albo ... Manipulacja czyli zwycięstwo
prowokacji
5 Prawy się
brzydzi słowem przewrotnym,
źle i haniebnie czyni występny.
6 Prawość strzeże dróg niewinnego -
a grzeszników powala nieprawość.
źle i haniebnie czyni występny.
6 Prawość strzeże dróg niewinnego -
a grzeszników powala nieprawość.
….
16 Roztropny
czyni wszystko z rozwagą,
a dureń ujawnia głupotę.
17 Poseł nikczemny wtrąca w niedolę,
wierny posłaniec - lekarstwem.
a dureń ujawnia głupotę.
17 Poseł nikczemny wtrąca w niedolę,
wierny posłaniec - lekarstwem.
Księga Przysłów
Palił. Telewizja pokazała
Był pogodny, zwycięski wrzesień 1980 roku, tuż po podpisaniu
Porozumień Gdańskich. Leszek oglądał Dziennik Telewizyjny.
Nagranie było kiepskiej jakości i niektóre słowa brzmiały
niewyraźnie. „Telewizja pokazała” - puściła krótki wycinek telefonicznej
wypowiedzi Jacka Kuronia dla jakiejś rozgłośni zagranicznej. Prawdopodobnie z
ubeckiego podsłuchu jego domowego telefonu. Można było zrozumieć, że mówi:
- Nie palmy komitetów, tylko
zakładajmy własne.
To było odwołanie do wydarzeń z roku 1970, kiedy robotnicy faktycznie
spalili parę wojewódzkich komitetów PZPR. Leszek pamiętał to doskonale.
Delegacja służbowa, Bydgoszcz, Hotel Miejski, grudzień 1970
W grudniu 1970 był w Bydgoszczy. W jednej ze swoich
pierwszych delegacji służbowych. Jako młody inżynier - konstruktor, nadzorujący
budowę prototypu wojskowej przyczepy samochodowej - podwozia piekarni polowej w
Bydgoskich Zakładach Maszyn Piekarniczych. Pierwsze odpowiedzialne, samodzielne
zadanie. Pierwsza satysfakcja z kierowania inżynierskim przedsięwzięciem.
„Ekspert z Warszawy”, przedstawiciel biura konstrukcyjnego. Jeden
z tych, których podpis widnieje na nieco przybrudzonych teraz, fioletowych
odbitkach konstrukcyjnych rysunków, rozłożonych na hali montażowej. Do których z
całym szacunkiem zaglądają bydgoscy montażyści i kontrolerzy nadzorujący budowę
prototypu. Starsi od niego i
doświadczeni inżynierowie na stanowiskach kierowniczych pytają o opinię i proszą
o rozwiązanie pojawiających się problemów.
Wszystko to działo się w dniach, kiedy z Gdańska dochodziły
głuche wieści. Coś się czuło w powietrzu, ale na hali nikt o tym nie mówił. Oni
nie znali jego a on ich.
Rozwiązywał problemy. Wskazywał na błędy wykonania części,
na złe bazy pomiarowe, wymiary i
tolerancje. Robił swoje. Gadki o polityce w obcym otoczeniu? Nie ma
głupich.
Są takie chwile, kiedy wszyscy myślą o tym samym, ale nikt
nie porusza tematu, który wisi w powietrzu.
A dzisiaj?
Rozpolitykowany Ośrodek Podstaw Konstrukcji, „sztabowy” ośrodek Resortu Przemysłu Maszynowego, wrzesień 1980
Leszek słuchał głosu spikera i głosu oburzonych
komentatorów. Spiker mówił rzeczy coraz bardziej bulwersujące, ale myśli biegły
dalej swoim nurtem. Kilka dni temu, jeszcze w sierpniu, wówczas, gdy Człowiek z
Wielkim Długopisem był tylko zwykłym podżegaczem, elementem antysocjalistycznym
i jak tam ich nazywali, kolega Leszka z Ośrodka ostrzegał:
- Uważaj, teraz ubecja ma taką
dyrektywę, żeby się przyczaić i tylko notować, co kto powie. Za tych
szczególnie się wyróżniających wezmą się, jak wszystko się przewali.
Mimo to, w Ośrodku, między kolegami, rozmowy raczej
niezwiązane z pracą, lecz z tym, czym wszyscy żyli, ciągnęły się czasem cały
dzień. W Zakładzie Metod Inżynierskich
wymieniano się wiadomościami.
Kierowniczka, kandydatka partii, traktująca
zresztą swoje kandydowanie czysto pragmatycznie, przynosiła od dawna do Ośrodka
Biuletyn KORu i dawała do poczytania
osobom zaufanym. Bezpartyjny Leszek, jej zastępca i dobry znajomy, znajdował
się wśród nich i dostawał biuletyn na jeden wieczór. Ktoś przyniósł Robotnika, gdzie opisano sytuację w
Ursusie, ktoś inny słyszał w Wolnej Europie, jak podano adres i telefon punktu
konsultacyjnego przy Bednarskiej, dla chętnych do zakładania komórek wolnych
związków zawodowych.
Władze też miały swoją robotę. I sekretarz, „Główny
Specjalista”, inżynier Pogoniony odczytał na Sali konferencyjnej, bez żadnego
komentarza, słynne oświadczenie KC o antysocjalistycznych
elementach, wichrzycielach, którzy próbują podłączyć się do słusznego
robotniczego protestu i wykorzystać go politycznie.
Nikt się nie odezwał. Zgromadzeni w milczeniu rozeszli się
do swoich miejsc pracy. Rada kolegi wydawała się rozsądna. Ludzie dzielili się
na rozsądnych, którzy ciągle pracowali i głupich, którzy wyrwali się z czymś
bez sensu i dawno już ich nie było.
Tenże Ośrodek i Stadion Dziesięciolecia w Warszawie, czerwiec 1976
Wiadomo, co się działo w czerwcu 1976. Traf chciał, że w
dniu, w którym nastąpił wybuch protestu robotników w Zakładach Mechanicznych
„Ursus”, do Ursusa zwołana została narada dyrektorów wszystkich „sztabowych” Ośrodków Resortu.
Delegacja Ośrodka Leszka składała
się z inż. Grępały, Dyrektora „Naukowego”, partyjnego i ustosunkowanego
pragmatyka, mgr inż. Malinowskiego, „Głównego Specjalisty” i I sekretarza partii
Ośrodka oraz dr inż. Kompetenckiego, Kierownika Zakładu Metod Inżynierskich,
jedynego prawdziwego specjalisty w tym gronie, też partyjnego. Ponieważ
stosunki kierownika z jego zastępcą, Leszkiem opierały się na lojalności i
zaufaniu dwóch inżynierów – specjalistów, Leszek miał szczegółową relację z
przebiegu delegacji.
Trzech sztabowców resortu, zamiast na naradę na techniczne
czy naukowe tematy, wszystko jedno, trafiło w sam środek wściekłego tłumu
robotników. Inż. Malinowski zwrócił się do swojego dyrektora zaniepokojony:
- Panie
Dyrektorze, chyba nici z narady, co robimy?
Grępała rzucił szeptem przez zęby:
- Malinowski, ku…, jeszcze raz
zwrócisz się do mnie per „dyrektorze”, to ja ostentacyjnie i głośno będę do ciebie mówił, „towarzyszu sekretarzu”.
Morda w kubeł! Tak, nici. Możesz się zmywać.
Po czym wmieszał się w tłum robotników i ciekawie obserwował
rozwój sytuacji. Najwyraźniej traktował to, jak okazję do bezpośredniego
poznania rzadkiego wydarzenia historycznego. Do towarzyszącego mu cały czas Kompetenckiego
rzucał od czasu do czasu półgłosem uwagi w stylu:
- Ku…. mówiłem im, żeby się tak
nie panoszyli, żeby coś robili, zamiast myśleć tylko o swoim żłobie, a oni nic!
- Wiesz pan? Oni sobie nawet
fundowali, ku…, złote sedesy! Mówiłem im: czy ty się Kaziu, czy Franiu, ….. mniejsza
o imiona, wiesz pan, …. czy ty się nie boisz, że kiedyś przyjdą do ciebie i ci
ten sedes wsadzą na głowę?!
I tak się dyskretnie przechadzali w tłumie protestującej
klasy robotniczej, dwaj najświatlejsi, o największym ładunku dobrej woli i o
największej chęci zrobienia dla niej czegoś dobrego, jej przedstawiciele. Tego
dnia anonimowość była potrzebna.
Leszek zapamiętał jeszcze z relacji Kompetenckiego, że
robotnicy zawiesili na maszcie
honorowym, zamiast czerwonej, czy białoczerwonej flagi, granatową, ubrudzoną
smarami bluzę roboczą.
- I co „oni” teraz wymyślą?
Wszystko już było. Wyczerpali wszystkie chwyty. „Błędy i wypaczenia” miały się
więcej nie powtórzyć, obiecywał Gomułka. Gierek obiecał skończyć z
woluntaryzmem i pytał „Pomożecie?”
- A teraz? Co wymyślą? - kończył swoją relację z
pierwszej ręki Kompetencki swojemu zastępcy.
Rzeczywiście, nic nowego nie wymyślili. Po czerwcowych
protestach robotników w związku z podwyżkami cen władza wykoncypowała stare,
znane Leszkowi z 68-mego „masowe wiece poparcia” dla linii partii i rządu oraz
„potępienia dla warchołów i wichrzycieli”.
Kilka dni później w Ośrodku
niespodziewanie zwołano zebranie kierowników Zakładów. Prowadził kierownik
kadr. Pech chciał, że Kompetenckiego nie było. Musiał pójść Leszek. Kierownicy
mieli ogłosić na zebraniach zakładów, że po południu, na Stadionie
Dziesięciolecia odbędzie się wiec protestu przeciw warchołom. I wszyscy
pracownicy mają pójść. Nieobecność będzie karana dyscyplinarnie.
Do Zakładu Metod,
mieszczącego się w sąsiednim baraku było parę kroków. Ale Leszek chciałby, żeby
był na drugiej półkuli. Szedł wolno i miarowo, jak automat. Dziwny ucisk z tyłu
głowy.
Smak władzy niższej znajdującej się pod presją władzy
wyższej.
Był homo politicus.
Miał zainteresowania humanistyczne. Ale całe życie ograniczał się do lektur, do
kibicowania. Lektur oficjalnych i tych nieoficjalnych, „nielegalnych”. To żadna
polityka.
Przecież nawet partyjni postępowali tak samo i bez
skrępowania. Od pewnego pragmatycznego kolegi, kandydata partii, Wielomskiego,
pożyczył angielską książkę o Powstaniu Warszawskim, która bardzo dobitnie
ukazywała ponurą role Stalina w zamordowaniu Powstania.
W działaniu ograniczał się do spraw trudniej poddających się
polityce. Chciał być tylko dobrym specjalistą. A i kompetencje humanistyczne się
przydawały, choćby przy pisaniu publikacji, organizowaniu szkoleń.
Niedawno został zastępcą kierownika zakładu. Miał świetnego,
kompetentnego szefa, z którym dobrze się rozumiał, dużo się uczył i a
jednocześnie mógł zajmować się działalnością zawodową, która go pasjonowała.
