W najnowszym filmie Allen wziął się za temat poważniejszy, niż kostiumowy
wodewil z fantastycznymi, sennymi przygodami. W Nowym Jorku Allen jest u
siebie, zna realia, typy ludzkie i wie, co się dzieje nie tylko na sali bankietowej,
w kabarecie, w salonie, ale też w kuchni i w sypialni. Ma inny nastrój, bardziej
domowy, codzienny, nie tak szampański.
Źródło zdjęcia |
Zabawa się skończyła, trzeba wziąć się poważnie do pracy. Zamiast
gadających figur woskowych, żywi ludzie, chociaż też z pretensjami do high society.
Bo Blue Jasmin, jeśli chodzi o
nowojorskie realia, czerpie pełnymi garściami z doświadczeń „Paryża o Północy”.
Może tylko, hmmm …, na przykład… mutatis mutandis, bez Warchola i
„realistycznej fantastyki”.
Ale opis artystycznych środków Allena, użytych w Jasmin, sobie daruję. Kto oglądał „O północy w Paryżu” – będzie miał wyobrażenie o klimacie, w jakim
porusza się Allen po swoim ukochanym Nowym Jorku. Po Nowym Jorku nie tyle
bohemy, co warstwy bogatych snobów i klientów prestiżowych galerii i sklepów
„Prêt-à-porter”. Żywych ludzi, zarabiających, mniej lub bardziej uczciwie, duże
pieniądze.
Nowym Jorku, który jest kontrapunktem do innego miasta i innego środowiska.
Do San Francisco, które Allen uczynił miejscem akcji środowiska przyziemnego,
nieco prostackiego i szarego, pozbawionego stylu i „perspektyw”.
Ten przeskok z jednego krańca kontynentu na drugi postawi
ją (Jasmin przyp.KR) ostatecznie w sytuacji bez wyjścia.
Szok,
jakiego dozna - mentalny, estetyczny, kulturowy - pogrąży ją całkowicie,
zepchnie w otchłań wariactwa. Okazuje się, że ktoś taki jak Jasmin nie może
przejść, ot tak po prostu, z jednego świata do drugiego. Najmniej z przyczyn o
charakterze materialnym. Człowiek o takiej osobowości jak Jasmin nie może
żyć na dole, bo jest to niezgodne z jego naturą.
(…)
film smutny jak na Woody Allena, ale nie „ciężki”. Współbrzmiący z aktualną
sytuacją Ameryki i wielu Amerykanów, przenikliwy i przenikający gdzieś aż do
trzewi.
Tutaj już nie będzie zgody. To opinia ciekawa, zdradzająca artystyczną
wrażliwość na smak, styl, wspaniałomyślność, wręcz królewskie maniery high society NY. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wypowiadający
ją człowiek delektował się podobnie (jak ja) Paryżem o północy. I w deszczu.
Opinia budząca, im więcej o niej myślę, gdy po wyjściu z kina, powiedziałem
sobie: „Za stary już jestem na takie emocje! Zapomieć!”, coraz większy
sprzeciw.
Ja oglądałem ten film bez przyjemności. Ale nie bez emocji! Od początku z
rosnącym smutkiem, który przeradzał się w bezradność, współczucie dla bohaterów
zmieszanymi z obrzydzeniem. Na granicy rozpaczy.
Jednocześnie przyznawałem niechętnie, że reżyser jest mistrzem w
portretowaniu piekielnego obrazu tego świata, którego brudu już chyba żaden
deszcz nie zmyje, bo brud znajduje się nie na powierzchni, tylko gdzieś głębiej.
Czy Mistrz zostawia nam nadzieję? Bo rozpoznajemy tam przecież siebie.
Niezależnie, czy jesteśmy na dole, czy na górze.
Baaa.
Nie jestem nawet pewny, czy Mistrz relacjonuje obraz „Klasy Wyższej” z
emfazą zachwyconego, jak jego recenzent - Szpak, obserwatora, który „trochę
tylko” udramatyzował wątek „wysokiej natury” Jasmine, czy może PRZECIWNIE - z
rozpaczą człowieka szukającego ratunku, bez nadziei na jego znalezienie?
Szpak ma rację co do jednego. Natura obdarzyła Jasmine smakiem
artystycznym, wdziękiem, klasą i wyczuciem stylu. To poza dyskusją. Ale czy o
tym JEST ten film?
Czy to sztafaż, czy istota?
Allen nie skonstruował postaci, (którą genialnie odegrała Cate Blanchett),
jako pustej lalki, lubującej się w blichtrze otoczenia i pławiącej się w roli …hmm,
na pewno nie muzy, bo wokół nie widać żadnych „wielkich” artystów, raczej w
roli gospodyni salonów z ilustracji kolorowych tygodników.
Wygłaszane przez nią „kwestie światopoglądowe” są żywcem wyjęte z
drukowanych przez kolorowe czasopisma wywiadów z celebrytami. Co dowodzi, że
mentalnie nie jest intelektualistką, tylko ….z całym szacunkiem, typową gąską.
Jej siłą jest właśnie „ów”, zauważony przytomnie przez naszego recenzenta, „naturalny,
wyższy styl”, który z kolei musiał zaimponować jej mężowi, nieprzeciętnemu spryciarzowi,
ale dość przeciętnemu kabotynowi.
Siłą Jasmine jest to, co powyżej, sprzymierzone z bezwzględnością,
egotyzmem i umiejętnością nie dostrzegania niewygodnych szczegółów.
Lepiej nie wiedzieć! Póki orkiestra gra!
Mnie się to kojarzy z niektórymi znanymi mi również osobiście (i nie tylko)
ludźmi znad Wisły. Ale ani słowa więcej na ten temat. Sapienti sat.
Razem utworzyli stadło, które mogło przez jakiś czas egzystować w owej
wymarzonej dla obojga high society,
której członkowie byli w niej lepiej zakorzenieni, ale niewiele lepsi.
Nie wiem, jak Allen, ale ja tam na te przyjęcia i inne imprezy do Nowego Jorku
się nie wybieram. Zdecydowanie wolę Paryż.
Ale wróćmy do wytwornych „przyjaciół” Jasmin. Nie tworzyli żadnych trwałych
więzi i wszystko się skończyło na pierwszym, ostrym zakręcie. Cud, że tak długo
trwało. Jasmin poleciała na dno i „przyjaciele” pokazali, jakimi są
przyjaciółmi. Albo może, jaką Jasmin była dla nich przyjaciółką. Tego do końca
nie wiemy, ale zgódźmy się, że – pół na pół. Wart Pac pałaca.
Jasmine, sierota, wychowanka w rodzinie zastępczej, musiała się wedrzeć do
tej high society przebojem.
Nie wiemy jak, ale Allen podsuwa nam trop. Pokazuje, jak Jasmine, ponownie
na dnie, próbuje się tam wedrzeć drugi raz. Recydywa zostaje tym razem ukarana
natychmiast. Naturalne zalety, smak, wdzięk i styl wspomagane blefem, konfabulacją i prymitywnym kłamstwem.
Na jej tle jej „siostra” z rodziny zastępczej, posiadająca „gorsze geny”
(uff, taki horror, jako konwersacyjny liczman rodzin zastępczych! Prawdziwe piekło
XXI wieku!) i pozycję społeczną stosowną do tych „genów”, jawi nam się o wiele
bardziej sympatycznie. Też manipuluje ludźmi, jest kobietą „łatwą” – w przeciwieństwie
do naszej salonowej lwicy. Walczy o swoje z cynizmem. Też jest właściwie głupią
gąską. Ale ma chyba więcej zdolności autorefleksji.
MYŚLI, nie tylko - REAGUJE i potrafi w porę cofnąć się z krawędzi.
A przede wszystkim ma o wiele więcej empatii, po prostu – ludzkich uczuć.
Chociażby – wobec swojej „siostry”. A to czasem wymaga charakteru.
Poczucia, że są sprawy ważniejsze nawet niż osobisty interes, czy wygoda.
Tak, film jest przenikliwy, ale nie dlatego, że jego
twórca stawia tezę, że „natura” Jasmin, (a więc coś naturalnego,
stworzonego), nie może żyć "na dole".
To nie "natura", tylko nadmierne ambicje, powierzchowność w
ocenie ludzi i jednocześnie głębokie samozakłamanie, niszczący, krótkowzroczny
egotyzm jest przyczyną klęski.
Tak, to moralitet, chociaż nie wiem, czy Allen tak go pomyślał. Opowieść -
"Jak PRZEZ PYCHĘ zmarnowano niekłamane talenty". Kiedyś tytuły były
mniej pretensjonalne, ale mówiły wprost, „co autor miał na myśli”. I każdy
wiedział, czego się trzymać. :)
Jasmin niszczy nie tylko siebie, ale i bliskich.
Jej relacja z synem jest chyba najbardziej "przenikająca". Stawia
kropkę nad „i” w charakterystyce bohaterki.
Jedyni, których nie skrzywdziła, to ci ludzie „na dole”. Jej „siostra” z „gorszymi
genami”, która zadawala się małym a pozostaje z nadzieją na większe. Na trwały
związek, na miłość, na poczucie sensu, które może być kiedyś największą
nagrodą.
Ludzie „z dołu”, też tarzający się nieraz w błocie. Oni paradoksalnie
okazali się być mocniejsi od niej. W lepszym tego słowa znaczeniu. Jakby impregnowani (prawie! Ale jednak) na
niebezpieczne miazmaty, które przywiozła z tego ukochanego Nowego Jorku Allena.
Bo wyznają proste, ale nie prymitywne, z gruba ciosane i nieco pokręcone,
ale nie - nic nie warte, zasady.
Wprawdzie rozstają się z Jasmin w świadomości (nieco mylącej)
pozostania na dole i trochę zazdroszczą bohaterce. Ale
instynktownie nie chcą już mieć z nią nic wspólnego.
I to jest ich zwycięstwo. W starciu z … Cyt. To ma być refleksja „ekumeniczna”.
Allen zrobił "przenikający gdzieś do trzewi" moralitet o
katastrofalnych skutkach pychy zjadającej własny ogon.
Lekki film?
Na pewno nie....
Dla mnie, nie tyle smutny, co przerażający. A więc jednak ciężki.
Czy Allen ten poważny film konstruuje świadomie, czy też mu to tak „samo”
wychodzi?
Czy „jest tylko transmisją”? Czy działa „na zimno”, z wyliczeniem
artystycznych skutków i ideowych przesłań?
Wreszcie - czy Allen rozstrzygnął by nasz spór z panem Szpakiem?
Natura stworzona do życia „na górze”, czy wprost przeciwnie, zakłamana
ambicjonerka, która zmarnowała talent i życie z powodu pychy i głupoty?
Pchając się na siłę do sfery, która oferuje blichtr, pozorne uczucia i
złudne wrażenie bycia ważnym komuś naiwnemu, głupiutkiemu, ale… miłemu, niepozbawionemu „klasy” z „natury”?
Dopóki jest miły i użyteczny?
Wiedząc „coś” o Allenie mam wątpliwości. Odpowiedział by pewnie, że nie
jemu sądzić. Opowiedział fascynująca historię z ponurym zakończeniem. Nie
oceniał. Transmisja zbiorowej świadomości zatłoczonej obezwładniającymi swym
brzydkim zapachem realiami, ciekawa i poruszająca.
Ciężkostrawna uczta.
Wyjście z kina w ponurym nastroju. Trudno. Kino ambitne. W lepszym tego
słowa znaczeniu.
Zmieniam „nieco” zdanie o Allenie.
Allen – to prawdziwy artysta. Nie pisze publicystycznego manifestu
oskarżającego świat w okresie schyłku. Opowiada, co wie. Uczciwie. Nie wiem, co
jest dla niego „moralnie obojętne”, co afirmuje, a co potępia. Co go przeraża.
Liczy się jednak bogactwo, głębia i prawda obrazu. To tylko jego
dzieło. Jego dziecko. Mówi za siebie. On za nie odpowiada tylko do pewnego
stopnia.
Obraz jest przerażający, ale nie odpychający i irytujący domorosłym
psychologizowaniem. Mimo, (a może dzięki) zachwycającym, wystylizowanym,
markowym i „kultowym” draperiom blichtru.
Nie oskarża bezlitośnie swoich bohaterów. Oddaje im tyle sprawiedliwości,
ile może. Myli tropy i - myli swoich recenzentów.
Góra z dołem im się myli.
Ja też się mogę mylić. A Ty, co sądzisz, miły czytelniku?