Z cyklu: Zasady odkryte przypadkiem (1)
Pewien chłopiec imieniem Wojtek, lat dziewięć, mieszkał na początku lat pięćdziesiątych w małym miasteczku na Dolnym Śląsku, w Kotlinie Kłodzkiej. Miasteczko było pięknie położone i miało wiele wspaniałych miejsc do zabawy z kolegami. Ale skupmy się na jednym szczególe dotyczącym chłopca. No może jeszcze będzie parę dygresji. Ale tylko tyle, ile konieczne.
Mama kupowała w lecie jedną parę tenisówek lub trampek na raz.
Kupowanie nowej pary było procesem coraz bardziej skomplikowanym, ponieważ wraz z zaostrzającą się walką klasową, trampki tajemniczo a stopniowo znikały.
.
Były niedrogie, ale coraz trudniej było je dostać a prawdopodobnie było w złym tonie kupować ich większą ilość. W każdym razie mama kupowała zawsze tylko jedną parę i dopiero, kiedy trampki lub tenisówki zaczynały zdradzać nadmierne zużycie, rozpoczynał się proces zakupu nowej pary.
Jeśli proces się przeciągał, na przykład następowały przejściowe trudności z produkcją trampek lub tenisówek, albo brakowało odpowiedniego rozmiaru, groziło mu chodzenie boso.
Któregoś razu, gdy chłopiec był na wakacjach u babci w Warszawie, babcia nie mogła się tym zająć, więc dała mu 25 złotych i powiedziała, żeby sobie sam kupił trampki lub tenisówki.
Czas był już najwyższy, bo właśnie u jednego trampka odkleiła się podeszwa i nie pozostało mu nic innego, jak chodzić boso.
Z tym wiązały się dwa kłopoty.
Jeden mniejszy.
Sklepów z tenisówkami lub z trampkami było w Warszawie trochę, ale znajdowały się od siebie w odległościach za dużych, jak na dziewięcioletniego chłopca. Część pieniędzy musiał wydać na bilety tramwajowe, ale miał zapas, ponieważ bilet tramwajowy kosztował 50 groszy a tenisówki 21 zlotych. Jego budżet przewidywał więc osiem przejazdów tramwajem.
Ten mniejszy kłopot polegał na tym, że w tramwaju wzbudzał duże współczucie pasażerów, którzy bali się podeptać mu bose stópki.
Było to dla chłopca trochę krępujące.
Większy zaś – że w czasie poszukiwań stopy się brudziły i w sklepie z trampkami lub tenisówkami powstawał problem z mierzeniem.
Na Nowym Świecie w małym, ale już uspołecznionym łupie bitwy o handel, sklepie w suterynie, z wejściem od ulicy po schodkach w dół, sprzedawczyni widząc małego chłopca wzruszyła się. Znalazła na zapleczu stare gazety. Kazała dobrze wyczyścić stopy, zanim pozwoliła mu zmierzyć tenisówki..
Oczywiście tenisówki zdobyte z takim wysiłkiem, dopóki nadawały się do użytku, były wielkim skarbem.
Nowe trampki (zaraz skupimy się na tenisówkach) teoretycznie powinny wystarczać na cały letni sezon, gdyby nie gra w piłkę, zwana w ówczesnych kręgach towarzyskich małych chłopców, nogą.
Bo chłopiec należał do elitarnej grupy młodych trampkarzy, uganiających się za piłką na placykach między domami. Samochodów było mało, więc parkingów nie było wcale. Wszędzie było pełno boisk i wszędzie było pełno chłopaków uganiających się za piłką.
Jak formowały się drużyny w Warszawie, we wszystkich miastach, miasteczkach i wsiach Polski?
A może wy, drodzy czytelnicy, też tak byliście angażowani do gry?
Na podwórku zawsze było dwóch chłopaków, uchodzących za najlepszych graczy. I oni byli kapitanami dwóch drużyn. Oni dobierali sobie chłopaków stojących wokół, tak, jak się wybiera najlepsze jabłka na straganie
Najpierw pierwszy kapitan wybierał najlepszego gracza, gotowego do gry. Potem drugi, najlepszego z pozostałych. Gracze słabsi wybierani byli tym później, im ich pozycja rankingowa była gorsza.
Ta drużyna miała szanse na zwycięstwo, której kapitan wybrał lepszych graczy. To sprzyjało szacunkowi dla umiejętności. Tworzyła się w hierarchia ważności w grupie: im później chłopak był wybierany, tym słabsza była jego pozycja rankingowa. A nie miało to nic wspólnego z jego siłą fizyczną, wzrostem, nawet nie do końca z wiekiem. Zwinny szczawik był poszukiwanym graczem, zaś silny ale misiowaty zabijaka czekał czasem długo i miał szczęście, jak w końcu wzięto go do obrony, na słupa.
Wojtek nie był brany do drużyny na wysokiej pozycji, ale grał zapamiętale, starając wywalczyć wyższe miejsce w rankingu podwórkowych graczy.
I to bardzo szkodziło trampkom. Na tyle, że często nie wytrzymywały sezonu. Oczywiście najintensywniejsza eksploatacja trampek była na wiosnę, kiedy chłopaki byli szczególnie spragnieni gry. W zimie się w piłkę nie grało. Były inne zabawy: jazda na łyżwach lub na nartach, w zależności od lokalnych warunków. Wtedy trampki, jeśli szczęśliwie dotrwały do zimy, były bezpieczne. Czasem nawet całkowicie, gdy wiosną się okazywało, że już są za małe.
No tak. Chyba już dostatecznie zdenerwowałem najwytrwalszych czytelników tym gadaniem nie na temat. Ci co pozostali (halo, został jeszcze chociaż jeden?), pytają zniecierpliwieni, gdzie ta zasada drugiego trampka?
.
Dobrze, już mówię, z tym, że teraz dla odmiany będzie o tenisówkach.
Bo to się kupowało wymiennie, co się udało.
Tenisówki były całe białe i miały wysokość półbutów. Białe podeszwy w kształcie łódek i białe, tekstylne nadburcia z dwoma dziurkami patrzącymi na dwie dziurki z drugiej pary, umiejscowionymi nieco ponad podeszwą w połowie długości buta. Okolonymi metalowymi obrączkami, też w kolorze białym. Dla dopływu powietrza
Trampki miały podobną konstrukcję. Były w kolorze beżowym, nieco wyższe, bo miały tekstylne cholewki za kostkę i okrągłe ochraniacze kostek wykonane z gumy tego samego koloru, co podeszwy.
Nowe obuwie pachniało charakterystycznie i przyjemnie, jak każda cenna zdobycz, gumą. Było czyste przez jakiś, zwykle dość krótki czas.
Zasadę drugiego trampka wyjaśnimy więc, paradoksalnie, na przykładzie tenisówek. Musi się jakoś nazywać, a mnie się bardziej podoba zasada trampka. Ale to kwestia gustu, rzecz nie w nazwie, a w treści..
Nie jest specjalnie odkrywcza, ale dziewięcioletni chłopiec, który odkrywa zasady, o tym nie wie. A stary człowiek do dziś pamięta to doświadczenie. To chyba jest coś warte? Właśnie się chcę o tym przekonać, publikując to opowiadanie.
Wojtek wyjechał z rodzicami na wakacje na Kaszuby. Tenisówki po wiosennym sezonie trampkarskim były jeszcze w dobrym stanie, ale straszliwie brudne. Z ich wspaniałej bieli pozostało wspomnienie, które można było przywołać tylko przy desperackim wysiłku wyobraźni. Miejscowi, kaszubscy chłopcy wspaniałomyślnie nie zauważali tego, ale trochę wstyd było pokazywać się we wsi w takich brudnych tenisówkach. A Wojtkowi zależało, aby załapać się do miejscowych rozgrywek trampkarzy.
Wieczorem postanowił wyprać tenisówki.
Warunki na kwaterze były przyzwoite. Dysponował dużą miską, wodę trzeba było sobie przynieść ze studni, potem wylać brudną gdzieś na podwórzu, okolonym stodołą naprzeciw dwuizbowego domu, w którym mieszkał z rodzicami, i oborą, której stał jeden koń i dwie krowy.
Postawił dużą miskę na specjalnym, metalowym, pomalowanym emaliową farbą, stojaku bez dna z miejscem na mydło i rozpoczął pranie pierwszego tenisówka. Zamoczył go w wodzie, od czego tenisówek stał się jeszcze brudniejszy i jakiś oślizgły, dopiero teraz brudny i odrażający.
Zaniepokojony Chłopiec zaczął go namydlać szarym mydłem i szczotkować szczotką do rąk. Brud na tenisówku był obrzydliwy, a tenisówek wydawał się nieodwracalnie zniszczony tą pechową operacją.
Im dłużej chłopiec walczył o czystość, tym gorzej wyglądał obiekt jego starań.
Spojrzenie na drugi, suchy tenisówek dopełniało miary rozpaczy.
Teraz ten drugi tenisówek wydawał się właściwie nie taki brudny, zupełnie przyzwoity i świetnie się nadający do jutrzejszej gry w piłkę. W przeciwieństwie do tego mokrego zanurzonego w brudnych mydlinach i kpiącego sobie teraz z rozpaczliwych wysiłków chłopca.
Chłopiec podjął decyzję. Ma chociaż jeden porządny tenisówek. Ten drugi, może podeschnie do jutra i jakoś się go założy. Koniec, idziemy spać. Jutro mecz.
.
Jakaż była jego mina nazajutrz!
Tenisówek podesechł, jego ciemnobrudny kolor zamienił się w lekko żółty, jaśniejący czystością. A drugi trampek, jak był brudny, tak został.
I chłopcu nie pozostało nic innego, jak założyć z przyjemnością czysty tenisówek i „jakoś”, z pewnym obrzydzeniem, ten drugi.
No to jak brzmi zasada drugiego trampka?
No właśnie! Jak?
Całe szczęście, że czyste tenisówki brudzą się jakoś szybciej. Po kilku meczach nikt już nie pamiętał o dziwnej asymetrii. Z wyjątkiem chłopca. On zapamiętał to na całe życie.
Wojciech Wencel. Moje miejsce na Ziemi: Matarnia
-
Film Iwony Meus i Marka Gajczaka. Muzyka: Jacaszek. Wiersze czyta Roman
Gancarczyk. Instytut Literatury 2024
7 miesięcy temu
Per aspera ad astra, czyli moc w słabości się doskonali? Czuję, że pijesz do "sprawy krzyża". "Obrońcy" są jak ten trampek w praniu, może robią błędy, może ich nerwy ponoszą, może w ferworze obrażają, ale to ich będzie na wierzchu, oni będą lśnić. Bo walczyli, próbowali, starali się, nie byli obojętni.
OdpowiedzUsuń"Olimpijsko spokojni" i "zdystansowani" - wiadomo, brudny trampek, który przez chwilę wydawał się lepszy, ale w efekcie okazał się gorszy, bo zadowolił się status quo, "poszedł na łatwiznę", czy w ogóle coś było dlań ważne na tyle, by rzeczywiście nadstawić karku?
Ale może ta moja "interpretacja" wynika po prostu z przewrażliwienia (niestety, posiadam tę przywarę).
Domyślam się, że sprawiam Ci w pewnym sensie zawód, także Elffi i Ewagriuszowi, bratu Horhe pewnie też. Cóż, ja chyba po prostu jestem z innej gliny, jak Ci napisałem pod Twym "koncyliacyjnym wpisem" na Frondzie. Czy to wygoda, letniość, tchórzostwo? A może już taki ze mnie "zimny drań", nie potrzebuję tych wszystkich zbiorowych emocji, celebrowania żałoby na długo po jej oficjalnym zakończeniu, kolejnych tablic, kolejnych pomników. Mojej pamięci aż nadto wystarczy Wawel i tablica na ścianie Pałacu Prezydenckiego. Krzyż może spokojnie znaleźć schronienie w św. Annie. Przynajmniej nikt go tam nie będzie wyszydzał ani "rozgrywał". Choć podejrzewam także, że wówczas tych "czystych trampków" też przy nim nie będzie tyle co teraz. Ale może się mylę. Tak czy owak w wymiarze osobistym cała ta sprawa, dyskusje i polemiki są dla mnie cennym doświadczeniem. Pozwalają zobaczyć w jaśniejszym świetle samego siebie. Cóż, ze strony matki mam chyba jakieś domieszki krwi węgierskiej, ze strony ojca - litewskiej. Może są jeszcze jakieś inne. I chyba ich dużo, bo nie myślę jak "patrioci z Frondy" i okolic. Przykro mi, ale naprawdę nie czuję, że robię coś złego.
Przepraszam Krisie drogi za te narcystyczne rozważania. Tyle o sobie. Pora kończyć. Twoja "powiastka filozoficzna" - jak zwykle - piękna, prosta, mądra. "Wszystkomająca" jak to mówią w reklamach. Tak na marginesie... zawsze masz tu co najmniej jednego czytelnika, nawet jak się nie odzywa, ale on w ogóle jakiś taki dziwny jest. Jak nietutejszy.
Pozdrawiam serdecznie
R.