Pod ich wspólnym kierownictwem Zakład zaczynał mieć osiągnięcia na miarę
resortu.
Uciekał pod skrzydła techniki, matematyki, w świat
algorytmów, bezdyskusyjnych wyników badań, solidnych kompetencji. Ale
stronienie od polityki nie na wiele się zdało. Polityka sama go odnalazła.
Teraz miał ogłosić bezczelne, podłe rozporządzenie, firmować
je, jako przedstawiciel władzy.
- Co robić? Odmówić?
Miał poświęcić dorobek całego swego życia w imię „bezsensownego
gestu”?
Zebranie. Mówił, jakby nie on. Został świnią. Szybko skończył
zebranie, ten dowód swojej małej hańby człowieka władzy. Tym aktem lojalności
przeszedł na „ich” stronę. Jeszcze nie spalił mostów. Przynajmniej miał taką
nadzieję.
A jednocześnie, on, Leszek, ale jakby ktoś drugi, patrzył i
obserwował z uznaniem młodych chłopaków, którzy przeżywali swoją próbę
charakteru. Był tym, który próbie poddawał. Widział na ich twarzach wyraz
obrzydzenia i buntu. Nieśmiałe, ciche, ale wyraźne protesty. Których udawał, że nie słyszy.
Wiedział, co będzie dalej.
Gorliwi, chcący coś zyskać, zobowiązani „zadaniem
partyjnym”, jak Wielomski, będą nieśli idiotyczne, podłe transparenty.
Tchórzliwi, jak on, ci, „co mają coś do stracenia” i bojący
się to stracić, posłuchają wezwania i pójdą na spęd.
Odważniejsi się urwą.
Oczywiście nikt nie będzie wyciągał konsekwencji w stosunku
do młodych chłopaków, specjalistów po studiach. Oczywiście pod warunkiem, że
nie urządzą żadnego nieodpowiedzialnego protestu, tylko, bez ostentacji i
trochę po szczeniacku „pójdą na wagary”.
Leszek pocieszał się, że wprawdzie pójdzie, ale będzie
przeciw. Nie podniesie ręki przy głosowaniu „za”. Jeśli będą na tyle bezczelni,
że urządzą głosowanie. No i zobaczy, jak to będzie wyglądało naprawdę. Bo w telewizji na pewno nie
powiedzą prawdy.
Anemiczna grupa Ośrodka z kilkoma fatalnymi transparentami
niesionymi przez Wielomskiego i innych kandydatów na członków, w ramach zadania
partyjnego, została umieszczona na płycie stadionu, na wprost trybuny
honorowej.
Było już późno a Stadion zapełniał się wolno. Trybuny były
niemal puste, mimo, że do rozpoczęcia wiecu było niewiele czasu. Leszek usiadł
na ławce i obserwował rozwój wydarzeń. Zauważył, że kolejne grupy z
warszawskich zakładów i fabryk są rozmieszczane bardzo systematycznie,
poczynając od korony Stadionu.
Żadnego chaosu. Każda kolejna grupa była
rozmieszczana zaraz obok grupy poprzedniej, nie zostawiając żadnego wolnego
miejsca.
Na kilka minut przed rozpoczęciem wiecu sektory najbliższe
koronie Stadionu jeszcze nie były zapełnione do końca. Leszek z mściwą
satysfakcją wietrzył kompromitację władzy. Co pokażą w telewizji? Publiczność
na płycie i prawie pusty stadion, z nie do końca zapełnioną koroną?
Rozpoczęły się przemówienia. Ich treść była przewidywalna,
absurdalna i nudna, jak pierwsza strona Trybuny
Ludu. Przemawiał poeta, powstaniec warszawski, Stanisław Ryszard
Dobrowolski. Mówił tak, jak należy, o odpowiedzialności, o polskim
warcholstwie, o konieczności trwania przy partii. Prezentował swoja chwalebną
przeszłość. Zamierzchłą przeszłość. Którą zamienił na służbę u właścicieli
Polski Ludowej i złotych sedesów.
Przez cały czas trwania wiecu napływały następne grupy „wiecujących”
pracowników. I cały czas były rozmieszczane ciasno, jedna, koło drugiej. Po
zapełnieniu wszystkich sektorów najbliższych korony stadionu i utworzenia
czegoś w rodzaju cienkiego obwarzanka, kontynuowano rozmieszczanie ludzi w drugiej
nitce, przylegającej do obwarzanka, powiększając jego grubość. Leszek w końcu zorientował
się, że proces gromadzenia ludzi na Stadionie nie ma nic wspólnego z
przebiegiem pozornego wiecu. Ludzie ci służyli, jako teatralna dekoracja
„pełnego stadionu”. Zaś przemówienia – to przedstawienie, które później będzie
przedstawiane, jako „treść” wiecu. Odczytano jakąś kretyńską uchwałę i oczywiście
nie było żadnego głosowania. Została po prostu podana do wiadomości.
- „To wyście uchwalili. To
oczywiste, prawda?”, brzmiał przekaz.
Teraz to wszystko wystarczy zmontować.
- Tylko co zrobią z całkowicie
pustymi trybunami poniżej linii obwarzanka? – zastanawiał się.
Odpowiedź otrzymał wieczorem w Dzienniku Telewizyjnym.
Niemrawy wiec, spęd nielicznych gorliwców i nieco liczniejszych tchórzy,
biernych i osowiałych, został przedstawiony, jako potężna manifestacja poparcia
dla partii i oburzenia na warchołów.
