Prolog
Spacer z psem. Późnym, zachmurzonym rankiem. Zmrożonym, jak resztki ostatniego karnawałowego szampana. Szeroki i płytki wąwóz Kanałku wygląda jak niedokończona autostrada, po której powinny już jeździć tiry. A nie jeżdżą. A ona biegnie aż za łagodny zakręt rzędu okalających ją z przeciwległego brzegu sosen, pokryta cienką warstwą śniegu, prześwitująca łysinami dziur i płatów szarego i mokrego asfaltu.
Wędkarzy, dotąd wiercących przeręble w tym metaforycznym asfalcie – ani śladu. Wczoraj była odwilż i deszcz dawał się we znaki cały dzień. Lepiej nie ryzykować.
A te ślady butów na drugi brzeg? Dzisiejszy karygodnie lekkomyślny piechur czy przedwczorajszy odważny leń?
A na brzegu? Lekki mróz ściął ślady spacerowiczów w rozmokłym jeszcze wczoraj śniegu na ścieżce wzdłuż brzegu. Marsz po śliskich wybojach nie jest ani wygodny ani bezpieczny, wymaga koncentracji.
- I jak tu medytować? - pomyślał Szewc, potykając się na wczorajszym odcisku buta, teraz zamarzniętego. Może własnego?
A tydzień temu była wizyta Gościa. Trzeba przystanąć nad tą cichą autostradą alla polacca.
Człowiek z krzyżem na piersiach
Mroźnego lutowego przedpołudnia, na osiedlu Szewca - Osiki, pokrytym z rzadka nieświeżym śniegiem pojawił się Wąsaty Gość, niczym starodawny pielgrzym pod Mstowem, skąd prawie widać wieże częstochowskich kościołów.
Szewc znał go z głoszonych przez niego Apologii Pisma. Proste słowa pouczenia i umocnienia. Mimo to, kiedyś budziły wściekły klangor Motocyklistów zakutych w hełmy z tradycyjnymi nadrukami - „Precz z Herezją”. Teraz już Motocyklistom się znudziło i wrzawa ucichła. Z rzadka ktoś kąsa.
I teraz oko w oko. Rankiem Szewc obserwował z boku, jak Wąsacz rozmawia z ludźmi. Z dziennikarzem znanym. Z innym, młodym, zdolnym, na dorobku. Ze znanym politykiem. Z przygodnym rozmówcą.
Zawsze mówił tak samo.
O wrażeniach z pielgrzymki po Starym Kraju. O swoim życiu i pracy.
O rodzinie. O swoim świętym trójkącie małżeńskim: On, Ona i Bóg.
O powrotach z wielkiej drogi i powitaniach w domu. „Noc poślubna”, ale i ciche dni, zanim nie nauczyli się siebie.
Znajomy ksiądz mówił, że dobieranie się przed ślubem jest bezcelowe. Od razu daje gwarancję: n i e są dobrani. Nie można się dobrać. Trzeba się nauczyć siebie nawzajem. I nauczyć się nie dzielić obowiązkami po połowie. Każde musi się angażować nie na 50%. Zawsze na 100!
Znajomy ksiądz mówił, że dobieranie się przed ślubem jest bezcelowe. Od razu daje gwarancję: n i e są dobrani. Nie można się dobrać. Trzeba się nauczyć siebie nawzajem. I nauczyć się nie dzielić obowiązkami po połowie. Każde musi się angażować nie na 50%. Zawsze na 100!
O ciężarówkach. O kolegach – kierowcach i ich kolejach losu, o pokusach życia w drodze. Które często prowadzą do rozbicia małżeństw. Takie duże chłopaki, bez nadzoru. Trzeba im przewodnika i starszego brata.
O swoim portalu i zawartych tam znajomościach, które czasem owocują spotkaniami twarzą w twarz. O ewangelizacji podstępem, ale nie przy pomocy głupich horoskopów, jak to robią buddyjscy mnisi. Tu się łowi się na przynętę męskich pasji: dużych, błyszczących ciężarówek mknących po szerokich drogach z górami i lasami. No i drapaczami chmur na horyzoncie.
O swojej Pierwszej i Największej Miłości – Bogu, którego spotkał i nie mógł przestać o nim mówić. Zawsze mówił tak samo. Naturalnie, ciekawie i budująco.
Budująco.
Bo to nieustające świadectwo człowieka zanurzonego całym sobą w zwykłym, barwnym życiu. Barwnym nie dlatego, że niezwykłe. Barwnym dlatego, że on nie jest daltonistą.
Świadectwo idącego przed Panem, wrażliwego na barwy.
Świadectwo idącego przed Panem, wrażliwego na barwy.
Naturalnie.
Prawdziwy człowiek bez cienia pozy, smakujący życie.
Ciekawie.
Bo to utalentowany gawędziarz. Pan najchętniej powołuje ciekawych ludzi, wyraźnie nie lubi nudziarzy.
Porywająco, bo przepełnia go pasja, jak Św. Pawła, „Biada mi, gdybym nie głosił…”.
Aby dawać ….
Świadectwo
- Kto to był? - myśli Szewc stojąc na brzegu cichej zmarzliny, opodal zasuszonego na buro śpiącego krzaka, marzącego o swojej zieleni ukrytej teraz gdzieś bardzo głęboko pod zmierzwionymi jak kołtun gałęziami.
- Kto? Człowiek. Żywa, trójwymiarowa bryła.
Trzy wymiary
Pierwszy: On i jego rodzina. Stworzenie, korzenie, wspólnota.
Pierwszy: On i jego rodzina. Stworzenie, korzenie, wspólnota.
Drugi: Jego świat. Który trzeba czynić poddanym.
Trzeci Wymiar
Jego Bóg. Ten co jest w Górze, ale głęboko. „Zstąp do głębi…”
Szewc zaczął marznąć. Mrozek wieje uparcie zza Kanałku i zawiewa rzadkimi płatkami . Wracajmy, piesku.
… Bo człowiek żyje jak gdyby na pokrzywionej powierzchni racjonalności i doczesności.
A dusza … dusza? – na powierzchni racjonalności? No, tak się mówi. Tak mówią nawet ateiści, jak się zapomną. …
Ale dusza mu się wyrywa gdzie poza tę powierzchnię. W trzeci wymiar.
Zaraz po odkryciu swojej świadomości.
Świadomość. Ten dziwny towarzysz podróży, już od czasów dziecinnych zabaw.
Bo odkrywa się go wcześnie.
Skąd trzyletnie dziecko ma wiedzieć, że zdziwienie z powodu oglądania własnych, właśnie - w ł a s n y c h rąk („jak szybko się brudzą!” ) to „Dasein”?
„Dasein” - opisany przez pewnego, byłego, zresztą tylko kilkumiesięcznego nazistę (nigdy mu tego nie darowali!). No i ten „Dasein”, taki uczony termin, którym można przecież teraz bez obaw błysnąć w towarzystwie, brzmi dotąd jakoś tak twardo i podejrzanie. Ale już pewnie tylko w uszach tego postarzałego dziecka.
Odkrywa się go wcześnie.
Po pierwszej śmierci kogoś z sąsiedztwa.
- Mamo, ja nie chcę umierać!
Naiwna pociecha matki nie jest żadną pociechą, ale ile można płakać. Trzeba wreszcie zasnąć.
Służenie do mszy jako odpowiedź na prawie zapomniane lęki dzieciństwa.
A jeśli naiwne przyjęcie Objawienia nie spełnia rygorów intelektualnych?
Lekarstwem wydaje się „czysta, naukowa filozofia”, jako droga w głąb.
- Psi awanturniku, chodź tu! Pójdziesz na smycz, bo się pokłócisz z tym łaciatym kundlem. Uff, przeszli. Jak tu spacerować, żeby się nie spotkać z twoimi największymi wrogami. Czy wszyscy mają ten sam rozkład spacerów?
Ostatnio Szewc czytał coś o historii filozofii. Uderzyło go, jak wielu filozofów nie miało łaski wiary. A w dwudziestym wieku - to po prostu – epidemia!
Dlaczego tak jest?
Czy to podobne zjawisko, jak fenomen niewidomych muzyków?
Lub ludzi ciężko poszkodowanych fizycznie - mistrzów duchowości ?
Czy też, po prostu, choroba duszy?
Wiara, oczy duszy.
Czy na granicy sensu, racji i transcendencji Bóg wyłącza niektórym filozofom światło, to samo światło, które ujrzała Święta Edyta, a którego nie mógł dojrzeć Wielki Roman, cudowne dziecko polskiej fenomenologii?
Czy niektórzy filozofowie mają być „niewidomi” a On ich użyje w swoim celu? I absolutny słuch doczesnej płaszczyzny wynika ze ślepoty na trzeci wymiar, wymiar głębi?
Kulawa analogia. Człowiek, który posiadł zdolność widzenia wymiaru trzeciego – to człowiek z innej kategorii wagowej. Nieskończenie cięższy. Jak bryła wobec figury geometrycznej. Ale jednocześnie to jakiś dziwny ciężar. Bo im cięższy, tym bliżej zdolności chodzenia po wodzie. „Panie, każ mi przyjść do siebie!”. A im mniej tego wymiaru, tym bardziej potrzebne sztuczne podtrzymanie na wodzie.
Jakaś łódź. Na spokojnej. Bo jak się woda rozhula, to tylko modlitwa. I wtedy największe niedowiarki, zrządzeniem Opatrzności, modlą się jak prawdziwi mistycy. I może im ta modlitwa i ta wiara – zostać!
Bez żadnej zasługi. Bryła życia. Jak rajski owoc. Z mocy łaski.
Co z tym zrobi, to już inna historia.
Bez współpracy z Łaską, owoc szybko zaczyna się kurczyć i zostaje z niego coś w rodzaju spłaszczonej, wysuszonej śliwki. Bez smaku. Biada mu, jeśliby zmarnował Dar!
A Gość? I spotkanie z nim twarzą w twarz? I ze sobą samym, odbitym w oczach Przybysza? Jak to było?
