Przypomniał mi
się mój felieton sprzed dwóch lat, kiedy starałem się być dobrej myśli.
Jednym z
optymistycznie zapowiadających się zdarzeń była wówczas zbliżająca się walka
Tomasza Adamka z Witalijem Kliczką.
Nadzieje
okazały się płonne, Adamek, mimo dzielnej postawy, dostał tęgie lanie i musiał
uznać przed czasem wyższość Ukraińca - dżentelmena wśród bokserów. Ale
to był drobny szczegół.
W międzyczasie
na kierunku ukraińskim zanotowaliśmy „proces pojednania”. My im – „znamionami ludobójstwa.”
Oni nam - w zaparte! – bohaterską UPA i
weryfikacją polskich pomników we Lwowie. Pojednanie po słowiańsku. Rozłożone na
długie lata. Końca nie widać.
Ktoś mówił o
końcu historii i zdobył sławę światową. Jak się nazywał? Nieważne. Przestarzała
historia, której koniec nie został zauważony.
Ale to na
marginesie.
Sytuacja
rozwija się w dwóch kierunkach. Zgodnie z ewangelicznym:
Gdzie jednak wzmógł się
grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska. (Rz 5, 20).
Nie upadajmy
więc na duchu, bo niektórzy wprawdzie upadają coraz niżej, sytuacja staje się
coraz trudniejsza ale jednocześnie są i powody do optymizmu.
Pomedytujmy
chwilę nad moim starym tekstem okolicznościowym. Czy daje, mimo wszystko,
powody do optymizmu? Czy całkiem utracił na aktualności?
Moim zdaniem –
NIC nie stracił. Co nie zmienia faktu, że go zupełnie przeredagowałem. Historia
mojego rozwoju twórczego też nie ma końca.
Dodam
dodatkowo parę aktualnych pytań.
Proszę
wypełnić ankietę i przesłać na wiadomy adres...
Stało się w
III Rzeczypospolitej świecką tradycją, że każda kolejna rocznica wybuchu
Powstania Warszawskiego jest świętowana przez tysiące Polaków przy akompaniamencie
klangoru „rozsądnych”.
Którzy uparli
się urządzać kocią muzykę. Udają, że to tylko rzeczowe wypowiedzi krytyczne, że
ich przewidywalne, jak zeszłoroczna gazeta elukubracje, to patriotyczny
obowiązek ratowania Polaków z oparów kombatanctwa i oszołomskich uniesień. Że
najważniejszą sprawą jest wychowanie ich na „rozsądnych Europejczyków”. I że
obrzydzenie świętowania Powstania jest gwarancją odnoszenia odtąd samych
sukcesów.
(Już ucichli?
Wrócimy do tego dalej... przyp. 1.8.2013)
Palą się, żeby
ekshumować ciało generała Niedźwiadka, ożywić i postawić pod ścianą. Nie mają
czasu zabiegać w Moskwie, żeby go przynajmniej zrehabilitowała i uwolniła od
zarzutu kolaboracji z „faszystami”.
Nie chce mi
się z nimi gadać….
Napiszę coś o pamiętnym,
wspaniałym spektaklu „Awantura warszawska”. Muzeum Powstania Warszawskiego, 2
sierpnia 2011, godzina 20.00. Jeszcze jest na afiszu. Polecam!
(Dzisiaj już
Muzeum pod innym zarządem. Jak sobie radzi? Cud to, czy niespodziewany brak
złych wiadomości, ale coś robią! Teraz nakręcili film fabularny o Powstaniu.
Strach się bać. Więc ufajmy! przyp.1.8.2013)
W awangardowej
stylistyce, tworzącej przejmujący skrót, jakby zagęszczone przez jakiegoś
demiurga czas i przestrzeń, twórcy widowiska ukazali szaleństwo piekielnych
mocy, w objęciach których znalazło się Państwo Polskie pod koniec wojny, kiedy
przyszli zwycięzcy już urządzali świat.
Zdumiewające odkrycie,
że zebrane i dramatycznie skonfrontowane depesze dyplomatyczne, zagrane, jako
emocjonalny spór polityczny, prowadzony w warunkach okrutnej i krwawej wojny, mogą
utworzyć pasjonujące i przejmujące do szpiku kości widowisko.
Na sześciu
scenach ustawionych wśród „gapiów” z miasta Warszawy, depesze ożyły i
zawiązały nieśmiertelną tragedię, z idącym na śmierć tragicznym chórem z dymiących
ruin Warszawy.
Grecką Tragedię.
Tyle, że prawdziwą, słowo w słowo.
Postaci porozumiewały się wówczas nie
satelitarnymi telefonami, tylko dalekopisowymi, zaszyfrowanymi depeszami.
Depesze budujące
rysunek postaci. Dialogi lepsze od tych opracowywanych przez szkolonych na
kursach dla scenarzystów z Holywood.
Interesowność
i kunktatorstwo jednych, rozpacz i bezradność drugich, zbrodnicza
bezwzględność, żądza władzy i podbojów - jeszcze innych.
Ludzie toczący
wojnę. Z tamtej epoki. Ale jakże znajomi. Dbający o swoje, kosztem już
niepotrzebnych, kłopotliwych sojuszników. Przemawiający własnym głosem wielcy
tego świata.
Ludzie mali i
krótkowzroczni, jak „wielki kaleka” Roosevelt.
Ludzie z klasą,
jak Churchill, w cieniu sojusznika wielkiego. Ze słodko-gorzkim poczuciem
bezpieczeństwa, znajdujący czas, by okazywać resztki lojalności wobec sojusznika
małego,
Ludzie bezwzględni,
okrutni i bezduszni. Piekłowszczyki, jak
Stalin, z leżaka kibicujący wykonywanej za nich brudnej, solidnej, niemieckiej
robocie w Warszawie.
I wreszcie ludzie,
których sytuacja przerosła. Tragiczni i zrozpaczeni swą bezradnością, jak Mikołajczyk
i Sosnkowski. Osieroceni już od roku przez Sikorskiego. Wraz z nim przepadły „polityczne
papiery wartościowe”, które żmudnie zbierał u wszystkich wielkich. Być może,
właśnie te „papiery” stały się jego wyrokiem. Czy ta sytuacja niczego nam nie
przypomina z najnowszej historii, której końca nie widać?
Niepowstrzymany
pochód losu.
Mający
ważniejsze sprawy sojusznicy i odzyskujący pewność siebie, wracający z dalekiej
podróży, okupionej wieloma milionami ofiar, wiarołomni agresorzy, wspólnie, w
porozumieniu, zadecydowali o nas, bez nas.
Polscy
przywódcy nie byli gigantami na miarę czasu. Byli to zwykli, Wolni Polacy. Zabiegali,
jak umieli, o niepodległość swojego kraju.
Bez charyzmatycznego, Naczelnego
Wodza. Bez pomocy sojuszników, nie mających głowy do użerania się z bezwzględnym
satrapą o kraj leżący po niewłaściwej stronie Łaby.
Odcięci od
niego w dalekim Londynie, mogli tylko bezsilnie, z rozpaczą, patrzeć na zagładę jego
stolicy.
Ta skondensowana,
dokumentalna forma, bez żadnego odautorskiego komentarza, być może utrudniała odbiór
mniej zaznajomionym z detalem historycznym. Dla mnie sprawdziła się w stu
procentach.
Niechętny
awangardzie, odkryłem, że sztuka – to nie kwestia formy. To kwestia prawdy i
miłości.
Epilog
To było dwa lata temu.
Co słychać?
To samo. Karawana Narodowa.
Nasi nieszczęśni
przywódcy…
Mamy ich
potępiać? Mamy się ustawiać w roli ich sędziów?
Czy, żeby mieć
„właściwą” postawę patriotyczną i wymagać elementarnej przyzwoitości w polityce
trzeba przedtem koniecznie zohydzić Powstanie wzorem komunistycznych
propagandzistów i ich duchowych dzieci z Najlepszej Gazety Dla Polaków?
Ujadające psy...
Cały rok balangują i uprawiają porubstwo. Albo żyją, jak Pan Bóg
przykazał. W swoim mniemaniu. Według dwóch, trzech, no - max pięciu przykazań.
Według gustu.
Głupota jest uniwersalna i plenna, jak chwast.
Gdzie przykazań brak dziesięciu… *
A pies? **
Pies unika, jak ognia, tablic pamiątkowych, pomników i włazów do kanałów.
Nie tylko wrogowie. Rosną nowe, i prawicowe i lewicowe i liberalne i
bezideowe – ale zawsze głupie - kadry.