Którzy w tym samym czasie byli przepuszczani przez ścieżki
zdrowia. I którzy później zostaną upamiętnieni „Placem Czerwca 1976” w Ursusie.
Przed jakimś magazynem jeszcze modnej odzieży, sprzedawanej w cenie niemodnej.
W pobliżu ruin jednego z najsłynniejszych zakładów ciągników rolniczych, dumy
Polski międzywojennej i jednego z niewielu niekłamanych sukcesów polskiej myśli
technicznej po wojnie.
Stadion robił wrażenie zapełnionego do ostatniego miejsca.
Prawdą w tym obrazie było to, że wiec -spęd się odbył. To nie było kiedyś. To
nie byli sami zaprzańcy, czerwone pająki i karierowicze. Większość – to byli
„normalni”, trwożliwi ludzie, których tam spędzono, jak bydło. I którzy tego
dnia czuli się podlej, niż bydło.
Teraz Leszek lepiej rozumiał, jaki był mechanizm innych
wieców, których tyle widział w telewizji. Bo mimo wszystko czasem go dziwiło,
że jest tylu chętnych do takiego idiotycznego manifestowania.
Fabryka Samochodów Osobowych, Warszawa, Żerań, rok 1968
W sierpniu 1968, kiedy pracował w FSO jeszcze przed
zakończeniem studiów, fabryczna egzekutywa PZPR zwołała do stołówki zebranie
pracowników Działu Głównego Konstruktora. Powiadomiono ich, że wojska układu
warszawskiego a w tej liczbie zmechanizowane oddziały Ludowego Wojska Polskiego,
wkroczyły do zagrożonej imperialistyczną agresją Czechosłowacji, udzielając jej
bratniej pomocy. Zapamiętał wówczas na
całe życie twardo, zawczasu wypowiedziane zdanie sekretarza:
- Sytuacja jest zbyt poważna,
żeby teraz urządzać tu jakieś dyskusje. Dlatego po prostu przyjmijcie do
wiadomości podjęte przez naszą partię i rząd kroki i idźcie spokojnie do pracy.
Tak wyglądała udzielona mu któryś raz z rzędu lekcja „dojrzałości
politycznej”. Demokracja jest dobra, jak rozstrzygamy o podziale ziemniaków na
zimę, przydziale wczasów, czy tym podobne. W naprawdę poważnych sprawach nie
macie nic do gadania. To nie na waszą głowę.
Ale na żadne wiece nie chodził. Nikt od niego tego nie
wymagał. Widział tylko w telewizji jakichś wiecujących z FSO. Niektórych znał z
gazetek ściennych. Pojedyncze osoby - z
widzenia.
Może wówczas mieli więcej ochotników? Leszek nie wiedział.
Był jeszcze za młody, za głupi. Teraz wciąż trwał w zadumie przed telewizorem a
spiker szczuł na Kuronia. Wychodziło na to, że wbrew przytoczonemu zdaniu,
Kuroń był zwykłym podpalaczem. To już nie dziwiło. Budziło tylko bezsilność.
Nazajutrz po zwycięstwie. Wracamy w stare koleiny.
Nie! Teraz będzie inaczej.
- Mamy nasze, samorządne, niezależne, związki zawodowe. Wywalczymy! - powiedział
Człowiek z Dużym Długopisem.
I wątpliwości Brodatego Inżyniera, którego nazwisko
kojarzyło się z Gwiazdą Betlejemską, teraz przemawiały na niekorzyść Brodacza.
Później, dużo później, kiedy wszystko się wyda, będzie już za późno.
Ale tego
Leszek nie mógł wiedzieć. Nie można przewidywać przyszłości dwadzieścia lat
naprzód, kiedy wieje wiatr historii od sierpniowej niedzieli do wrześniowego poniedziałkowego
poranka. A Człowiek z Dużym Długopisem tak pięknie mówił o rocznicy 1 września,
w którą przystąpimy, pogodzeni, do pracy.
Myśli Leszka krążyły wokół grudnia 1970 - tego.
Wracamy do Bydgoszczy, do hotelu miejskiego
Bo w grudniu PRL-owska społeczność rozsądnych na służbie
zachowywała się jak należy. Nie dyskutowała w pracy. Jednak po powrocie do
hotelowego pokoju, który zajmował wspólnie z jakimś starszym mężczyzną, też w
delegacji, Leszek zastanawiał się, czy wypada nastawić radio na Wolną Europę. Z
kłopotu szybko wybawił go jego towarzysz.
Nasłuchiwali więc razem wieści z Gdańska, w nowo powstałej
mikro-wspólnocie głodu informacji, przez szumy zagłuszarki. Nazwanej później
przez polski ludek słuchaczy RWE, już w stanie wojennym, „rozgłośnią imienia
Mariana Buczka”. Buczek miał nazwisko pasujące, jak ulał, do charakteru
radiostacji jego imienia. Był polskim, ideowym komunistą, dumą władców PRL.
Propaganda robiła z niego komunistycznego świętego, nie eksponowała tylko
faktu, że był żołnierzem legionów i miał tyle przytomności umysłu, że wolał
gnić w polskim więzieniu, jako sowiecki
agent, niż być zwolniony pod warunkiem wyjazdu do ZSRR i podzielić los innych
idiotów-komunistów, jak Bruno Jasieński.
Takich spryciarzy było zresztą więcej. Włodzimierz Sokorski,
komunistyczny minister kultury w latach pięćdziesiątych i bon – vivant, chwalił
się, że właśnie w polskim więzieniu przeczekał najgorszy okres stalinowskich
czystek.
Jeśli jeszcze dodamy, co jest może najmniej prawdopodobne,
ale nie znaczy - niemożliwe, jak twierdzi historyk Paweł Wieczorkiewicz, że Buczek
– to agent polskiego, przedwojennego wywiadu, to „paradoks Buczka” będzie
pełny.
Takiego to patrona dostały od słuchaczy Wolnej Europy komunistyczne zagłuszarki.
Być może nic nie jest takie, jak się wydaje.
I tak, poprzez konkurencyjne odgłosy komunistycznej
radiostacji, pełniącej swą destrukcyjną służbę ze zmiennym szczęściem, dwóch
nieznanych sobie bliżej mieszkańców pokoju hotelowego w śródmieściu Bydgoszczy,
słuchało głosu Wolnej Polski, „Wolnej Europy”, dochodzącego w postaci falującego
od dobrej do ledwie zanikającej słyszalności, głosu spikera. Mówił o
demonstracjach, o palącym się komitecie wojewódzkim PZPR w Gdańsku.
O interwencji oddziału czołgów, który rozjechał jedną z niesfornych taksówek,
parkującą pod Dworcem Głównym i tym sposobem zdobył teren pod Dworcem jako bazę
wypadową w kierunku Stoczni.
O ofiarach śmiertelnych.
O ofiarach śmiertelnych.
Hotelowi współtowarzysze, na kilka delegacyjnych noclegów,
odbyli nawet ostrożną dyskusję o dziejącej się na ich oczach, a właściwie, w
ich uszach, szumiącej i falującej, bliskiej topograficznie i chronologicznie,
historii.
Towarzysz Leszka wypowiedział wówczas swoje credo rozsądnego
Polaka:
- Mój
Boże… znów zginie bez sensu wiele ludzi. I co to da?
Leszek zaś, młody, niedowarzony, z wielkiego miasta, produkt
socjalistycznego szkolnictwa, prawy obywatel PRL i pracownik zaplecza jego
przemysłu obronnego, odpowiedział tak, jakby ktoś mówił przez niego:
- Człowiek czasem postępuje
nierozsądnie, ponieważ inaczej postąpić nie może. I ten postępek ma sens. I nawet
jego klęska tego sensu nie podważa.
No tak, robotnicy spalili faktycznie parę wojewódzkich
komitetów PZPR.
Niestety nie spalili Centralnego. Komitetu. Komitetu, nie
Dworca. Zresztą dworca wtedy jeszcze nie było.
Władza dostała gorzką lekcję. Ale lekcję dostała nie tylko ona. Zachowała wszystko, co ważne dla jej prawie niepodzielnego panowania. Zostało tylko memento możliwej reakcji „głupków”. I to zmieniło trochę jej sytuację.
A „głupki” też zmądrzały.
- „Zamiast palić komitety, trzeba
zakładać własne, organizować się”.
Nawoływanie Kuronia było mocno spóźnione. Wolne Związki
Zawodowe, notabene wbrew zdaniu Kuronia, dawno założono, organizatorzy strajków
sierpniowych dobrze wiedzieli, do czego zmierzają i doradcy z Warszawy byli im
potrzebni raczej, jako dodatkowe wsparcie moralne, niż jako prawdziwi
stratedzy. Ale Leszek jeszcze wtedy nic o tym nie wiedział.
Fakt prasowy wyjaśniony historyczną frazą, jesień 1980
Tymczasem rozpętała się nagonka, w której robiono z pana
Jacka podżegacza do palenia komitetów. Mimo, że samej wypowiedzi właściwie nie
zmanipulowano, nie wycięto z niej słówka „nie”. Było też o zakładaniu.
Postąpiono pozornie skrajnie nielogicznie. Najpierw nadano nie
przekręconą, oryginalną wypowiedź, a
dopiero potem, w komentarzach, rezonowanych w prasie, radiu i telewizji, odwrócono
o 180 stopni jej sens.
Leszek nie był żadnym bohaterem, ani pobożnym poszukiwaczem
Prawdy. A ten widoczny przekręt był dla niego bulwersujący. Widocznie ciągle
jeszcze oddychał atmosferą ładu moralnego. Ładu przyzwoitości, prawdy i
sprawiedliwości.
Pasożytował na tym niezauważalnym, jak powietrze,
środowisku, nie dając wprawdzie nic w zamian, ale starając się zbytnio go nie zatruwać.
Jeśli to nie wiązało się z cierpieniem. I oto na jego oczach dokonywano bezczelnego
przekrętu. Nie można uniknąć cierpienia. Albo decydujesz się na mężne
Cierpienie w imię Prawdy, albo odczuwasz cierpienie upodlonego obserwatora. Znów dać się tak upodlić?
- Co wybierasz?
Niezależnie od jego dylematów moralnych, prawdziwa niespodzianka
jeszcze na niego czekała. Po kilku dniach zabrał głos świeżo upieczony
przywódca legalnego ciała założycielskiego „Solidarności”, Lech Wałęsa.
Bronił Kuronia,
ale bronił go jakoś dziwnie, według pokrętnej logiki, że Kuroń miał co innego
na myśli, czy coś w tym rodzaju. Swoją słynną frazą, która później przejdzie do
historii polskiej debaty.
Zresztą nieistotne, jaka była ta linia obrony. Ważne było
to, że przyszły noblista rozumiał wypowiedź Kuronia po myśli manipulatorów. Gdybyśmy
towarzyszyli Leszkowi aż do epoki Rządu Trampkarzy, to w świetle przyszłych
wydarzeń, biografii Wodza, którą Wałęsa dopiero wypełni treścią przez ćwierć
wieku, Leszek mógłby uczynić z niego wspólnika manipulacji, ale on przecież
jest ciągle biednym ignorantem politycznym, więc na razie bez takich spekulacji.
Może wrócimy do tego później. Proszę mi przypomnieć.
Reakcja Wałęsy uświadomiła Leszkowi rzeczywisty sens
zabiegu, jakiego dokonano na umysłach jego rodaków. Większość, w tym (prawdopodobnie)
sam Charyzmatyczny Przywódca, nie (do)słyszała
wypowiedzi oryginalnej, słyszała natomiast, powtarzane w nieskończoność, do
znudzenia, komentarze, które próbowały zrobić z Kuronia krwiożerczą bestię.
Tę lekcję manipulacji Leszek dobrze zapamiętał.
Nie była to lekcja ani pierwsza,
ani ostatnia.
Zatłoczona kolejka WKD, Trasa Warszawa Chałubińskiego – Tworki, marzec 1968
Ponad dwanaście lat wcześniej Leszek wracał zatłoczoną
kolejką WKD z Warszawy.
Był marzec 1968 roku, Warszawa wrzała wówczas, jak kocioł kawy
na studenckiej prywatce. Był jeszcze rozemocjonowany po udziale w demonstracji,
która z Uniwersytetu zmierzała na Politechnikę. Instynktowne poszukiwanie
wspólnoty. W okolicy Ośrodka Kultury Czechosłowackiej, niedaleko skrzyżowania Marszałkowskiej
z Żurawią, widząc wyległych pracowników Ośrodka, skandowali:
- Cała Polska czeka, na swego
Dubczeka!
Demonstracje studentów na Marszałkowskiej szły środkiem. Leszek,
jako student Politechniki nie mógł się nie przyłączyć. Hasła były oczywiste.
Demokracja, prawda, kultura bez cenzury. Ale gdy na horyzoncie zbliżały się
groźne mundury z Golędzinowa a demonstracja była za mało liczna, żeby się
przeciwstawić, błyskawicznie zamieniała się w grupę spokojnych przechodniów, którzy,
jak gdyby nigdy nic, przechadzali się szerokim chodnikiem.
Kolejka WKD potrzebowała około 40-tu minut, żeby pokonać
dystans 25 kilometrów ze stacji przy Chałubińskiego do Podkowy Leśnej
Wschodniej.
Trzy zatłoczone wagoniki. Siedzący szczęśliwcy, mający teraz czas na
przedobiednią gazetową sjestę.
I stojący w przejściach, cierpliwie czekający, aż w Tworkach nieco się przerzedzi i będzie można odpocząć.
I stojący w przejściach, cierpliwie czekający, aż w Tworkach nieco się przerzedzi i będzie można odpocząć.
Wszyscy znali się z widzenia. Znajomości z widzenia
przeradzały się w znajomości osobiste. Dyskutowało się o życiu, o wydarzeniach,
poznawało się dziewczyny, a nawet sąsiadów zza płotu, z którymi w innym
przypadku nie zbliżyło by się tak przyjaźnie.
Leszek stał w przejściu i patrzył z dezaprobatą, jak
siedzący w rzędzie jednoosobowych siedzeń przy oknie mężczyzna czyta „Życie
Warszawy”, gnidzią gazetę dla inteligencji. Widział, co się działo w Warszawie
a co opisywano w gazetach. Ten szok dwóch rzeczywistości rodził spontaniczne
hasło:
- Prasa
kłamie!
Ale wśród różnych Trybun,
Żołnierzy Wolności, i innych
gadzinówek, Życie było przynajmniej gadzinówką inteligentną, dającą się czytać,
jeśli się opuszczało pierwszą stronę i najbardziej zakłamane teksty ze środka.
Ale
facet czytał właśnie na trzeciej stronie polityczny artykuł o krzyczącym wielką
czcionką tytule:
Dyktatura ciemniaków
Leszek znał już jego treść. Była wredna, przekręcała sens
wypowiedzi znakomitego felietonisty, jeszcze niedawno -posła na sejm koła Znak,
Stefana Kisielewskiego. Przypisywała mu chęć wywyższania się ponad przodującą
klasę robotniczą, elitaryzm i pychę.
Leszek patrzył z wyższością i politowaniem na faceta, który
czytał te bzdury. Ten zaś, nieświadomy niczego, bawił się świetnie. W pewnej
chwili zwrócił się do swojego vis-a-vis z ławki, ale niespecjalnie cicho.
Sąsiednie ławki mogły dokładnie słyszeć
sens jego wywodu. Polska była pod panowaniem komunistów, ale Polacy zachowywali
się trochę, jakby żyli w wolnym kraju.
Trolejbus linii 56, trasa Al. Jerozolimskie – Rakowiecka, pogodny październikowy ranek 1965
Bardzo rzadko tylko interweniował jakiś ubek, którym
okazywał się wówczas, ku zdumieniu obecnych, niczym się nie wyróżniający,
wyglądający, jak asystent akademicki, pasażer.
Tak się zdarzyło Leszkowi kilka lat wcześniej, gdy trwał
proces Melchiora Wańkowicza z paragrafu o szkalowanie Polski Ludowej. Jadąc na
uczelnię przy Narbutta, zbyt głośno dyskutowali z kolegami w trolejbusie
przemierzającym właśnie Aleje Niepodległości, opodal Głównego Urzędu
Statystycznego. Nie uświadamiali sobie, że znajdują się w okolicach
Rakowieckiej i prawdopodobieństwo spotkania jakiejś podpory reżimu na służbie
niepomiernie wzrosło.
Ubek zaczepił ich dyskretnie dopiero po opuszczeniu przez nich
trolejbusu, kiedy żywo dalej dyskutując, skręcili z ruchliwej i pełnej
przechodniów Rakowieckiej w zaciszną Łowicką. Szedł za nimi cały czas,
przysłuchując się rozmowie a oni nie zwracali na niego uwagi. Ograniczył się
tylko do wylegitymowania jednego z nich, który prezentował najbardziej „antypaństwową”
postawę.
Była to jednak lekcja również dla „naiwnych”, którzy w
dyskusji brali stronę rządu, „broniącego się przed oszczerstwami”. Wszyscy
solidarnie stanęli w obronie legitymowanego kolegi i byli jednakowo zbulwersowani
tym dowodem panujących „wolnościowych” stosunków pod władzą jeszcze
opromienionego sławą Października, „liberalnego” Gomułki. W końcu jednak ubek
oddał legitymację studencką pechowemu dyskutantowi i poszedł sobie, żegnany
jeszcze ich oburzonymi pokrzykiwaniami.
Za mało ubeków, powrót w czasie i przestrzeni do kolejki WKD
Tym razem żaden ubek nie interweniował i pół wagonu mogło
usłyszeć teatralny szept czytelnika gnidziej gazety dla inteligentów:
- Kapitalne! Zobacz ten tytuł!
To, co napisali, to nieważne. Ważne, że ten tekst tak właśnie zatytułowali i
tytuł bije w oczy! To się liczy!
Leszek ciągle, mimo upływu lat, nie był pewny.
Nie pamiętał, kto napisał ten wredny tekst, który nie był na
pewno żadnym ukradkowym podaniem ręki pobitemu przez bezpiekę za niewyparzony
język, Kisielowi.
Nie wiedział, czy za ten zbyt rzucający się tytuł ktoś został
wyrzucony, czy też komuniści w ogóle nie zauważyli lapsusa.
Nie był pewny również teraz, siedząc przed telewizorem we
wrześniu 1980-tego i słuchając funkcjonariusza propagandy i manipulacji,
uważającego się za dziennikarza, którzy wygłaszał idiotyczny na pierwszy rzut
oka komentarz o rzekomym wzywaniu do palenia komitetów, przez trockistę o
gołębim sercu.
Dyktatura Ciemniaków.
Czy to był przykład głupoty redaktora, który wykonując
zlecone zadanie propagandowe, przyniósł swoim mocodawcom więcej szkody, niż
pożytku, propagując genialny bon mot
felietonisty Tygodnika Powszechnego?
Czy też przykład szlachetnej manipulacji kreta, żałosnego
Wallenroda w świecie propagandy komunistycznej?
Lekcja czytania, niedaleko Tworek
Leszek nie wiedział nawet, ilu ludzi dowiedziało się o
„Dyktaturze ciemniaków”, nie dało się przekonać idiotycznej argumentacji tak
zatytułowanego tekstu i mściwie pomyślało o prawdziwej dyktaturze ciemniaków,
która panowała wówczas nad Polską, wyrządzając jej niepowetowane do dzisiaj
szkody.
Ale tę lekcję czytania między wierszami zapamiętał na zawsze.
Lekcję nie przejmowania się czasem wymową treści widocznej na powierzchni, szukania
drugiego dna i przewidywania skutków zdarzeń. Skutków niekoniecznie
oczywistych.
Lekcję daną mu przez nieznajomego towarzysza podróży kolejką
WKD, gdzieś koło Tworek.
A pierwsza lekcja jest tylko początkiem. Kiedy zostanie nam
dany do ręki klucz do otwierania pierwszych drzwi, uzyskujemy wstęp do świata
ukrytych intencji, drugich planów, niewypowiedzianych lecz sugerowanych treści.
Mały przerywnik, inwokacja do cierpliwego czytelnika
To jest koniec historyjki o Leszku, człowieku wśród
skorpionów, starającym się przeżyć swoje życie i nie cierpieć.
Szanowny czytelniku, mam dziwne uczucie. Snułem opowieść i
teraz mam ją jeszcze rozebrać na części? Oderwać mięso od kości i odsączyć
krew?
No cóż. Publikacja w szacownym, humanistycznym piśmie
zobowiązuje. Zaryzykuję.
(Humanistyka. Domena znikła :(
Nie rozczulajmy się. Łyk kawy i
dalej w drogę.
Manipulacja, ponadczasowy oręż bezlitosnej wojny z prawdą
Tamto, to był
materiał analityczny. Teraz analiza. Będzie krótko, albo wcale.
Manipulacja (łac. manipulatio -
manewr, fortel, podstęp) – (…) to celowo inspirowana interakcja społeczna mająca na celu oszukanie osoby lub
grupy ludzi, aby skłonić je do działania sprzecznego z ich dobrem, interesem.
Zazwyczaj osoba lub grupa ludzi poddana manipulacji nie jest świadoma środków, przy użyciu których wywierany jest wpływ.
(Wikipedia)
Nic nowego pod słońcem.
Jak mówi John Eldredge: Jest
wojna, nie dziw się, że strzelają.
Może i nic. Ja widzę jednak pewien rys, którego nie ma w
definicji. A który przewija się przez wszystkie przykłady powyższego tekstu. Ale
nie tylko. Bo tu i teraz występuje ze szczególną siłą.
Teza końcowa. Manipulokracja
„… aparat propagandy obozu smoleńskiego, czując krew, atakuje zajadlej.
Niecierpliwość, przebieranie nóżkami. Ciemny lud to kupi.”
Taki komentarz „nowego redaktora naczelnego” opiniotwórczego
pisma o ciekawej przeszłości z perspektywą szybkiej degrengolady, niejakiego
Kobosko, czy jak mu tam, zwalnia z wszelkiej argumentacji w temacie Smoleńska. Ciemny lud (podkreślenie KR) ma wiedzieć:
Nawet nie myśl samodzielnie w tym temacie!. To zbrodniomyśl!
Właśnie: ciemny lud musi mieć dostarczone na talerzu gotową
do przeżycia strawę duchową. Argumentacja jak najprostsza. Ideałem jest jej
całkowity brak.
No bo spróbujmy:
Oto argumentacja eksperta lotnictwa, mojego starszego kolegi
z Politechniki Warszawskiej:
Przytoczmy taki fragment propagandy obozu smoleńskiego:
…jest zdjęcie nr 33 w raporcie MAK-u, na którym widać wręgę nr 65 i zwisające z niej
przewody.
Jej stan świadczy, że została ona oderwana od pozostałej części
samolotu w wyniku działania siły rozrywającej, nie zaś zgniatającej, jak
powinno być przy upadku z wysokości. (…)
Na innym zdjęciu tej wręgi
widać bardzo wyraźnie, zwłaszcza przy powiększeniu, że była ona połączona z
kadłubem wieloma kołkami śrubowymi. Na obrzeżach wręgi widać dziury po tych
urwanych śrubach. (…) Wystarczy zerwać kilka kołków na maszynie
wytrzymałościowej, sprawdzić, ile kilogramów przenoszą (wytrzymują przyp. KR) pomnożyć
przez liczbę śrub, wówczas otrzymamy siłę, jaka spowodowała oderwanie tylnej
części od kadłuba. (…) po podzieleniu jej przez powierzchnię wręgi można
dokładnie określić ciśnienie, które spowodowało defragmentację kadłuba (…)
Hmmm. No nie wiem. Ja wszystko rozumiem, ale ja zdawałem
dynamikę, wytrzymałość materiałów i aerodynamikę. Niektóre przedmioty
prawdopodobnie u tych samych wykładowców, co autor wypowiedzi, inżynier
lotnictwa Stefan Bramski. Ja zaczynałem studia na Politechnice, kiedy on
kończył. Ale doktorat obronił dopiero w Wolnej Polsce. Nie pochodzi z Nowej
Gwinei. To kresowianin.
Czytelnik musi sam sobie odpowiedzieć, czy to Kobosko
rozbija w puch propagandę, czy też
Bramski jest dostatecznie przekonujący w demaskowaniu mega manipulacji
wspomaganej przemocą medialną.
Fragment jest przydługi i nie chce się wam czytać, prawda? A
to tylko początek! Dopiero logiczny ciąg różnych przesłanek, splecionych nicią
przewodnią weryfikowanej hipotezy może ugruntować przekonanie czytelnika do
słuszności pozycji „sekty smoleńskiej” lub też „sekty antysmoleńskiej”.
Potrzebna jest miłość prawdy i wytrwałość w jej drążeniu.
Czy stać będzie na to kogoś, kto wrócił właśnie z radosnej balangi i chce
zapomnieć wreszcie o wstydliwym wypadku lotniczym, w którym zginęło paru pisiorów i, niestety, tylko
jedna kaczka?
Dlatego dużo skuteczniejsze jest odbić ze sztancy
tekścik o przebieraniu nóżkami i ciemnym
ludzie. I wzmocnić przekaz perswazją graniczącą z przemocą. A nawet tę
granicę przekraczając, kiedy trzeba.
To jest właśnie moja teza. Czy oryginalna? To właśnie
chciałbym wiedzieć.
Otóż manipulacja, ta starodawna technika dezinformacji
wymaga prawie zawsze wsparcia przemocą.
Podobnie, jak z metodą bata i marchewki. I jest nową metodą rządzenia, manipulokracją,
dla zmylenia ciemnego ludu, zwana demokracją.
Manipulacja wymaga wsparcia albo przemocy nagiej, jak zagrożenie
bezpośrednie (np. utrata pracy, areszt, złamanie kariery – co występowało
szczególnie w przykładach podanych w historii o Leszku), albo groźba
symboliczna, jak wykluczenie z grona ludzi rozsądnych, inteligentnych i
przyzwoitych. No i rysujące się widmo (łojojoj!) przynajmniej utraty lepszej
pracy.
Stąd ten przykład zastosowania sztancy publicystycznej,
zgrabnie wykonany przez klona znanego pałkarza publicystycznego o aksamitnym
głosie. Zgrabne połączenie manipulacji, perswazji i ukrytej groźby to
umiejętność pokupna. Pan K. właśnie się załapał.
Sztanca obowiązuje i próbuje obezwładnić biednego leminga,
następcę Leszka.
Manipulacja jest dobra dla idiotów, których jest najwięcej.
Jednakże jest zawsze sporo ludzi nieco bardziej spostrzegawczych, ale zbyt
bojaźliwych, żeby się wychylić, gdy można oberwać. Albo zostać wylegitymowanym
przez czujnego ubeka. Albo zakwalifikowanym do psychiatryka, chorym z
nienawiści. Albo niecierpliwie przebierającym nóżkami żądnym władzy, ohydnym
nekrofilem.
Zdaję sobie sprawę, że podane przykłady, nie te historyczne
i klasyczne, tylko te aktualne, nie są
wcale „oczywiste” dla wszystkich „wybitnych” publicystów, nawet z obozu
prawicowego.
Dla nich to powód do „rozsądnej dyskusji”. Albo rozsądnego
wzruszenia ramionami. Albo nawet rozsądnego złapania się za głowę.
Dla mnie ich postawa jest najsmutniejszym dowodem nowego
„zwycięstwa prowokacji”. Albo, niestety, proszę o wybaczenie, korupcji
intelektualnej. Dixi. I sapienti sat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz