poniedziałek, 14 stycznia 2013

Ćwiczenia z felietonistyki (1)



Felietonistyka. Ha. To prawie niedostępny dla mnie rodzaj twórczości. Zmieścić w 3 tys znaków jakąś myśl, tak, żeby została zapamiętana? Kiedy po drodze spotkamy trzy piękne Dygresje i siedmiu nudziarzy rodzaju nijakiego imieniem Uzasadnienie?

Pomarzyć.

Albo poćwiczyć. Uczmy się od największych.

Na przykład od Macieja Rybińskiego, który już zastygł w posąg papieża polskiej felietonistyki, ale posąg stoi odwrócony teraz do ściany, w kącie, z etykietką „felietonista pisiorski”. 

Mimo, że jeden z najlepszych jego felietonów broni Michnika przed Giertychem. Z zagajeniem o honorze i pointą o infamii. W międzyczasie panowie się pogodzili, zaczynają już u siebie bywać, ale panu Maciejowi to nie pomogło.

Znacie? Nie? Oj, to macie braki w zakresie felietonologii. Proszę sobie kupić tomik. Nie powiem, gdzie, bo nie chcę uchodzić za pisiora, a poza tym Sakiewicz mi nie płaci za reklamę jego księgarni na rogu Dzielnej i Aleji Jana Pawła Drugiego. W Warszawie, oczywiście.

Tak sobie pogaworzyłem i jedna trzecia normy stracona. Ad rem. O czym to ja?

Aaa. Felietony Rybińskiego.

W tomiku nie mogłem znaleźć innego pamiętnego felietonu Rybińskiego, o incydencie z odwożeniem córki do szkoły. W piżamie, bo pan Maciej zaspał. Było to w Anglii. Zatrzymała go policja drogowa. Puścili go, bo zapytał policjanta: „Czy jak pan zaśpi i odwozi pan córkę do szkoły w pidżamie (in pyjamas - pan Maciej wyrażał się po angielsku), to pamięta pan o dokumentach?”.

Tezę felietonu pominę, bo mimo, że uważam felieton za świetny, to historyjkę - za wymyśloną (ale nie mam przecież dowodu) a tezę – za naciąganą.

Mnie się zdarzyło dwa razy, że policja puściła mnie wolno, mimo, że nie miałem przy sobie dokumentów. A zawsze byłem kompletnie ubrany. Raz nawet w ciepłej, zimowej kurtce.

Raz, kiedy byłem ubrany „do figury”, jak mawiała moja mama, (to pierwsza, napotkana dystyngowana,Dygresja), a było to we Włoszech, zatrzymał mnie strażnik miejski, bo go o mało nie przejechałem. Było piękne słońce a on był, jak to włoski strażnik – vigile, ubrany na biało.

Kiedy tylko ochłonął po ujściu z życiem i po akcencie zorientował się, z kim ma do czynienia, puścił mnie wolno i wrócił do swoich niebezpiecznych obowiązków.

Drugi raz było to w Polsce, zimą. Wracałem z delegacji. W mojej rodzinnej miejscowości zatrzymano mnie do kontroli. Okazało się, że zrobiłem trzysta kilometrów bez dokumentów. I polski policjant TEŻ mnie puścił. Powody mogły być trzy.

Po pierwsze był sam, więc nie musiał się wykazywać służbistością.

Po drugie, skojarzył mnie, jako miejscowego. A miejscowy – to swojak, niegroźny.

Po trzecie, jak opuściłem szybę, usłyszał zapewne znajomy sygnał pewnego radia, które w głównym nurcie „narracji” kojarzy się z nienawiścią, zapiekłością  i antysemityzmem, ale widocznie policji kojarzy się z nieszkodliwymi dziwakami, zapominającymi czasem dokumentów.

Zostało mi jeszcze nieco ponad sto znaków. Pointa?
Policjanci są różni, ale żeby puścili kogoś wolno, musi on wzbudzać ich zaufanie.
Do słowa „zaufanie” zostało jeszcze 5 znaków do trzech tysięcy. Jak oceniacie moje ćwiczenie?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz