Trzy felietony, czyli
porażka
Szewca rozmowy z ruskimi
jako pendent do ostatnich
wieści, jak sobie premier Putin wyobraża walkę o Jednolitą Rosję.
Lektury wielkoruskie
Ambasador sowiecki w wojennym Londynie lat czterdziestych, Iwan
Majski, sygnatariusz układu z Polską napisał wspomnienia ze swojej londyńskiej misji.
Czytałem to w latach siedemdziesiątych tak, jak zawsze się czytało takie
dzieła. Sowieckie wspomnienia, wydane w oficjalnym peerelowskim wydawnictwie –
wiadomo: komunistyczna propaganda.
Ale w tym okresie próbowało już się czytać albo między
wierszami, gdy miało się do czynienia z kimś, kto chciał między wierszami coś przekazać,
albo próbowało się odskrobać spod grubej
warstwy ordynarnej, propagandowej farby i odtworzyć - to, czego się nie udało
tą farbą całkiem pokryć.
Sam sposób argumentacji np. w sprawie ponownego przyłączenia
republik nadbałtyckich do Sojuza mógł być lekcją wielkoruskiej, imperialnej
buty, właściwie bez figowego listka samostanowienia narodów i sprawiedliwości
dziejowej.
Opisywał też ekipę Sikorskiego. Samego generała, jako sztywnego,
nieco operetkowego bufona, oficerów jego adiutantury, jako zgraję pyszałków,
którzy torowali na korytarzach gmachów Brytyjskiego Ministerstwa Wojny drogę
swojemu dowódcy, roztrącając przechodzących urzędników.
Czy ten widoczny resentyment narratora wobec swoich
partnerów – sygnatariuszy „sojuszniczego układu” – Sikorski - Majski,
uwieczniającego jego nazwisko dla historii, to wynik wielkoruskiego upokorzenia
z powodu klęski, zadanej imperialnej pysze w Bitwie Warszawskiej dwadzieścia
lat wcześniej, między innymi przez tegoż generała i tychże oficerów?
Bo zemsta była i miała jeszcze być - okrutna.
Ale ja nie o zemście. Ja o „kompleksie polskim” Wielkorusów.
Rozmowy wielkoruskie
W tym samym okresie, oprócz obcowania z lekturą Wielkorusów,
miałem okazję obcować z Rosjanami, Ukraińcami, Estończykami, Gruzinami i
Azerami, czyli wówczas – wielką rodziną „sowieckich narodów”, pod berłem
Wielkorusa, z pochodzenia Małorusina, towarzysza Geronta Breżniewa.
Powody moich częstych wizyt w Sojuzie były dość prozaiczne.
Działalność ani nadmiernie pożyteczna, ani broń Boże, szkodliwa. Ot, powiedzmy,
naukawa współpraca w zakresie
kształtu cholewek w butach ochronnych do chodzenia po placach budów socjalizmu.
Przy pomocy wyższej matematyki, czyli wzoru z dużą ilością robaczków. Ale za to
komisyjna. Z przewodniczącym komisji – I sekretarzem organizacji partyjnej
pewnego moskiewskiego Instytutu. Doktorem, jak najbardziej. Wiedzącym, co to
jest kategoria, teoria mnogości i model matematyczny. Lepiej ode mnie. Bo jam
szewc przecież.
Jednym słowem, szczerze mówiąc, mieszanie herbaty, żeby
zrobiła się słodsza. I niewiele więcej. Pożytki raczej – turystyczne, niż
merytoryczne. Przynajmniej się starałem. Uczciwie, choć bez przesadnej wiary.
Ale pożytki „mądrościowe”, może większe? Nie mnie sądzić. Właśnie sprawdzam,
wspominając.
Liczne rozmowy, kontakty , biesiady, praca i zabawa
pozwoliły mi upewnić się przynajmniej co do jednego: do ich prawdziwego,
głęboko ugruntowanego stosunku do mnie, jako do Polaka. Gdybym miał
kiedykolwiek jakieś wątpliwości, co do tego stosunku, to ten okres obcowania z
różnymi członkami owej rodziny - „bolszoj semji narodow Wielikowo Sojuza”
(Związku Zdradzieckiego, jak mawiał mój ś.p. Ojciec), nie pozostawiał na nie
miejsca.
Jeśli chodzi o Rosjan (i Rosjanek) – był to niekłamany
respekt i zazdrość, z powodu mojej przynależności do … właśnie, do czego? Do jakiegoś lepszego, zachodniego świata, w
którym są jakieś inne, przyjemniejsze, „elegantsze” prawa?
Trudno to nawet
określić. To wcale nie było skojarzenie „z najweselszym barakiem”, jakim była
określana wówczas PRL.
Tylko z …. jakby … frontowym budynkiem, eleganckim i
mającym lepszy widok na świat. A ja byłem przybyszem z tego „świata” - w
Moskwie, czy Murmańsku.
I teraz, z kolei, przebywałem, przyjmowany z rosyjską
gościnnością, w rozległej, dobrze ufortyfikowanej, pełnej patrolujących
strażników, nieco zapyziałej – z o n i e
.
Traktowany na specjalnych prawach.
Taki przykład, dla zilustrowania mojej sytuacji.
Kiedyś postanowiłem pójść na ichni pchli targ (po ichniemu –
tołkuczka) i sprzedać swój
„elegancki” płaszcz produkcji polskiej. Kora, czy Cora, nie mylić ze sławną śpiewającą
palaczką trawy. Czy ktoś jeszcze pamięta taki sławny, eksportowy, „prestiżowy”
na peerelowską skalę, zakład odzieżowy z warszawskiej Pragi?
Płaszcz - zupełnie jak z piosenki Cohena. Projektant (a może
to była łódzka „odzieżówka” - peerelowski Próchnik) tak sobie pewnie wyobrażał,
słynny „niebieski prochowiec”. Kosztował tanio, a był przedmiotem westchnień
moskiewskich elegantów, więc można było sprzedać go nieco drożej i kupić za to
złoto, towar mniej tam ceniony. Taka prywatna działalność gospodarcza
prowadzona solidarnie na całym świecie, niezależnie od wiary, religii, ustroju
i czasu.
Nie upłynęło kilka minut mojej działalności, jako kupca, gdy
„zwinęło” mnie dwóch tajniaków. Najpierw sprowokowali mnie sprytnie do
zachwalania towaru, a po zdemaskowaniu mnie, jako „nielegalnego handlarza”,
kazali pójść ze sobą. Prośba o dotrzymanie im towarzystwa zapadła mi w pamięć.
- Nu, tawariszcz, chodź no z
nami, już my sobie zaraz porozmawiamy, jak bolszewik z bolszewikiem!
Ciekaw jestem, czy ścierpła by wam skóra na taką zapowiedź?
Ale daleko nie musiałem z nimi iść. Kiedy ustalili moją
narodowość, zobaczyli polski paszport z orłem bez korony wprawdzie, ale zawsze
– orłem białym, porzucili mnie, jak pusty los na loterii i wrócili na łowy.
Byłem w zonie, ale jako gość specjalny! W zonie, w której
barakach było niespecjalnie wygodnie, pracowicie ale też i wesoło!
Szampanskoje
było prawie darmo, wódka też dwa razy tańsza, niż u mnie, od frontu. Głodno też
nie było, tylko … nie bardzo było po co trzeźwieć.
To jedna strona medalu.
Z drugiej strony, w czasie popijaw, kiedy rozmowy były coraz
szczersze, bynajmniej nie zbliżały nas do siebie, wręcz odwrotnie, nieco
dystansowały. Dochodziła do głosu nie tyle, popularyzowana w dumkach, „szeroka dusza rosyjska”, co
nie–sentymentalna a raczej „resentymentalna” (od resentymentu a nie od
sentymentu)„morda” Wielkorusa.
Za tę poniewierkę, za to odwieczne poniżenie od swoich, teraz
od bolszewików, czyli panów w oprychówkach lub w skórach.
No i za ten polski,
czy jak kto woli, antypolski kompleks. Mój kolega (lub znajoma) od kielicha i
„szczerej rozmowy”, kiedy wyczerpały się mu/jej argumenty za „przodującym
ustrojem” (a argumentował(a) w zasadzie - „za”- wszędzie podsłuchy i wszędzie stukacze, czyli – po polsku – kapusie,
ale nie tak pogardzani, jak u nas!), przemawiał(a) niemal zawsze, niezależnie
od płci, wieku, pozycji społecznej i zawodowej, zawsze, z przewidywalnością
nadejścia zmierzchu, po najdłuższej białej nocy, na jedną, wielkoruską nutę:
- Ale
przynajmniej c a ł y świat się n a s
boi!
O, wtedy, mimo pewnego stanu nieważkości, skóra cierpła. To
się nazywa, lojalny lud – suwerennego od czterystu lat państwa. Tylko
czterystu! Nie tego, suwerennego od tysiąca. A od prawie dwustu pięćdziesięciu mającego
„przejściowe” kłopoty z suwerennością.
Czy Polak byłby dumny z czegoś takiego?
O stosunku do Polaków - innych „bratnich” narodowości – innym razem. Zupełnie inny stosunek, zupełnie inna rozmowa, zupełnie inna historia.
Teraz skupmy się na Wielkorusach. To jest ten wątek wahadła.
Koniec wielkoruskiej smuty
Dochodzimy do pointy. Nie ma czasu na długie uzasadnienia.
Powiedzmy, że to szkic eseju, udający przydługi felieton.
Dopychałem kolanem i
wieko trochę ciągle odstaje, a jeszcze muszę doładować. Mógłbym dużo dłużej,
ale można przecież się odwołać do pamięci każdego czytelnika, który widzi,
słyszy i czuje. Kogo te zmysły zawodzą, nie pomoże mu przecież moje ględzenie.
Teza jest taka, że od czterystu lat smuta jest zawsze wtedy, jak Paliaki
się wybijają na niepodległość i za mało się „nas” boją. Zaczynają podskakiwać,
wyobrażają sobie nie wiadomo co, okazują sztywność, operetkową niezależność i
pyszałkowatość.
Albo na odwrót. Wtedy zaczynają podskakiwać, gdy jest smuta.
Nieważne. Ważne, że teraz trzeba było wkroczyć
zdecydowanie. Ale bez przesady. To Środkowa Europa, nie Zakaukazie. Nie
trzeba było mordować setek tysięcy, jak w Czeczenii.
Historyczna data początku końca smuty to 10 kwietnia roku
pamiętnego. Państwo, wybijające się z mozołem, z polskim gapiostwem, na
niepodległość, przy klangorze agentów wpływu i pożytecznych idiotów, zostało rzucone
na kolana, upokorzone i wzięte na krótszą smycz. Nawet Orlen je „nam” już z ręki.
- A na Litwu im się zachciewało! Wot,
kakaja swołocz! Dam im ja Litwu!
Upokarzający raport, upokarzające zdjęcia ofiar,
upokarzające kłamstwa w polskich przekaziorach i w ustach polskich elit. Naszych elit. Upokarzający
film, wykonany przez „porządną” wytwórnię, która za grube miliony, ale jednak
sprzedała swoją wiarygodność, przyjmując do realizacji „nasz” scenariusz.
- Przynajmniej, jeśli nie c a ł y świat się n a s boi,
to zawsze można kogoś kupić albo postraszyć!
to zawsze można kogoś kupić albo postraszyć!
Reakcja Paliaków
była zadowalająca. Balangują. Bo zawsze uważali, że ich barak najweselszy. A
był po prostu dobrze urządzony. Coś trzeba było im dać, skoro „nasz” porządek pasuje do nich, jak
siodło na krowę. Niech robią te kabarety, te filmy i te przedstawienia. Zresztą, teraz, jakby gorsze, też, jakieś
takie bardziej „nasze”. Niech
maszerują. Niech protestują. Niczewo.
- Pariadok!
Dalej już nie muszę pisać. Wystarczy podać linka.
Chcesz pointy?
Wcześniej napisałem. Tylko nie wiedziałem, że będzie
potrzebna.
PS
Ujdzie, jako felieton? Nie? Trudno. Niech będzie, że to „próba
literacka”. Niby „próba przeskoczenia kościoła”
Mam w planie kontynuację o stosunku innych członków wielkiej
rodziny narodów Związku Zdradzieckiego. Zapraszam!
Zakład odzieżowy "Cora" ("Kora"?)? Toż chyba mieszkałem kiedyś nieopodal jego filii-sklepu w Rembertowie na warszawskiej Pradze Południe. Chodziło się tamtędy z kumplami w wakacje kopać piłkę na boisku pewnej szkoły podstawowej. Ech wspomnienia...
OdpowiedzUsuńCo do "wielkoruskiej mordy" drzemiącej na dnie "szczerej duszy rosyjskiej"... Ja też podejrzewam coś takiego od dawna. Zawsze trochę się zżymałem, jak czytałem np. u Mackiewicza (którego skądinąd mocno poważam) o tym, jacy to zwykli Rosjanie są wspaniali tylko władza ciągle ich gnębi i prześladuje. A ta władza to niby skąd się wzięła? Dlaczego od setek lat Rosjanie żyją w cieniu knuta? Carskiego, bolszewickiego, Putinowskiego... Najwyraźniej wbrew tym wszystkim narzekaniom i mitom o "dobrym Rosjaninie" w głębi duszy tego chcą. Kiedyś podejrzewałem, że po prostu mają jakąś tajemniczą, masochistyczną skazę w swej "zbiorowej duszy". Tymczasem może to być coś bardziej prozaicznego... "Możemy pocierpieć, byle się wszyscy nas bali". Czyli poczucie siły nawet za cenę utraty wolności (dokładnie odwrotnie niż u Polaków). Kto wie?...