Spotkanie
I tak Gość znalazł się w swej pielgrzymce na nowym miejscu. Na terenie Szewca. Ma mało czasu, ale się nie śpieszy. Wie, że Bóg daje nam na wszystko tyle czasu, ile potrzeba. Wszystkie rzeczy ważne dojdą do skutku. A o innych nawet się nie dowiemy.
Szewc, trochę speszony rolą gospodarza, opowiada, jak sam się zachowuje na nowym miejscu.
- Następnego ranka natychmiast wybieram się na spacer po okolicy. Trzeba zobaczyć, gdzie jestem. A o tym można się dowiedzieć tylko na spacerze.
Tak uzasadnione zaproszenie na spacer nie jest odrzucone. Idą przez zeschły zagon wrotyczu, który tego roku nie ma swojej szaty z mrożonych diamentów. Brązowi się smutno aż do rzędu topoli przerzedzanych systematycznie przez bezkarne, coraz bardziej zbezczelniałe bobry.
Wąsacz posłusznie brnie za nim niewygodną ścieżką aż do sponsorowanej przez gminę teraz zaśnieżonej, latem piaszczystej promenady nad brzegiem Kanałku. Cisza.
Patrzą wspólnie na długi, śpiący pod cienkim lodem, okolony topolami z jednej a sosenkami z drugiej, nieruchomy trakt wodny. Okupowany teraz przez wędkarzy z rzadka porozrzucanych po cichej powierzchni. Wysiadujących krzesełka nad przeręblami niczym czaple podczas łowów, albo medytujący mnisi w swoich zimnych pustelniach.
- Ładnie tu. Ten kanał to … ma jakieś zastosowanie? -
pyta grzecznie Gość, dając Szewcowi do zrozumienia, że nie nudzi go ta wycieczka po swojskim, zwykłym, jak razowy chleb, krajobrazie.
- A może też mu się skojarzyło z autostradą i zatęsknił już do niej? - myśli teraz, po tygodniu, Szewc
- Ależ tak! - Opowiada tydzień wcześniej Szewc wchodząc natychmiast w rolę rzecznika wójta - Tramwaje wodne, łodzie, motorówki, regaty wioślarskie. Teraz ci wędkarze nad przeręblami. Ale to pożyteczne zwierzęta, bo dostarczają tlen rybom pod lodem.
Szewc zdążył już pokazać dwa miejscowe kościoły. Jeden – parafialny, nowoczesną modłą, zamknięty. Drugi, zabytkowy, votum dziękczynne za zwycięstwo ze Szwedami, ufundowane przez króla Jana Kazimierza, bardziej tradycyjnie użyczający swego przedsionka dla spragnionych ciszy i modlitwy nawiedzających.
Więcej zwiedzania ani nawiedzania nie będzie. Znaj Szewcze, umiar!
Wracają. Gościa wita lękliwy, jak zając pies, zaskoczony i przestraszony zamorskim zapachem i dziwnym spokojem przybysza.
Śniadanie?
Gość nie odmawia. Siada za stołem, w polarowej bluzie, szczupły okularnik, jakich wiele, krótko i porządnie ostrzyżony, tylko wąsy, jak u suma. Na piersi, zwisający z szyi, wielki krzyż, śmiało i bez tak częstego dzisiaj zawstydzenia i skrępowania, wyznający wiarę właściciela.
Prosi tylko o chleb i wodę. Odprawia nowennę, mówi. Ale zachęca Szewca do towarzyszenia mu przy śniadaniu ze swoim menu.
- Jestem przyzwyczajony. Byłem nawet na weselu. Post w takich okolicznościach więcej wart.
Zanim weźmie do ręki kromkę chleba, Wąsacz czyni …
Znak Krzyża
Ten gest. Jak błysk światła.
Prosty gest dawania świadectwa: ”Jestem człowiekiem. Nic, co ludzkie nie jest mi obce. Ale mam Pana. Prawdziwego.”
Co się stało? Przecież Szewc zawsze tak czyni przed posiłkiem. Nie zawsze tak było. Dopiero po pierwszej pielgrzymce.
Tam, na tych „wakacjach w niebie”, to było obowiązkowe. Naturalne.
Ale po powrocie? Jakieś krępujące. W świecie takie gesty są znakiem wołającym, któremu sprzeciwiać się będą. Ale „oni” się nie sprzeciwiają. Udają, że nie zauważają. Jakoś tak… krępująco nie patrzą. Nie robią żadnych uwag.
Znak krzyża.
- Bardziej naturalnie i w duchu modlitwy w domu.
- Konsekwentnie i tradycyjnie („w moim wieku!”) w rodzinie dalszej.
- Z pokrywanym skrępowaniem, a czasem, („Boże odpuść!”) prawie ukradkiem wśród znajomych, podczas biznesowych, rzemieślniczych spotkań.
I zawsze jakoś tak .. trochę … nienaturalnie. „Święte dziwactwo”. A może po prostu, dziwactwo?
Naśladowców mało. Ale są.
I ten gest Wąsacza, gest w płaszczyźnie trzeciego wymiaru, uczyniony z prostotą, solennie. Jak umocnienie. Jak pouczenie.
Gość w dom. Bóg w dom. I umocnienie.