PS
OdpowiedzUsuńKrisie, szkoda tego tekstu tylko na Twojego "nielegała". Wrzuć go na Frondę, na pewno się spodoba. :-)
Romeusie,
OdpowiedzUsuńPudlo.
Ale tylko Ty potrafisz tak pięknie pudłować.
Nawet nie pomyślałem o takich odniesieniach.
Awantury mam "potąd" ta samo, jak Ty.
Nie jestm już od dawna typek aktywisty.
Mam tylko swoje, osobiste zdanie, "z którym się nie zgadzam".
Jesteś "pierwszym w historii" użytkownikiem ZDT,a więc zasada zaczyna funkcjonować swoim życiem.
Jest tak stara, jak ja. I moje dzieci znają ją i też mają "potąd" jej przywoływania.
Skoro jednak tak ją zinterpretowałeś, to ... niech tak pozostanie.
Ale jednocześnie zamknąłeś mi drogę na Frondę.
Jeszcze ktoś ją tak zinterpretuje i zostanę włączony w Awanturę, wobec której właśnie CHCĘ zachowa c dystans.
Serdecznie pozdrawiam i zapraszam.
Twoje komentarze, będę traktował, jak "osobistego recenzenta".
Mam tu tylko jednego, ale za to jakiego !
Prawdę pisząc ulżyło mi, ze strzeliłem kulą w plot. Sądziłem, że już wszyscy z naszego małego klubu myślą i mówią głównie o "wiadomej sprawie", albo wprost, albo aluzjami.
OdpowiedzUsuńSwoją drogą zaintrygowałeś mnie (który to już raz? :-)). Jaka jest "kanoniczna" interpretacja? Zdradzisz czy skażesz na "hermeneutyczne" męki?
A może kluczem jest pojęcie "czystości", zarówno w ujęciu węższym, dotyczącym używania naszej cielesności, jak szerszym - odnoszącym się do sumienia, moralności w ogóle, tzw. czystych rąk...?
OdpowiedzUsuńMatko, chyba będę musiał przemyśleć.
OdpowiedzUsuńAlbo jeszcze poczekać, aż się zbliżysz.
Ciepło, ciepło :)
Dotąd ta zasada była prosta, jak drut. I żal odsłaniać tajemnice wobec takich subtelnych rozważań.
Poproszę jeszcze!
Rety, a więc jednak męki. :-)
OdpowiedzUsuńNajprościej:
OdpowiedzUsuń- zawsze warto się starać być lepszym
- zawsze trzeba równać w górę, a nie w dół
A fe! Romeusie, to po takich wzlotach poszedłeś na łatwiznę?
OdpowiedzUsuńPrzecież ten mokry trampek był zniechęcający.
.
No dobra, już powiem, skoro Ty rezygnujesz a na razie nikt nie zajrzy:
"Jeśli podjąłeś trud, nie zniechęcaj się, że się pogorszyło".
.
To zresztą stara zasada reformatorów:
Najpierw musi się pogorszyć: Książę Stołypin się przejechał i wybuchła rewolucja. A potem bolszewicki pucz.
We Francji mechanizm był podobny.
.
Żelazna Lady i RR umieli przez to przejść.
Pewnie znali zasadę drugiego trampka.
"Nie kończ nigdy na jednym trampku, staraj się uprać również drugi trampek".
Ale wole Twoje interpretacje. Ładniejsze i subtelniejsze.
To może ujmiesz w jednym zdaniu?
Mam jeszcze na podorędziu parę zasad, na które moja rodzina reaguje, jak na gawędy pana Jowialskiego.
Dlatego uwielbiam Fredrę. Jowialski to jego autoportret. Moim zdaniem.
Zamawiam Twoje interpretacje.
Dzięki za te komentarze.
Takie rozmowy przy kawie, kameralne, fajne.
Dzięki.
Krisie, dzięki, że skróciłeś męki (rym niezamierzony :-)). Czekam z utęsknieniem na Twoje kolejne mądrości życiowe (bez cudzysłowu). Ja z wielkich ludzi naszego romantyzmu też chyba najbradziej Fredrę lubię, choć bardziej (najbardziej) Norwida. Pozostałych podziwiam, szanuję, ale prywatnie chyba nie dałbym rady z żadnym się "zakolegować". No, może z Krasińskim. :-)
OdpowiedzUsuńBędę wpadał do Ciebie na kawę. Może czasem butelkę wina przyniosę (czerwone wytrawne może być?).