tortu, mam paletę tygodników i wszystkie
felietony głównego nurtu. I jakie nazwiska!
Skorzystajmy więc z okazji i zorientujmy się jak sobie radzą
owi felietoniści głównego nurtu. Czy można się od nich czegoś nauczyć?
Felietoniści głównego nurtu
…. od razu felietoniści. Warsztat mam swój. Jeśli nawet
przypomina raczej austriackie gadanie niż felietonowe fajerwerki. W niniejszym, drugim podejściu żadnych 3 tys.
znaków nie będzie, na pewno zauważyliście. Jestem długodystansowcem. I tylko
czasem coś mi skapnie w formie kropli większej. Zwykle jednak - rozcieńczam w
wiadrze.
Stąd wynalazek: tryptyk
felietonowy. Ten rozdział to ostatni element tryptyku. Będzie pointa, zostańcie
Państwo ze mną.
Tygodnik na „w” zamieścił myśl Alec’a Baldwina, która mi się
spodobała, jest a propos, ale to nie jest pointa. To motto tego tekstu,
umieszczone w środku. Brak marketingowego wyczucia? Powiedzmy, że to premia dla
wytrwałych. Cytuję z pamięci oddając sens:
Są dwa okresy w życiu, kiedy człowiek nie pędzi, tylko medytuje. To
studia i … emerytura. Pogoń rodzi frustrację, mętlik i nieuzasadnioną
wyniosłość. Zraża.
Ja bym dyskutował, czy to główne źródła frustracji. Bo
medytacja na niektóre aktualne tematy publiczne rodzi nie mniejszą frustrację i
wyniosłość. Zraża tych, którzy medytują o czym innym. Każdy przecież czym innym
się bulwersuje. Jeden tym, że mu państwo się rozpada na jego oczach, drugi tym,
że inni uważają, że się rozpada, a przecież wszystko gra. Czy to nie jest o
wiele większe źródło frustracji?
Jeszcze inny może uważać, będąc życzliwy temu pierwszemu, że
on niepotrzebnie się tym bulwersuje, marnując czas. I tak nie mamy na to
wpływu, po co te nerwy?
Ja tak nie uważam. Ale mogę się mylić.
Załatwmy jednak tych felietonistów. Ostatnia szansa, żeby
tryptyk zmieścił się w formule felietonu a nie wiadra wody.
Bo tygodnik na „w” publikuje felietony: „poety, prozaika,
eseisty i krytyka literackiego”. Przepisałem
do notesiku jego felietonowe cv. Imponujące, prawda? Zdobyć felietonistę z
takim cv!
Gdzie ja? Z czym do gości? Znam go, ale nie będę mu robił reklamy.
Jeszcze czego.
Wara mu od moich dziesięciu czytelników!
Na moje oko, felietonik jeszcze cieńszy, niż moje ćwiczenie.
Jest tam groch z kapustą: streszczenie całego roku w pogrzebach znajomych,
spointowane ryzykowną metaforą człowieka – dmuchawca, który nie wiadomo przez
kogo został rozdmuchany. To było wytworniej ujęte, ale ja tak zapamiętałem.
Uprzedzony jestem. Ale fakt - nic bulwersującego.
Koniec jest natomiast bardziej znamienny. Przytaczając dwa
przypadki ze swego otoczenia – jednego człowieka międzynarodowego sukcesu i
drugiego - starego, sfrustrowanego, wygłaszającego „oszołomskie”, „idiotyczne”
– opinie, nasz felietonista pointuje.
„Starzy – zardzewiałą śrubą przytwierdzeni do ziemi, kiedy młodzi fruną
często za wysoko”.
Bo felietonowy „szwagier” trzyma sto srok za ogon.
Te zardzewiałe śruby mnie zainteresowały. Ten niepokój, że
„Niemcy wykupią Polskę, nawet Ursus zmarnowano”.
Zardzewiała śruba. No
i z drugiej strony te sto srok.
I w środku, okupant złotego środka, fruwający na właściwej
wysokości, nie tam, gdzie „orły, sokoły”, tylko mniej więcej na wysokości płotu,
czyli tyle, co uleci przestraszona kura.
„Poeta, prozaik, eseista, reporter i krytyk literacki”.
Trzyma jedną srokę. Tylko którą?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz