Felietonistyka. Ha. To prawie niedostępny dla mnie rodzaj
twórczości. Zmieścić w 3 tys znaków jakąś myśl, tak, żeby została zapamiętana?
Kiedy po drodze spotkamy trzy piękne Dygresje i siedmiu nudziarzy rodzaju
nijakiego imieniem Uzasadnienie?
Pomarzyć.
Albo poćwiczyć. Uczmy się od największych.
Na przykład od Macieja Rybińskiego, który już zastygł w
posąg papieża polskiej felietonistyki, ale posąg stoi odwrócony teraz do ściany,
w kącie, z etykietką „felietonista pisiorski”.
Mimo, że jeden z najlepszych jego
felietonów broni Michnika przed Giertychem. Z zagajeniem o honorze i pointą o
infamii. W międzyczasie panowie się pogodzili, zaczynają już u siebie bywać,
ale panu Maciejowi to nie pomogło.
Znacie? Nie? Oj, to macie braki w zakresie felietonologii.
Proszę sobie kupić tomik. Nie powiem, gdzie, bo nie chcę uchodzić za pisiora, a
poza tym Sakiewicz mi nie płaci za reklamę jego księgarni na rogu Dzielnej i
Aleji Jana Pawła Drugiego. W Warszawie, oczywiście.
Tak sobie pogaworzyłem i jedna trzecia normy stracona. Ad
rem. O czym to ja?
Aaa. Felietony Rybińskiego.
W tomiku nie mogłem znaleźć innego pamiętnego felietonu
Rybińskiego, o incydencie z odwożeniem córki do szkoły. W piżamie, bo pan
Maciej zaspał. Było to w Anglii. Zatrzymała go policja drogowa. Puścili go, bo
zapytał policjanta: „Czy jak pan zaśpi i odwozi pan córkę do szkoły w pidżamie
(in pyjamas - pan Maciej wyrażał się po angielsku), to pamięta pan o
dokumentach?”.
Tezę felietonu pominę, bo mimo, że uważam felieton za
świetny, to historyjkę - za wymyśloną (ale nie mam przecież dowodu) a tezę – za
naciąganą.
Mnie się zdarzyło dwa razy, że policja puściła mnie wolno,
mimo, że nie miałem przy sobie dokumentów. A zawsze byłem kompletnie ubrany.
Raz nawet w ciepłej, zimowej kurtce.
Raz, kiedy byłem ubrany „do figury”, jak mawiała moja mama,
(to pierwsza, napotkana dystyngowana,Dygresja), a było to we Włoszech,
zatrzymał mnie strażnik miejski, bo go o mało nie przejechałem. Było piękne
słońce a on był, jak to włoski strażnik – vigile,
ubrany na biało.
Kiedy tylko ochłonął po ujściu z życiem i po akcencie
zorientował się, z kim ma do czynienia, puścił mnie wolno i wrócił do swoich
niebezpiecznych obowiązków.
Drugi raz było to w Polsce, zimą. Wracałem z delegacji. W
mojej rodzinnej miejscowości zatrzymano mnie do kontroli. Okazało się, że
zrobiłem trzysta kilometrów bez dokumentów. I polski policjant TEŻ mnie puścił.
Powody mogły być trzy.
Po pierwsze był sam, więc nie musiał się wykazywać
służbistością.
Po drugie, skojarzył mnie, jako miejscowego. A miejscowy –
to swojak, niegroźny.
Po trzecie, jak opuściłem szybę, usłyszał zapewne znajomy
sygnał pewnego radia, które w głównym nurcie „narracji” kojarzy się z
nienawiścią, zapiekłością i
antysemityzmem, ale widocznie policji kojarzy się z nieszkodliwymi dziwakami,
zapominającymi czasem dokumentów.
Zostało mi jeszcze nieco ponad sto znaków. Pointa?
Policjanci są różni, ale żeby puścili kogoś wolno, musi on wzbudzać
ich zaufanie.
Do słowa „zaufanie” zostało jeszcze 5 znaków do trzech
tysięcy. Jak oceniacie moje ćwiczenie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz